czwartek, 29 stycznia 2015

Jerzozwierz. Rozczarowanie, zażenowanie, zmarnowanie.

Olga Ptak, Jerzozwierz. Portrety i autoportrety Jerzego Lewczyńskiego, wyd. Muzeum w Gliwicach, seria Czytelnia Sztuki, Gliwice 2012

Tytuł:  Jerzozwierz. Portrety i autoportrety Jerzego Lewczyńskiego. Rzecz ewidentnie dotyczy Jerzego Lewczyńskiego. Nie jest to jednak, jak po tytule można posądzać opowieść o jego pracach fotograficznych, analiza serii zdjęć, to opowiastka o życiu, osobowości, charakterze i ułomności fotografa. Opowiastka przetykana jest zdjęciami – tutaj zgodnie z częścią tytułu: z autoportretami artysty.
Jerzozwierz – to oczywiście Jerzy Lewczyński, jeden z pseudonimów, przydomków, raczej między zaufanymi ludźmi. 
Stron: około 140. Papier przyjemny, oprawa twarda. Wspaniały przedmiot. Dobry rozmiar.

Wydawca: Muzeum w Gliwicach znane z serii Czytelnia Sztuki i wspaniałych wydawnictw.


Zdjęć 18, plus 3… 18 to autoportrety, pochodzą z kolekcji prywatnych i zbiorów Muzeum w Gliwicach. Te najsłynniejsze, czasem także te mniej znane. Pozowane, precyzyjnie rozplanowane, ustawione, zainscenizowane z przekazem, czasem kolaż. Plus 3 – na samym końcu – to autoportret autorki z bohaterem. Seryjka 3 zdjęć w rodzaju „Picasso wielkim artystą był”, ot modne selfie. Pamiątka, kompletnie nie mająca przekazu, tak drastycznie różna od reszty zdjęć w książce. Na wykonanie serii poświęcono pewnie razem jakieś 10 sekund, z pozowaniem, wyzwoleniem spustu i złożeniem statywu.
Można się w tej serii 3 zdjęć dopatrywać chyba komentarza do całości (jeśli to nie jest zbytnia nobilitacja dla tych obrazków). Puenta z pewnością dobra – cała książka jest opowiastką popełnioną przez młodą uśmiechniętą osobę, która ogromnie się cieszy z poznania i przebywania z mistrzem. Widać to dobrze na tych zdjęciach. Tak bardzo się cieszy, że opowiastka dotyczy jeno tej radości. Przypomina bardziej relację z backstage’u wielkiej gwiazdy rocka dostarczoną przez młodocianą fankę. 


Trudno o tej książce pisać na poważnie. Mieliśmy spróbować  w duecie z Marcinem zmierzyć się nią. Nie rozpisaliśmy ról na złego i dobrego policjanta. No niestety. Zdanie o publikacji mamy identyczne. Jeśli nie macie obligatoryjnie zadane by ją czytać, nie sięgajcie po nią po prostu.

Marcin: książka nie jest o fotografii, ale o spotkaniu starego człowieka. Co gorsza autorka przedstawia owego człowieka bez zrozumienia i empatii, nadużywając jego zaufania i gościnności. I jako, że jest to książka słaba, na dodatek, daleko jej do książki Domosławskiego o Kapuścińskim, a rzuca cień na człowieka, którego darzyłem szacunkiem, to ja nie będę jej promował nawet źle o niej pisząc.

By jednak studenci w przyszłości nie przynosili na zaliczenie pracy o Lewczyńskim pisanej w oparciu o niniejszą publikację, jednak wyrażę swoje zdanie: rozczarowanie, zażenowanie, zmarnowanie. 



Rozczarowanie. To pierwsze moje doznanie. Nie tego się spodziewasz. Książka przepięknie wydana, oszczędnie i ze smakiem. Spodziewam się większego udziału postaci, przepraszam Postaci – jaką jest pan Jerzy. Jego głosu, jego opowieści o tychże portretach i autoportretach. Książka ma jak dla mnie trzy części: pierwsza – przedziwna opowieść o spotkaniach z mistrzem, druga – cytaty z dzienniczka autorki (sic!!) i trzecia – teksty i listy pana Jerzego do Zdzisława Beksińskiego. [właśnie wyszła osobna publikacja zbierająca wszystkie te listy razem, redaktorką jest znowu Olga Ptak, wydawcą jest znowu Muzeum w Gliwicach].
Część druga jest przezabawna, jeśli się do niej dobrnie. Jest miodem na serce po żenującej opowieści pierwszej. Po prostu oczom się nie wierzy. Narrator, opowiadacz wyszedł ze swojej roli i cytuje swój pamiętnik. Co gorsza, w części trzeciej są listy do Zdzisława Beksińskiego. Autorka nie zauważyła, że część – części nierówna…

Zażenowanie. Idzie w parze z rozczarowaniem. Czyta się do końca mając nadzieję, że znajdzie się tam coś wartościowego (i owszem, część trzecia – listy Beksińskiego rekompensuje pierwsze 120 stron (z całych 140)). Jaki obraz pana Jerzego wyłania się z „Jerzozwierza”? Otóż poczciwego staruszka, dość zdziwaczałego, mającego setki przyzwyczajeń, egocentryka i alkoholika. Może i te historyjki o rybach i metaxach wydały się autorce wiekopomne, może i były zabawne dla jej znajomych, gdy opowiadała ‘sprawdzając’ je w gronie najbliższych. Ja czuję jednak zażenowanie. To nie są rzeczy, które potrzebuję wiedzieć o panie Jurku. To są sprawy i sprawki każdego człowieka w pewnym wieku. Przyzwyczajenia i dziwadła, nawyki i sposoby, własne urojenia i zupełnie osobny, prywatny świat. Autorka zestawiła każdego-staruszka z dużym artystycznym nazwiskiem. Może to miało wstrząsnąć? Może coś ukazać? Wyszedł obraz starości, wyśmiany przez kogoś kilka razy młodszego. Drwina ze starości. 


Zmarnowanie. Bynajmniej nie chodzi o pieniądze (chociaż znam kilka tekstów czekających na wydanie…). Zmarnowana szansa. Nie wiem co dokładnie autorka robiła tak często w mieszkaniu pana Jerzego. Coś chyba pomagała posprzątać, uporządkować archiwum, nie wiem. Rozmawiała z panem Jerzym. Często. Przeszła na drugą stronę – stała się kimś codziennym w domu państwa Lewczyńskich.  I to właśnie tę szansę zmarnowała. Nie potrzeba nam bowiem powtarzać, że pan Jurek był schorowany i coraz starszy. Trzeba go było pytać o coś przy czym nas nie było. Jaki był ten Beksiński, jak to było ze Schalbsem? Jakie nawiązał rozmowy ze Steinertem? Jak poznał się z Zofią Rydet? Jak to było na wystawie w Nowym Jorku? Co jest za zdjęciami?

Osobista historia jest szalenie ciekawa, ale na tym styku, który odróżnia tysiące od jednostki. Obawiam się, że mówienie do każdej osoby jednym imieniem nie odróżnia pana Jurka od pana Mietka, mojego sąsiada. Pan Jerzy uczestniczył w najważniejszych wydarzeniach fotograficznych od czasów wojny w Polsce, znał wszystkich i ze wszystkimi korespondował. Był motorem zmian w pewnych kręgach, wyznawcą nowej i awangardowej fotografii. Należą mu się hołdy a nie paszkwile. 


Zostaje też odrobina nadziei. Podwójnej: że pani autorka coś pożytecznego oprócz pisania tej książki zrobiła z archiwum pana Jerzego. I druga – że pan Jurek ze śmiechem przyjął tę publikację. Potraktował to jako kolejny żarcik, obrócił tę niestosowność śmiech. Trochę niezrozumiała jest rola Muzeum w Gliwicach. Wydawca, zdaje się, że także pracodawca i zleceniodawca tejże opowieści i pracy z panem Jerzym. Nikt nie zauważył o czym jest ta książka? W tym samym czasie została wydana gigantyczna publikacja – przez to samo muzeum, jako katalog wystawy Jerzego Lewczyńskiego w Krakowie. Redakcję wziął na siebie kurator wystawy – Wojciech Nowicki. I to jest pomnik należyty. Tu się mówi o tych pracach na poważnie.
Jeśli „Jerzozwierz” miał promować Muzeum jako właściciela prac Lewczyńskiego, no to nie poszło. Nie po takiej monografii jaką jest „Pamięć obrazu”. Mam nadzieję, że świeżo opublikowane listy Beksiński-Lewczyński zostały wydane bez komentarza, bez redakcji, na czysto. 

Gdyby ktoś sięgnął do tego posta w poszukiwaniu informacji o Jerzym Lewczyńskim, proszę bardzo, bibliografia obowiązkowa:
Jerzy Lewczyński, Archeologia fotografii, prace z lat 1941-2005, Muzeum Sztuki w Łodzi, Wyd. Kropka, Września 2005
Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu, red. Wojciech Nowicki, wyd. Muzeum w Gliwicach, Kraków 2012



wtorek, 20 stycznia 2015

Z nowym rokiem, nowym...obrazem!

Trudno zaczyna się posty po długiej przerwie. Nie bardzo wiadomo czy się tłumaczyć. Mimo początku roku niestety żadnych obietnic w temacie częstotliwości postów nie składam. Nowy rok się zaczął chwilę temu, a dziś Gazeta poddała pretekst do publikacji. [nie pierwszy w tym roku, ale na opisanie przypadku z ostatniej 'co jest grane' i o fotografii wojennej - innym razem ;) ].

Do 22 lutego w Domu Spotkań z Historią trwa wystawa/akcja "Fotoikony w Polsce. Poszukiwanie/głosowanie". W pewnym momencie 'miejsce fotografii' zajęło się właściwie tylko tą tematyką. [dalej żadnych obietnic, ale przydadzą się życzenia by przynajmniej skończyć opisywanie fotoikon...]. W ostatniej dyskusji przy okazji wystawy okazało się konieczne przypomnienie impulsu do stworzenia tej akcji. A tutaj Gazeta przynosi nawet wizualne dopełnienie historyjki o impulsie.


Oto okładka kalendarza, który dziś dodawany jest do Wyborczej. 'Time Square Kiss' Alfreda Eisenstaedta. Jedno z najbardziej ikonicznych zdjęć świata. W kalendarzu do polskiej gazety, wybór historycznych zdjęć i rocznic wedle dodatku "Ale Historia". W środku jeszcze budowa wieży Eiffela, Jurij Gagarin, parada zwycięstwa w Londynie i pierwszy mundial. Są oczywiście wątki polskie: transatlantyk 'Batory', żelazne postaci: Józef Piłsudski, Jan Paweł II, dodatkowo Maria Curie-Skłodowska i Ignacy Paderewski. Nie samymi zdjęciami kalendarz stoi - są reprodukcje malarstwa, też z górnej narodowej półki: Matejko i Kossak.

Bardzo się czepiać nie będę. Kalendarz wywołał u mnie spory uśmiech. Po to właśnie akcja "Fotoikony" w Polsce, by przypominać, że mamy świetne kadry z polskiej historii, a za zdjęciami stoją historie niesamowite. Są tam kadry nie tylko martyrologiczne, są i kalendarzowe, naprawdę!



Pozostawię państwa z wizualną lekturą kalendarza, ale dorzucę pytania natury bardziej lub mniej retorycznej:

- Czy zestaw ten opowiada coś konkretnego, czy górę biorą przypadkowe ciekawostki?

- Czy redakcja kierowała się bardziej zdjęciem (wizualnymi walorami fotografii) czy rocznicą - by fotografia pasowała do miesiąca?

- Czy wszystkie zdjęcia są kalendarzowe, czyt. przyjemne oku, takie, które bez obaw powiesimy w kuchni czy biurze? [poza klasą, w której nauczana jest historia]

I mam zawsze aktualne pytanie:
Jakie są dla Was ważne zdjęcia, które mogłyby mieć miano zdjęć ikonicznych? Jeśli nie ma go na wystawie/w akcji "Fotoikony" proszę przysyłajcie swoje typy na email: fotoikony.projekt [na] gmail [kropka] com