wtorek, 21 grudnia 2021
Portret świąteczny
środa, 17 listopada 2021
Lee Friedlander, Robert Capa, Trent Parke - wystarczający powód na wizytę?
Joanna: Przez ogólny brak czasu, a może i trochę przez pandemię (bo nie chcę tu
insynuować, że się po prostu starzejemy i rdzewiejemy), ale jakoś trudniej
wpaść do takiego Berlina – ot, na wystawę. Zdarzyło nam się to raz, dawno temu,
i poza wystawą, szło o spotkanie autora – Stephena Shore’a. Do 3 grudnia trwa w
(moim zdaniem) najlepszej berlińskiej przestrzeni wystawienniczej C/O Berlin
retrospektywa Lee Friedlandera. Jakie miałeś największe zaskoczenie z nią
związane?
Rafał: Tak, dobrze pamiętam tamtą wyprawę na Stephena Shore’a, to było wyzwalające w myśleniu o pewnych rzeczach. Co do wyjazdu na Friedlandera, to nie wiem czy to, że od pomysłu do wyjazdu minęły 3 dni można uznać za rdzewienie, chyba nie. Co mnie zaskoczyło, to przede wszystkim sama wystawa. Wielokrotnie opowiadałem o Friedlanderze na zajęciach i wykładach, zawsze podobnie: street, street, street. Natomiast tutaj wchodzę do galerii i najpierw słyszę a potem widzę: jazz! Davies, Coltrane. Słucham, patrzę i oczom nie wierzę. Powiedzieć, że o tej części jego fotograficznego dorobku wiedziałem mało, byłoby nadużyciem. Ja nie wiedziałem o tym kompletnie nic! A im głębiej wchodziłem w sale C/O tym tych zaskoczeń było więcej. To niesamowite i wspaniałe uczucie.
Joanna: Dokładnie! Ta wystawa była dla mnie jednak całkiem
niespodziewana. Nie sądziłam, że zobaczę, co zobaczyłam, po prostu. Mi się
generalnie zdawało, że jego twórczość znam. Że jest ułożona w dobrej szufladce,
wiadomo, kiedy należy o nim powiedzieć na wykładach z historii fotografii. A
teraz trochę nie wiem. Wydaje mi się, że najmocniejsza jest ciągle ta część
uliczna, nie pozowana z lat 60 i 70. Ale te jego autoportrety, to chyba dla
mnie największe odkrycie. Że to nie kilka interesujących klatek, tylko cała
ogromna seria, i to ciągle trwająca. Niektóre wydają się tak-ot, z impulsu, bo
refleks, bo cień. Ale niektóre totalnie zaplanowane, wykreowane. Wyglądają na
naturalne, jakby ktoś inny po prostu je zrobił. Jak ten autoportret za
kierownicą powstał, wiesz?
Joanna: Wyszłam z tej wystawy trochę skołowana. Oczywiście ogromna. Ale tak jak przed wejściem na tę wystawę miałam sprecyzowane czym się Friedlander zajmował, z czego jest znany, i od razu widziałam najmocniejsze rzeczy pod powiekami, tak po wyjściu strasznie ciężko było powiedzieć – co było absolutnie rozpoznawalne, czym się głównie zajmował... I jeszcze, mam takie wrażenie, że albo jest cudownym fotografem, jakiego tematu się nie dotknie – to dzieła, albo wszystko wygląda porządnie w powiększeniach na ścianie, tymczasem jest po prostu OK. Pejzaże super, kwiaty w wazonie – też, no ale czy to nie jest rozmywanie legendy?
Rafał: Hmm… wydaje mi się, że nawet te "okej" prace
Friedlandera to są po prostu świetne fotografie. Ta mnogość tematów jakie
podejmował świadczy tylko – według mnie – o jego wszechstronnych
zainteresowaniach. O tym, że nie chciał być znany z tego w czym jest najlepszy,
ale też chciał spróbować innych rzeczy. Jak to się teraz mawia? Rozwój zaczyna
się gdy wyjdziesz poza strefę komfortu?
Joanna: No
nie wiem... Rozmawialiśmy nie raz i nie dwa o fotografii rodzinnej, tak ją
roboczo ujmijmy. O różnych strategiach wykorzystania swojej własnej rodziny w
pracy twórczej. Nigdy jakoś nie miałam w tej grupie Friedlandera. Możesz teraz
oczywiście powiedzieć, że Ty miałeś od zawsze. Te zdjęcia, sposób opowiadania o
własnym życiu poprzez najbliższe otoczenie – jest dla mnie znów odkrywczy. Tak
naturalny, tak zwyczajny, a jednak – nie wiem czy nie za mocno, ale
prekursorski? To znaczy, że on to robił od tak dawna, publikował, tylko mnie to
ominęło. W podręcznikach główny hołd składany jest mu za uliczne klatki.
Joanna: Ogromne wrażenie zrobiły na mnie te wczesne prace. Jakieś takie niepoprawne, z partyzanta, świeże, i to świeże po tylu dekadach. Zupełnie ambiwalentne uczucia miałam przy klatkach z serii „The Desert Seen”, albo „Apples & Olives” albo „Frederick Law Olmsted Landscapes” no krzaki, gałęzie, ładne to było, ale hmmmmm... Magia nazwiska? I jeszcze książka do każdej serii. W sumie to nie wiem czy narzekam, czy zazdroszczę, że to jest takie normalne w Stanach. On wydał ile, 80 książek? W tym kilka katalogów i retrospektywnych, ale to jest absolutnie kosmiczna liczba i tak?!
Rafał: Tak, ta ilość. Do tej pory taka obfitość książek fotograficznych kojarzyły mi się głównie z Japonią. Miałem przeświadczenie, że to tam działa to w taki sposób, że co projekt to książka. To tylko świadczy o tym, jak wszechstronny był Lee.
Joanna: Gdybyś miał wybrać jedną z tych książek, tylko jedną – to którą? Od razu powiem, że potrzebuję sugestii. Ja nie umiem wybrać. „America by Car” jest genialna, ale może przez sam temat. Albo „American Musicians” to kompletny odlot. Chociaż pewnie którąś książkę z autoportretami najbezpieczniej. [takie przedświąteczne sugestie, tak?]
Rafał: Ja będę konsekwentny, którąś z książek o rodzinie. “Family in the pictures?” Może tą. Jakoś ciągnie mnie w kierunku fotografii, która jest blisko codzienności, blisko życia. Zawsze zastanawia mnie, co sprawia, że fotograf sięga po aparat dokładnie w tym – zazwyczaj nie najbardziej spektakularnym – momencie.
Joanna: A jakieś niedociągnięcia? Wiesz, ponarzekajmy po polsku? Dla mnie za ciemno. Względy konserwatorskie, oczywiście. Ale nie wiem czy muszę obcować z odbitką z lat 90tych po ciemku, czy nie wolałabym nowych printów za to w świetle. Ale to jest i tak szczyt czepialstwa. Główne moje narzekanie, to takie, że trzeba jechać do Berlina, za granicę, żeby doświadczyć tego dobra...
Co do niedociągnięć w wystawie, hmm… Jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że ja zawsze gubię się w „kierunku zwiedzania”, ale nigdy nie wiem czy to moja przypadłość, czy architektura wystawy jest tak myląca. Mi nie było za ciemno, zdjęcia dostały odpowiednią ilość światła, ale wiem, tak – muzyka! Wolałbym trochę głośniej ten jazzik na początku.
Joanna: Lee Friedlander na wystawie do 4 grudnia. A my się załapaliśmy jeszcze na kilka przyjemnych rzeczy. Trafiliśmy na ostatni dzień trwania wystawy Roberta Capy „Berlin 1945”. Przyznam, że miałam okazję to widzieć rok temu i pamiętam tamto olśnienie. Utrwaliło mi się teraz. Setka zdjęć z dwóch (?) wizyt w Berlinie. Dużo powtórzeń, ale nie żeby nie edytować Capy, tylko, żeby pokazać warsztat i odkryć to, co przez lata umykało kanonowi Capy. Jak odebrałeś ten wątek? To w ogóle są dobre zdjęcia?
Rafał:
Joanna: Kiedy widziałam tę wystawę za pierwszym razem, to z totalnego szoku, w ogóle nie zainteresowałam się miejscem, samą Nową Synagogą. Podpytuję o reakcję na Capę, bo mam oczywiście swoje tropy. Kuratorka wystawy - Chana Schütz, wspominała mi w korespondencji, że mogła na wystawie pokazać 120 prac pochodzących z 28 stykówek, czyli mniej więcej z liczby 600 zdjęć. Czyli jednak było dużo edytowania, a wrażenie, że się podgląda warsztat fotografa było osiągnięte! O sposobach na pokazywanie Capy to jeszcze nie raz będziemy rozmawiać, mam nadzieję :)
Joanna: Tymczasem, byliśmy w Berlinie 24 godziny, gdyby nie noc i przerwa w działaniu galerii, pewnie udałoby się coś więcej jeszcze obejrzeć. Odkryliśmy – dzięki Kubie Dąbrowskiemu – niesamowitą twórczość Andyego Sewella. Andy Sewell Jesteś pewnie po lekturze jego albumu „Known and Strange Things Pass” i jak?
Rafał: I to po wielokrotnej. Kuba odkrył przed nami skarb. Mała galeria i tak wspaniała, spokojna, cicha i pełna przestrzeni do interpretacji wystawa. To jest fotografia, która niemal idealnie wpisuje się w to, jak ja ją obecnie rozumiem. Sama książka jest też wspaniale wydana, z przemyślanym, ale nieprzekombinowanym designem. Skupiasz się na zdjęciach, na tym co pokazują, i na tym co ukrywają. Wspaniałości!
Joanna: Wystawa szalenie przyjemna, kameralna, ciekawa przestrzeń i świetnie wykorzystana. ROBERT MORAT GALERIE / Andy Sewell | Known and Strange Things Pass — BERLIN PHOTO WEEK W ogóle to jest chyba najlepsze w tym (i innych miastach zachodnich) mnogość malutkich galerii, w których po prostu są świetne nieduże wystawy i znakomite prace. Podobnie dotarliśmy za przewodnictwem Kuby do malutkiej Michael Reid Gallerie. A tam, Trent Parke! The Crimson Line - Art Exhibition - Michael Reid Gallery Pomysłowo pokazane (większa część serii wisiała w jednym pasie - fryzie dookoła galerii). W drugim pomieszczeniu - chyba biurowym - dopiero duże formaty prac. Niedosyt nieprawdopodobny. Ale to taki przykład serii, która na mnie działa w galerii, ale już nie w książce. Pewnie mi zaraz powiesz, jak bardzo jestem w błędzie...
Rafał: Nie wiem czy od razu w błędzie, po prostu patrzysz przez filtr siebie – i to chyba w sztuce jest najcenniejsze, że trafia do każdego w inny sposób (może też nie trafiać wcale, zdarza się). Myślę, że nie powinienem się tu wypowiadać, bo jestem totalnym fanem Trent’a Parke’a. Mam wrażenie, że jest to jeden z tych fotografów, który nie wiem czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale. Już od “Dream / Life” - gdy jako absolutny świeżak w fotografii spędzałem dosłownie godziny zastanawiając się: jak on to zrobił? – poprzez „Sold Out” czy też „Christmass Tree Bucket”, ja kupuję od niego wszystko. Z tego powodu pozostawię sobie tu prawo do milczenia.
Joanna: Ha! “Czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale” my ciągle o tym samym rozmawiamy, podmieniając tylko nazwiska ;)
Na koniec jeszcze skorzystam z publiczności. Przeszukałam internet, i nie umiem odnaleźć. Otóż zaraz przy C/O, w bocznej uliczce Yvy Bogen wiszą zdjęcia, jest cała seria znakomitych portretów – przede wszystkim muzyków. Mam poczucie, że te zdjęcia znam, widziałam. Ale to może być powidok, bo tak znane buzie przecież. Wiszą bardzo wysoko, na metalowych płytach, które też niesamowicie odbijają światło. No i nie wiem kto jest autorem/autorką. Może ktoś z czytelników pomoże w tej kwestii? Nie wygląda, żeby to była czasowa sprawa, więc gdyby ktoś zajrzał do Berlina, to zaraz przy stacji ZOO – idźcie i cieszcie oczy ☺
Rafał: Ja nie wiem i szczerze mówiąc słabo je pamiętam, bo byłem już wtedy strasznie głodny i myślałem tylko o wegańskiej kaczce, gdy Ty pełna zachwytu oglądałaś i fotografowałaś doprowadzając mnie na skraj wycieńczenia. ;-)
Joanna: Wycieńczenia?! Przy takim świetle jak tam wtedy?! Widzę, że mamy odpowiedź na pytanie co to są dobre zdjęcia, a raczej kiedy widz je może docenić. Na głodnego nie można sztuki doświadczać. Dziękuję za rozmowę i sprawdzamy z wyprzedzeniem co będą pokazywać w Berlinie :)
Rafał: Dziękuję! Do Berlina można jechać w ciemno, tam zawsze jest coś do obejrzenia.
Joanna: Owszem! A tu najłatwiej sprawdzić: Photography in Berlin
sobota, 13 listopada 2021
American Photography. Pozycja obowiązkowa czy nie tędy droga?
„American Photography” ogromna wystawa, około 180 prac. Super znane nazwiska, super znane zdjęcia. Od 24 sierpnia do 28 listopada 2021 w Albertinie w Wiedniu. Joanna Kinowska i Tomek Kubaczyk rozmawiają o wystawie. American Photography « The Albertina Museum Vienna
Joanna: Rozmawialiśmy w drodze, rozmawialiśmy na miejscu – w galerii, i teraz porozmawiajmy po i dla innych, do przeczytania. „Great Expectations” – „Wielkie nadzieje”?
Tomek: Przyznam, że nadzieje były. Wprawdzie nastawiałem się na klasycznie zrobioną wystawę klasycznej fotografii, ale po cichu liczyłem na ciekawe pokazanie jakiegoś wątku amerykańskiej fotografii. Wątku, gdyż nie oczekiwałem, że dostaniemy w tych kilku pomieszczeniach wyczerpującą opowieść o amerykańskiej fotografii, ale jednak liczyłem na coś więcej niż: „patrzcie co mamy i co nam się udało zebrać”. A trochę tak wyszło.
Joel Meyerowitz, Red Interior, Provincetown, 1977, Ambassador Trevor Dow Traina © Joel Meyerowitz, Courtesy Howard Greenberg Gallery
Joanna: Słyszeliśmy o tej wystawie, zanim tam dotarliśmy, że jest świetna. Ale nie miałam jakichś szczególnych nadziei, na jakieś wow podsumowanie czym jest i jaka jest amerykańska fotografia. Po prostu byłam pewna, że pooglądamy sobie w oryginale (mam na myśli w realu i oryginalnych formatach) świetne zdjęcia. I tu absolutnie pełna satysfakcja. Oczy się cieszyły same. Ba, pierwszy chyba raz zrobiłam sobie selfie na wystawie ze zdjęciem, serio serio. To coś znaczy!
Masz jakieś jedno zdjęcie z tej dwusetki, które Cię totalnie wgniotło w ziemię?
Tomek: Dokładnie tak! Słyszałem, że na wystawie są głównie nowe printy zrobione na wystawę, tymczasem większość prac to jednak oryginalne fotografie z różnych kolekcji Albertiny uzupełnione wypożyczeniami z kolekcji byłego Ambasadora USA w Austrii Trevora D. Trainy. I zobaczenie ich w takiej liczbie to była sama radość. Wszystko czytelne, żadnych przeszkadzających blików, przestrzeń na odejście i podejście. Nie mam uwag co do tego w jaki sposób technicznie zaprezentowano te zdjęcia. Dzięki temu można było bez przeszkód się w nie wpatrywać. Nie wiem czy któreś mnie wgniotło w taki odkrywczy sposób – w końcu to kanon. Znamy prace, znamy autorów.
Ale np. historia Gillesa i Gotscho pokazana przez Nan Goldin zawsze odbiera mowę. W Albertinie zobaczyliśmy 10 dużych zdjęć tej opowieści o miłości, czułości, smutku, chorobie, oczekiwaniu na śmierć. Każdy z nas zna tę opowieść, ale i tak za każdym razem – żeby użyć tego sformułowania wgniata w ziemię. Tym bardziej gdy tę poruszającą historię o miłości między partnerami sprzed 30 lat skonfrontujemy z obecną oficjalną narracją o LGBT w Polsce.
Joanna: No właśnie, silne emocje, a nie odkrycie (potem będzie i o odkryciach). Mi się chce płakać za każdym razem jak widzę zdjęcia Saula Leitera. One zawsze są tak niepozorne, skromne, a tak bardzo zatrzymują. A było w Albertinie całkiem go sporo. Osobno te „klasyczne”, a osobno z serii „Early color”. No i to przy jednej z jego prac mam właśnie selfie ;) Ale też takich łez szczęścia to miałam więcej na wystawie.
Tomek: Silne wrażenie zrobiły na mnie trzy zdjęcia Joela Sternfelda. Również znane – jedno z nich, to płonącego domu z McLean z 1978 znalazło się nawet na okładce jednego z jego albumów („American Prospects” z 1987 roku) – a jednak w tym układzie i tej wielkości mnie zachwyciły. Zdjęcia różnego rodzaju wypadków czy katastrof (płonący dom, osunięcie ziemi, zbiegły, wyczerpany słoń na środku drogi) możemy oglądać jak amerykański pejzaż, z oddalenia, na chłodno, praktycznie bez akcji. Wypadki są elementem zdjęcia, owszem budują obraz, ale w gruncie rzeczy oglądamy coś obok. Dom płonie widzimy trwającą akcję gaśniczą, ale to tło, na pierwszym planie mamy strażaka wśród dyń przy sklepiku z produktami z farmy. Co tu robi? Dlaczego nie gasi pożaru tylko stoi z dynią pod pachą? Sytuacja wręcz surrealna.
Joanna: Mnie tak bardzo zatrzymało zdjęcie, w sumie wszystkie prace Philipa Lorca-diCorcia. Ale jedno bardziej. Pochodzące z serii „Hustlers” (o czym podpisy nie wspomniały akurat): „Michael Jenson, 19 lat, Dallas, Texas; $20 i Jerry Ime, 18 lat, Wichita, Kansas; $20”. Wydawało mi się, że tę serię dobrze znam. Tej pracy jednak nie widziałąm wcześniej. Jest zupełnie zjawiskowa. Ilośc mikrohistorii, które tu się rysują. Ci chłopcy siedzący na tej samej ławce, ale jakby w innych czasoprzestrzeniach. Jeszcze ich stałość, zastygnięcie, bezruch, zderzone z ruchem aut. Mam tu i powidoki z Leitera i z Lartigue’a! Ale też to zdjęcie, razem z datą, ubraniem modeli – gdzieś mnie przenosi w świat muzyki, teledysków. Ta scena robi z modeli, znów młodych zwykłych chłopaków, którzy prędzej jadą na koncert czy imprezę, a nie czekają na klienta.
Odruchowo powiedziałam, że Parksa. Bo od kilku lat po prostu
sobie nie wyobrażam inaczej. Ale ten Parks to tylko takie hasło wywoławcze.
Patrz, w ogóle wątek nie-białej fotografii pominięty. Było, owszem, o
socjologii trochę, dokumentowaniu, ale takiego stricte reportażu nie było. W
ogóle trochę mnie wybił ten wątek Farm Security Administration, skąd oni tam
nagle? Skąd Weegee? A jeśli idziemy tak, no to brakuje nawet Margaret
Bourke-White, Dorothei Lange, Lee Miller, nie mówiąc o „połowie” Magnum. No ale
dobrze, gdyby nawet koncentrować się na tym – wedle tekstu wstępnego – po 45 roku,
w takim układzie Gordon Parks czy Eugene Smith to konieczność, a Eve Arnold,
Berenice Abbott czy Eshter Bubley? A potem patrzę jeszcze raz na listę i myślę
– no coś bardzo poszło nie tak. To faktycznie podręcznikowa wystawa, tylko taka
robiona dwie dekady temtu – kiedy jeszcze można było tak robić. 5 kobiet tylko?! Diane Arbus, Cindy
Sherman, Lisette Model,
Joanna: Powstrzymałbyś się? ;)
Tomek: Jasne! I tak w każdej sekcji. Np. w „Portret jako lustro społeczeństwa” świetnie, że mamy Lisette Model czy Larry’ego Finka. Znajdziemy też Arbus, no bo jakby mogło jej nie być, a potem potem wchodzi Avedon. No ładne te zdjęcia i jedne z jego pierwszych, ale raczej widziałbym tam coś z jego „In the American West” albo ze „Small Trades” Irving Penna, jeżeli koniecznie szukamy studyjnych porterów spod ręki wielkich nazwisk.
Tomek: Ale to czego też nie rozumiem to wrzucenia Nan Goldin i jej opowieści obok Crewdsona i Sherman w sekcji „Autobiographical Documentation and Filmic Fiction”. To jest przecież w kosmicznych odległościach od siebie. Ja rozumiem, że Sherman wcielając się w role pokazuje jak funkcjonuje i czym jest kobiecość jako pewien konstrukt, no ale Crewdson?
I wreszcie skoro mamy zdjęcie Ryana McGinleya z 2010 roku czy Crewdsona z 2004 to otwierają się nam zupełnie nowe możliwości! Nie szukając długo Nina Berman z jej „Homelandem" to przecież portret Ameryki lat 2000. Albo Todd Hido czy Richard Misrach (zresztą Misrach i tak mógłby się pojawić) w części krajobrazie. W ogóle wyjście poza rok 2000 zmienia wszystko. A przecież to nie jedyne problemy tej wystawy.
Joanna: A to nie było podziału na sale z kolorem i czarnobielą? ;)
Żartuję, chociaż momentami – właśnie z Nan Goldin tak to wyglądało. Chociaż może – chodziło o zaprezentowane obok prace diCorcii? Wiesz, tu LGBT i tu, żeby zainteresowany tematem widz, nie musiał łazić po całej wystawie.
Ale słuchaj, teraz najlepsze! Zastanawiam się co tam robią prace z lat 1930tych, prawda? Wchodzę jeszcze raz na stronę i nie przełączyłam języka na angielski. Leci w oryginale, bo chciałam tylko listę autorów podejrzeć...a tam zupełnie inny tekst o wystawie :D Ale jaja! I tam wyjaśnienie, że wystawa dotyczy lat 1930-2000-ych. Ktoś tu się zdrowo pogubił, mam wrażenie.
Tomek: Na całej linii.
Joanna: A jakieś odkrycia?
Tomek: Trudno o zupełne odkrycia w podręczniku. O Sternfeldzie
wspominałem, to jeszcze dodam do tego Lewisa
Baltza i Roberta Adamsa. Latami jakoś ich omijałem, niby zawsze przy okazji New
Topographics się pojawiali, niby super znani, ale jakoś mi umykali. Tu
popatrzyłem na nich trochę dłużej i z przyjemnością do nich wrócę.
Zaintrygowały mnie minimalistyczne zdjęcia Baltza.
Podobnie Mitch Epstein. Pamiętałem go ze zdjęć z Indii, ale z cyklu „Recreation” lepiej
kojarzyłem chyba tylko jedno zdjęcie.
Joanna: Wiesz, ja mam nazwiska na tej wystawie, które musiałam wyguglać: William Christenberry się do nich w pierwszym rzędzie zalicza. William Christenberry - Wikipedia
Nie znałam też prac O. Winstona Linka O. Winston Link - Wikipedia i to jest całkiem ciekawe odkrycie. Ale prawdziwym odkryciem, tak naprawdę były dla mnie rozmiary tych prac, które już znałam. Za każdym razem, głównie z malarstwem tak mam – bo tam format pracy jest zadany z góry, prawda? Kiedy gdzieś trafiam na jakieś dzieło, o którym się uczyłam na studiach, było na slajdach albo (najlepiej w czarnobieli) w jakiejś książce (tak, studiowałam przy raczkującym internecie, kiedy nie było tam jeszcze całej historii sztuki w dużej rozdzielczości) – to zwykle przeżywam szok. Że to dzieło jest trójwymiarowe w sumie, że pociągnięcia pędzla takie, albo że format – taki duży, taki mały. No szok. I tu też tak miałam. Trudniej o to na wystawie fotografii, bo przywykłam do sytuacji, w której produkujemy prace na wystawę, mogę sobie formaty wybrać i coś z nich zbudować. Tutaj nie było tej sytuacji, tu były prace w formatach zadanych wcześniej, przez autorów, może galerie, może.... Więc mnie to wgniotło w ziemię – zobaczenie „Heads” Philipa Lorca-diCorcia. Nieprawdopodobne! A były tylko trzy prace z tej serii. No absolutny szok!
Philip-Lorca diCorcia, Head #01, 2000, Albertina, Wien – The ESSL Collection, Foto: Mischa Nawrata © Philip-Lorca diCorciaTomek: A wiesz, że katalog to nawet był, tylko jest wyprzedany od dawna? Na ponad miesiąc przed końcem wystawy! SOLD OUT - American Photography | Albertina Online-Shop
Joanna: Wow, no to zmienia zasadniczo moje pytanie. Ok, wydany w 2020, czyli coś pandemicznie się przesunęło widać.
Joanna: Pojechać i chłonąć te prace w realu, po to jest ta wystawa. I tu zaspokaja wszystkie potrzeby J Wspaniale wyeksponowane, ramy, oświetlenie, absolutna perfekcja. Nie za dużo na ścianach. Mocna klasyka w sposobie wystawienia. I to jest, powiem Ci, taka ulga. Kiedy skupiasz się tylko na zdjęciach, tylko na pracach. Ok, jedna Arbus była pofalowana ;)
Jak to dla Ciebie wyglądało? Część prac była nowymi, w miarę nowymi, wydrukami, na pewno zwróciłeś na to uwagę.
Tomek: Jeżeli chodzi o jakość zdjęć to wszystko było na absolutnym topie. Wysokie pomieszczenia pozwalały dobrze ukierunkować światła, nie było w zasadzie żadnych odbić. A te nieliczne, które się pojawiały były minimalizowane przez użycie szkła muzealnego. A wszystko to w odpowiedniej przestrzeni z możliwością odejścia i podejścia do każdej pracy, z miejscami do siedzenia w niektórych salach. Wszystko to stwarzało idealne wręcz warunki do oglądania zdjęć. I jeżeli ktoś chce oglądać mistrzowskie fotografie – to na tej wystawie znajdzie wszystko co mu do tego jest potrzebne. Do tego same prace to były świetne odbitki albo wydruki.
Joanna: Jeszcze mnie jedna rzecz drażniła. No, muszę! Podpisy! To była klasa “Podpisy w MOCAKu”. Przeczytałam ze dwa i no już dzięki. Może dlatego, że większość prac znałam, ale to nie były li tylko wyjaśniające podpisy. Masz od razu interpretację dodaną. Po co? Dlaczego? Na prawdę nowy widz wymaga takiej łopatologii? Niepokojące to jednak.
Tomek: Zgadzam się, że opisy były podaniem wyjaśnienia na tacy. To niepotrzebne. Z drugiej strony im dłużej myślę o tej wystawie tym bardziej, widzę ją jako podręcznik do amerykańskiej fotografii. Przynajmniej w zamierzeniu. Ona nie ma stawiać pytań, ona od razu odpowiada, nie zostawia przestrzeni na własne interpretacje. Miejscami to nawet dobrze, bo jednak nie wszystkie zamierzenia udało się przejrzyście zrealizować. Ale wolałbym jednak aby dało się takie wystawy oglądać na kilku poziomach. Żeby przejście po wystawie budowało czytelną opowieść na poziomie wizualnym pozostawiając możliwości interpretowania oglądającemu. Dla chcących się wgłębić powinny być opisy rysujące problem, ale bez prostych rodem z podręcznika tłumaczeń. I wreszcie dla potrzebujących wyjaśnień powinien być kolejny poziom (może w katalogu, czasami w multimediach) pokazujący jak ów problem jest wyjaśniany, albo jak widzi go kurator. Dzięki temu można przejść wystawę na kilka sposobów nie zamykając drogi do własnych przemyśleń od razu na wstępie.
Joanna: Te refleksje o pogubionej idei, o trudzie interpretacji takiego akurat wyboru, prowadzą mnie w ogóle do pytania o kuratora. Strasznie trudno odnaleźć tę postać w materiałach prasowych. To nie model włoski, że „a cura di” występuje nawet przy wykładzie i każdorazowym spotkaniu w galerii. No ale, żeby tak pominąć kuratora? A mam kilka uwag, właściwie to jedną, powtarzającą się na tej wystawie dość mocno: znów ta łopatologia. Dwa zdjęcia obok siebie – na obydwu ekrany telewizora. Clever! Albo na jednym motocykliści, a na drugim szeroka i daleka droga asfaltowa pośrodku niczego. Mnie te zestawienia raczej drażnią. A Ciebie?
Tomek: Kilka lat temu pracowałem przy książce polskiego autora, który takim właśnie kluczem budował opowieść i rozkładówki w swojej książce. Zdecydowanie nie tędy droga. Wizualna i treściowa zbieżność to słaby klucz do budowania książki, ale nie sprawdza się też na wystawie. Monotonia i łopatologiczne tworzenie oczywistości to prosta droga do zabicia tematu. Na szczęście na wystawie nie było aż tak dużo tego typu sytuacji. Podział na tematy, pomieszczenia i autorów oraz raczej małe zagęszczenie prac sprawiał, że takich wątpliwych sąsiedztw nie było wiele.
Dla mnie większym problemem był wybór prac poszczególnych
autorów tudzież dobór samych autorów i późniejszy podział na tematy. Gdybając -
domyślam się, że kurator, który ma kilka dużych wystaw na swoim koncie (mi.in. wystawy
Lewisa Baltza, Lee Miller czy Roberta Franka) w pewien sposób był ograniczony
zbiorami Albertiny i kolekcją byłego Ambasadora USA w Austrii Trevora Trainy.
Podział na tematy jest już podręcznikowy; 1. Portret jak lustro społeczeństwa
2. Pejzaż społeczny 3. Topografie 4. Wizje w kolorze 5. Dokumentacja
autobiograficzna i fikcja filmowa. Przyporządkowanie do tematów też jest
podręcznikowe. Zapewne dlatego zdjęcia Nan Goldin znalazły się w części autobiograficznej.
Ale czy na pewno cykl o Gillesie i Gotscho pasuje do tej sekcji?
Joanna: No mówię Ci, nie sekcja, ale łopatologia była silniejsza. I wspomniałeś jeszcze Lee Miller, też jej brakuje, a jakby nie patrzeć urodziła się i wychowała w Stanach.
Porzuciłam czytanie opisów, przyznam bez bicia. Dlatego odebrałam tę wystawę bardziej jako układ chronologiczny, z grubsza, a właśnie nie tematyczny.
Dzięki za wspólne oglądanie, ba, za pomysł, żeby się tam zjawić, przy okazji wizyty na OFF Bratislava. Dziękuję za rozmowę i Witamy w ekipie "Miejsca fotografii"
Tomek: Dziękuję i dziękuję za rozmowę.