środa, 17 listopada 2021

Lee Friedlander, Robert Capa, Trent Parke - wystarczający powód na wizytę?


Lee Friedlander, Autoportret / Haverstraw, New York, 1966 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York


https://co-berlin.org/en

Joanna: Przez ogólny brak czasu, a może i trochę przez pandemię (bo nie chcę tu insynuować, że się po prostu starzejemy i rdzewiejemy), ale jakoś trudniej wpaść do takiego Berlina – ot, na wystawę. Zdarzyło nam się to raz, dawno temu, i poza wystawą, szło o spotkanie autora – Stephena Shore’a. Do 3 grudnia trwa w (moim zdaniem) najlepszej berlińskiej przestrzeni wystawienniczej C/O Berlin retrospektywa Lee Friedlandera. Jakie miałeś największe zaskoczenie z nią związane? 

 

Rafał: Tak, dobrze pamiętam tamtą wyprawę na Stephena Shore’a, to było wyzwalające w myśleniu o pewnych rzeczach. Co do wyjazdu na Friedlandera, to nie wiem czy to, że od pomysłu do wyjazdu minęły 3 dni można uznać za rdzewienie, chyba nie. Co mnie zaskoczyło, to przede wszystkim sama wystawa. Wielokrotnie opowiadałem o Friedlanderze na zajęciach i wykładach, zawsze podobnie: street, street, street. Natomiast tutaj wchodzę do galerii i najpierw słyszę a potem widzę: jazz! Davies, Coltrane. Słucham, patrzę i oczom nie wierzę. Powiedzieć, że o tej części jego fotograficznego dorobku wiedziałem mało, byłoby nadużyciem. Ja nie wiedziałem o tym kompletnie nic! A im głębiej wchodziłem w sale C/O tym tych zaskoczeń było więcej. To niesamowite i wspaniałe uczucie.

Joanna: Dokładnie! Ta wystawa była dla mnie jednak całkiem niespodziewana. Nie sądziłam, że zobaczę, co zobaczyłam, po prostu. Mi się generalnie zdawało, że jego twórczość znam. Że jest ułożona w dobrej szufladce, wiadomo, kiedy należy o nim powiedzieć na wykładach z historii fotografii. A teraz trochę nie wiem. Wydaje mi się, że najmocniejsza jest ciągle ta część uliczna, nie pozowana z lat 60 i 70. Ale te jego autoportrety, to chyba dla mnie największe odkrycie. Że to nie kilka interesujących klatek, tylko cała ogromna seria, i to ciągle trwająca. Niektóre wydają się tak-ot, z impulsu, bo refleks, bo cień. Ale niektóre totalnie zaplanowane, wykreowane. Wyglądają na naturalne, jakby ktoś inny po prostu je zrobił. Jak ten autoportret za kierownicą powstał, wiesz?



widoki z wystawy / fot. jk
Rafał: Znam to zdjęcie od dawna, ale historii powstania nigdy nie szukałem. Zawsze traktowałem to trochę jako zabawę, a co za tym idzie taką niepoważną część jego fotografowania. Jednak okazuje się, że dla niego każdy z wątków w jego fotograficznych pracach był ważnym. Czy to autoportrety, czy zdjęcia telewizorów, czy – nazwijmy to umownie – pejzaże, on to wszystko traktował jak fotografię, a nie jak jakieś tam foteczki. Czytam jego podejście, jako wieczną zabawę fotografią, ale nie taką niepoważną dla śmiechów, ale taką, która najzwyczajniej daje radość z fotografowania. Myślę, że każdy twórca kiedyś mierzy się z tym problemem, gdy czuje jakąś presję, jakiś zewnętrzny (albo wewnętrzny) przymus do tego żeby „tworzyć coś wielkiego”. Tu mamy fotografa, który mimo kilkudziesięcioletniej kariery wciąż znajduje radość w tworzeniu. Coś fantastycznego. 

Baton Rouge, Louisiana, 1998 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York

New York City, New York, 2002 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York


Joanna: Wyszłam z tej wystawy trochę skołowana. Oczywiście ogromna. Ale tak jak przed wejściem na tę wystawę miałam sprecyzowane czym się Friedlander zajmował, z czego jest znany, i od razu widziałam najmocniejsze rzeczy pod powiekami, tak po wyjściu strasznie ciężko było powiedzieć – co było absolutnie rozpoznawalne, czym się głównie zajmował... I jeszcze, mam takie wrażenie, że albo jest cudownym fotografem, jakiego tematu się nie dotknie – to dzieła, albo wszystko wygląda porządnie w powiększeniach na ścianie, tymczasem jest po prostu OK. Pejzaże super, kwiaty w wazonie – też, no ale czy to nie jest rozmywanie legendy? 


Rafał:
Hmm… wydaje mi się, że nawet te "okej" prace Friedlandera to są po prostu świetne fotografie. Ta mnogość tematów jakie podejmował świadczy tylko – według mnie – o jego wszechstronnych zainteresowaniach. O tym, że nie chciał być znany z tego w czym jest najlepszy, ale też chciał spróbować innych rzeczy. Jak to się teraz mawia? Rozwój zaczyna się gdy wyjdziesz poza strefę komfortu?


Joanna: No nie wiem... Rozmawialiśmy nie raz i nie dwa o fotografii rodzinnej, tak ją roboczo ujmijmy. O różnych strategiach wykorzystania swojej własnej rodziny w pracy twórczej. Nigdy jakoś nie miałam w tej grupie Friedlandera. Możesz teraz oczywiście powiedzieć, że Ty miałeś od zawsze. Te zdjęcia, sposób opowiadania o własnym życiu poprzez najbliższe otoczenie – jest dla mnie znów odkrywczy. Tak naturalny, tak zwyczajny, a jednak – nie wiem czy nie za mocno, ale prekursorski? To znaczy, że on to robił od tak dawna, publikował, tylko mnie to ominęło. W podręcznikach główny hołd składany jest mu za uliczne klatki.


widok wystawy / fot. jk


Rafał: Tak, jest tam jedno zdjęcie które spowodowało, że aż podskoczyłem. Pamiętasz zresztą pewnie ten moment, gdy podszedłem do Ciebie i powiedziałem Ci na ucho, że jest tam, w prawo za ścianą taka klata, że o ja cię kręcę. Zresztą chwilę wcześniej z mocniejszymi słowami zachwytu wysłałem jej reprodukcję mojej życiowej partnerce.
Nie wiem czy był prekursorem. Temat rodziny w fotografii mam trochę przerobiony. Wiadomo, że myślimy wtedy o Sultanie, czy obecnie o Doug’u Dubois i ich wspaniałych książkach. Nie wiem też czy Friedlander myślał o tych zdjęciach jak o „projekcie”, czy miał z tyłu głowy przeświadczenie, że poprzez to, co robi opowiada o relacjach, o „zwykłym życiu”, czy też o amerykańskiej rodzinie z tamtych lat. Może to przyszło później, gdy zebrał ten swój rodzinny album z kilku, kilkunastu lat i nagle zobaczył ten pierwiastek uniwersalnej historii, tak potrzebny w każdym projekcie o rodzinie. A może po prostu jest to jego album rodzinny, podobny do tych, które mają nasi rodzice – bo my chyba już nie – ale odróżniający się od nich przede wszystkim świadomością fotografa. Tym co fotografował, jak fotografował, które chwile postanowił podnieść do rangi fotografii.


Montana, 2008 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York

widoki wystawy / fot. jk

Joanna: Ogromne wrażenie zrobiły na mnie te wczesne prace. Jakieś takie niepoprawne, z partyzanta, świeże, i to świeże po tylu dekadach. Zupełnie ambiwalentne uczucia miałam przy klatkach z serii „The Desert Seen”, albo „Apples & Olives” albo „Frederick Law Olmsted Landscapes” no krzaki, gałęzie, ładne to było, ale hmmmmm... Magia nazwiska? I jeszcze książka do każdej serii. W sumie to nie wiem czy narzekam, czy zazdroszczę, że to jest takie normalne w Stanach. On wydał ile, 80 książek? W tym kilka katalogów i retrospektywnych, ale to jest absolutnie kosmiczna liczba i tak?! 

Rafał: Tak, ta ilość. Do tej pory taka obfitość książek fotograficznych kojarzyły mi się głównie z Japonią. Miałem przeświadczenie, że to tam działa to w taki sposób, że co projekt to książka. To tylko świadczy o tym, jak wszechstronny był Lee.

Joanna: Gdybyś miał wybrać jedną z tych książek, tylko jedną – to którą? Od razu powiem, że potrzebuję sugestii. Ja nie umiem wybrać. „America by Car” jest genialna, ale może przez sam temat. Albo „American Musicians” to kompletny odlot. Chociaż pewnie którąś książkę z autoportretami najbezpieczniej. [takie przedświąteczne sugestie, tak?]

Rafał: Ja będę konsekwentny, którąś z książek o rodzinie. “Family in the pictures?” Może tą. Jakoś ciągnie mnie w kierunku fotografii, która jest blisko codzienności, blisko życia. Zawsze zastanawia mnie, co sprawia, że fotograf sięga po aparat dokładnie w tym – zazwyczaj nie najbardziej spektakularnym – momencie.


Joanna: A jakieś niedociągnięcia? Wiesz, ponarzekajmy po polsku? Dla mnie za ciemno. Względy konserwatorskie, oczywiście. Ale nie wiem czy muszę obcować z odbitką z lat 90tych po ciemku, czy nie wolałabym nowych printów za to w świetle. Ale to jest i tak szczyt czepialstwa. Główne moje narzekanie, to takie, że trzeba jechać do Berlina, za granicę, żeby doświadczyć tego dobra... 



widoki wystawy / fot. jk

Rafał: Tak, to prawda. Ja mam wrażenie, że w Polsce na wystawy takie jak ta się czeka, wypatruje się ich. Z kolei za każdym razem gdy trafiam do Berlina, to jest tam jakaś świetna wystawa, i tak miałem okazję „przy okazji” zobaczyć wystawę Alec’a Sotha’a, Dash’a Snow, Arnolda Newmana czy też wielką i wspaniałą retrospektywę Gerharda Richtera! I tak, wiem, że to zachód a my to Europa Środkowo-Wschodnia, ale jednak chciałoby się, by i u nas wystawy tego kalibru były bliżej standardu niż wyjątku. 
Co do niedociągnięć w wystawie, hmm… Jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że ja zawsze gubię się w „kierunku zwiedzania”, ale nigdy nie wiem czy to moja przypadłość, czy architektura wystawy jest tak myląca. Mi nie było za ciemno, zdjęcia dostały odpowiednią ilość światła, ale wiem, tak – muzyka! Wolałbym trochę głośniej ten jazzik na początku.

Joanna: Lee Friedlander na wystawie do 4 grudnia. A my się załapaliśmy jeszcze na kilka przyjemnych rzeczy. Trafiliśmy na ostatni dzień trwania wystawy Roberta Capy „Berlin 1945”. Przyznam, że miałam okazję to widzieć rok temu i pamiętam tamto olśnienie. Utrwaliło mi się teraz. Setka zdjęć z dwóch (?) wizyt w Berlinie. Dużo powtórzeń, ale nie żeby nie edytować Capy, tylko, żeby pokazać warsztat i odkryć to, co przez lata umykało kanonowi Capy. Jak odebrałeś ten wątek? To w ogóle są dobre zdjęcia?


Widoki z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Widoki z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Rafał: Dobra, ale co to znaczy „dobre zdjęcia”? Że są ostre? Proste? Dobrze naświetlone? Kompozycja jest ok? Trochę zaczepnie odpowiadam, ale pamiętajmy, że każda fotografia zyskuje z czasem. Jeśli do tego została wykonana w ważnym momencie – życia, historii – to jest to już powód dla których jest cenna. I tak, oglądanie tej wystawy, w pomieszczeniach starej, częściowo zniszczonej podczas II wojny światowej synagogi, to wspaniałe doświadczenie na wielu poziomach. Same zdjęcia, to bardzo dobra, solidna reporterska robota. Jest kilka perełek, a tą która mi najbardziej zapadła w pamięć jest perełka z kolczyka pani z jednego zdjęcia, wiesz którego? Siedzi to we mnie tak, że chcę coś o tym napisać i pewnie niebawem to zrobię. Cieszę się też, że kurator trochę się „lenił” i nie zrobił swojej selekcji zdjęć. Jest ich po prostu za mało by odbierać widzom możliwość obcowania ze wszystkimi.

Joanna: Kiedy widziałam tę wystawę za pierwszym razem, to z totalnego szoku, w ogóle nie zainteresowałam się miejscem, samą Nową Synagogą. Podpytuję o reakcję na Capę, bo mam oczywiście swoje tropy. Kuratorka wystawy - Chana Schütz, wspominała mi w korespondencji, że mogła na wystawie pokazać 120 prac pochodzących z 28 stykówek, czyli mniej więcej z liczby 600 zdjęć. Czyli jednak było dużo edytowania, a wrażenie, że się podgląda warsztat fotografa było osiągnięte! O sposobach na pokazywanie Capy to jeszcze nie raz będziemy rozmawiać, mam nadzieję :)


Widok z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Joanna: Tymczasem, byliśmy w Berlinie 24 godziny, gdyby nie noc i przerwa w działaniu galerii, pewnie udałoby się coś więcej jeszcze obejrzeć. Odkryliśmy – dzięki Kubie Dąbrowskiemu – niesamowitą twórczość Andyego Sewella. Andy Sewell Jesteś pewnie po lekturze jego albumu „Known and Strange Things Pass” i jak? 


Rafał: I to po wielokrotnej. Kuba odkrył przed nami skarb. Mała galeria i tak wspaniała, spokojna, cicha i pełna przestrzeni do interpretacji wystawa. To jest fotografia, która niemal idealnie wpisuje się w to, jak ja ją obecnie rozumiem. Sama książka jest też wspaniale wydana, z przemyślanym, ale nieprzekombinowanym designem. Skupiasz się na zdjęciach, na tym co pokazują, i na tym co ukrywają. Wspaniałości!




widok wystawy / Robert Morat Galerie / fot. jk

Joanna: Wystawa szalenie przyjemna, kameralna, ciekawa przestrzeń i świetnie wykorzystana. ROBERT MORAT GALERIE / Andy Sewell | Known and Strange Things Pass — BERLIN PHOTO WEEK W ogóle to jest chyba najlepsze w tym (i innych miastach zachodnich) mnogość malutkich galerii, w których po prostu są świetne nieduże wystawy i znakomite prace. Podobnie dotarliśmy za przewodnictwem Kuby do malutkiej Michael Reid Gallerie. A tam, Trent Parke! The Crimson Line - Art Exhibition - Michael Reid Gallery Pomysłowo pokazane (większa część serii wisiała w jednym pasie - fryzie dookoła galerii). W drugim pomieszczeniu - chyba biurowym - dopiero duże formaty prac. Niedosyt nieprawdopodobny. Ale to taki przykład serii, która na mnie działa w galerii, ale już nie w książce. Pewnie mi zaraz powiesz, jak bardzo jestem w błędzie...


Rafał: Nie wiem czy od razu w błędzie, po prostu patrzysz przez filtr siebie – i to chyba w sztuce jest najcenniejsze, że trafia do każdego w inny sposób (może też nie trafiać wcale, zdarza się). Myślę, że nie powinienem się tu wypowiadać, bo jestem totalnym fanem Trent’a Parke’a. Mam wrażenie, że jest to jeden z tych fotografów, który nie wiem czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale. Już od “Dream / Life” - gdy jako absolutny świeżak w fotografii spędzałem dosłownie godziny zastanawiając się: jak on to zrobił? – poprzez „Sold Out” czy też „Christmass Tree Bucket”, ja kupuję od niego wszystko. Z tego powodu pozostawię sobie tu prawo do milczenia. 




 widok wystawy / Michael Reid Berlin / fot. jk


Joanna: Ha! “Czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale” my ciągle o tym samym rozmawiamy, podmieniając tylko nazwiska ;) 

Na koniec jeszcze skorzystam z publiczności. Przeszukałam internet, i nie umiem odnaleźć. Otóż zaraz przy C/O, w bocznej uliczce Yvy Bogen wiszą zdjęcia, jest cała seria znakomitych portretów – przede wszystkim muzyków. Mam poczucie, że te zdjęcia znam, widziałam. Ale to może być powidok, bo tak znane buzie przecież. Wiszą bardzo wysoko, na metalowych płytach, które też niesamowicie odbijają światło. No i nie wiem kto jest autorem/autorką. Może ktoś z czytelników pomoże w tej kwestii? Nie wygląda, żeby to była czasowa sprawa, więc gdyby ktoś zajrzał do Berlina, to zaraz przy stacji ZOO – idźcie i cieszcie oczy ☺ 






Rafał: Ja nie wiem i szczerze mówiąc słabo je pamiętam, bo byłem już wtedy strasznie głodny i myślałem tylko o wegańskiej kaczce, gdy Ty pełna zachwytu oglądałaś i fotografowałaś doprowadzając mnie na skraj wycieńczenia. ;-)


Joanna: Wycieńczenia?! Przy takim świetle jak tam wtedy?! Widzę, że mamy odpowiedź na pytanie co to są dobre zdjęcia, a raczej kiedy widz je może docenić. Na głodnego nie można sztuki doświadczać. Dziękuję za rozmowę i sprawdzamy z wyprzedzeniem co będą pokazywać w Berlinie :)


Rafał: Dziękuję! Do Berlina można jechać w ciemno, tam zawsze jest coś do obejrzenia.


Joanna: Owszem! A tu najłatwiej sprawdzić: Photography in Berlin



12 komentarzy:

  1. Dużo dowiedziałem się z tego blogu. Ten blog jest mega ciekawy.

    OdpowiedzUsuń