Wystawa "Kuba Dąbrowski. Film obyczajowy produkcji polskiej"
1.02.-16.03.2014 Zachęta-Narodowa Galeria Sztuki
Rozmowa "Podmiot liryczny"pochodzi z książki towarzyszącej wystawie, została przeprowadzona w lipcu 2013.
Joanna Kinowska: Podstawowe pytanie — czy jesteś
fotografem?
Kuba Dąbrowski:
Pracuję jako zawodowy fotograf. Płacę podatki od „usług fotograficznych”, mam
wyższe wykształcenie w dziedzinie fotografii, używam profesjonalnego sprzętu. Z
tego punktu widzenia jestem fotografem. Ale jeżeli chodzi o twórczość, wolę raczej
myśleć o sobie jak o „człowieku, który robi zdjęcia”, niż o fotografie. Z
jednej strony utrzymuję się z fotografowania, z drugiej — robię własne rzeczy i
te sprawy niekoniecznie o siebie zahaczają. Dla różnych ludzi jestem różnymi
osobami: agencja reklamowa postrzega mnie inaczej niż fotoedytor z magazynu, a
fotoedytor inaczej niż kurator czy historyk fotografii. Każdemu do czegoś innego
jestem potrzebny. Poszczególne osoby czy środowiska często nawet nie wiedzą o
innych sferach mojej działalności. Jeśli chodzi o „twórczość własną”, zawsze
mówię: ktoś gra na gitarze, ktoś pisze wiersze, a ktoś inny robi zdjęcia i tak
naprawdę chodzi o uzewnętrznienie swojej wrażliwości i podzielenie się jakąś
historią, a nie tworzenie atrakcyjnych kadrów. Lubię myśleć, że zdjęcia przeze
mnie robione nie są dla ludzi, którzy interesują się fotografią, tylko dla tych
o podobnym do mojego rodzaju wrażliwości.
JK: Istnieje podział — znamienny dla naszych czasów — na
to, co się robi na zlecenie, i to, co się nazywa fotografią autorską. Wydaje mi
się, że u ciebie te sfery się przenikają. Patrząc na efekt pracy zleconej, mamy
wrażenie, że robisz dalej swoje…
KD: Nie wiem, czy do końca
tak jest. Kiedy robię naprawdę własne rzeczy, zostawiam sobie miejsce na
porażkę. To w jakimś sensie ciągły eksperyment, który wiąże się z ryzykiem. Jest
możliwe, że coś się po prostu nie uda. W zleceniach zawodowych nie ma na to
miejsca — korzystam z tego, co już wcześniej przetrenowałem. Ale z estetycznego
punktu widzenia rzeczywiście większość rzeczy, które robię, trzyma się kupy.
Taką mam przynajmniej nadzieję.
Lubię fotografów, u
których zawodowe i prywatne zdjęcia nie są łatwo odróżnialne i z perspektywy
czasu widać, że cały czas „robili swoje”. Najbardziej oczywisty przykład to
zdjęcia Richarda Avedona — stworzył sobie estetyczny idiom, który aplikował do
wszystkiego, czego się tknął. Był fotografem mody, portrecistą, fotografem
dokumentalnym itd. W ten sam sposób fotografował Beatlesów, prezydenta
Kennedy’ego i anonimowych robotników z południa Stanów Zjednoczonych. Dzięki
temu po latach wszystko składa się w jedną spójną opowieść o konkretnych
czasach, o wiele bardziej wyczerpującą niż narracje tworzone przez większość
klasycznych fotografów dokumentalnych. W Polsce tak jest na przykład z
Tadeuszem Rolke, który swoim Rolleiflexem fotografował i Modę Polską, i swoją
rozebraną dziewczynę, kolegów na skuterze i wydarzenia polityczne. Z perspektywy
czasu te wątki łączą się, nasiąkają nostalgią i pięknie się przeplatają,
wymieniają.
Na obecnej wystawie w
Zachęcie też znalazły się zdjęcia robione na zlecenie. Praca jest super, bo
poza pieniędzmi na życie daje mi dostęp do sytuacji i osób, z którymi inaczej
bym się nie zetknął: Papcio Chmiel, zespół Komety, Sokół. Czasami jest tak, że
to bardziej „moje” zdjęcie, które jest robione przy okazji zlecenia, nie nadaje
się do publikacji, ale i tak powstaje. Czuję się przede wszystkim
dokumentalistą. Wierzę, że zdjęcia mody, portrety gwiazd, reportaże z
Afganistanu, zdjęcia Moniki i naszego syna Józka czy po prostu codzienne
zdjęcia z ulicy z perspektywy czasu ułożą się w jedną całość. Dokument o tym,
co jest tu i teraz. I że za kilkadziesiąt lat ktoś o podobnej do mnie mentalnej
konstrukcji będzie się tym cieszył.
JK: Twoje zdjęcia, ale i filmy, także to, co
reprodukujesz, są bardzo polskie, nawet jeśli niewykonane w Polsce. To nie
wynika z patriotyzmu, tylko z czegoś zupełnie innego.
KD: Na innych szerokościach
geograficznych jest inne światło, architektura, twarze, inaczej toczy się życie
na ulicach. W Anglii, Stanach Zjednoczonych, Włoszech i Japonii fotografuje się
inaczej. Zanim tam pojedziesz, znasz te kraje ze zdjęć, filmów, magazynów.
Jedziesz do Londynu i na każdym rogu masz zdjęcie Martina Parra albo kadr jak z
magazynu „iD”. Jeśli postawisz kogoś na tle białej ściany przy angielskim
oknie, które ma trochę inny kształt niż polskie, ściany są inaczej wykończone,
mają inny rodzaj bieli, to nagle wychodzi z tego fajne, stylowe zdjęcie. W
Polsce to po prostu zdjęcie człowieka stojącego przy oknie. Podobnie z Ameryką
i amerykańskimi oknami. Różna jest fotogeniczność rozmaitych części świata i z
tego wynika odmienna estetyka fotograficzna. Zawsze zazdrościłem fotografom z
tych „stylowych” krajów: ich rzeczywistość daje się tak opisać przez
fotografię, że najprostsze, codzienne rzeczy wydają się atrakcyjne. Ten
mechanizm działa nawet w Czechach, które przecież nie są krajem bardzo
różniącym się od Polski. Jest coś wspólnego w zdjęciach Martina Kollara, Evžena
Sobka czy wcześniej Jindřicha Streita. Coś, co współgra z książkami Oty Pavla,
filmami Miloša Formana i jedzeniem smażonego sera w gospodzie. I to coś łatwo
znaleźć na czeskiej ulicy, wystarczy podnieść aparat do oka. Bardzo tego
Czechom zazdrościłem, kiedy studiowałem w Opawie.
Zastanawiałem się, skąd
to się bierze. Czy poszczególni fotografowie są aż tak wpływowi, że narzucają
swoją wizję i na rzeczywistość patrzymy przez narzucone przez nich estetyczne ramy?
Czy może udało im się dotknąć czegoś prawdziwego, specyficznego dla danego
miejsca i dzięki temu ich stylistyka chwyciła? Nie potrafię na to pytanie
odpowiedzieć. W każdym razie w Polsce czegoś takiego nie mam — to, co jest tu
dostępne, to ciężka, zaangażowana fotografia z misją albo historie
rustykalno-religijne. To jest oczywiście duże uproszczenie, ale cytując Muńka
Staszczyka: „piosenki, które dziś słyszę, nie mówią nic o moim życiu”. Chociaż
piosenki akurat mówią dosyć dobrze: T. Love, Partia i Komety, i różne rapowe
kawałki, Osiedlowe akcje Molesty. W
fotografii, która jest moim językiem, nie mam czegoś takiego, z czym mogę się
identyfikować. Na początku, kiedy zaczynałem robić te „własne”, osobiste
zdjęcia, zależało mi na tym, żeby znaleźć modus
operandi fotografowania najbliższej mi rzeczywistości. Chciałem wypracować
sposób robienia zdjęć na ulicy na Mokotowie w Warszawie czy w Białymstoku tak,
żeby nie udawały Nowego Jorku czy Berlina. Fotografować otoczenie takim, jakie
jest, i żeby to w miarę dobrze wyglądało. Oswoić lokalny pejzaż, architekturę,
światło, fizjonomię. Fotografując, nadać tym miejscom styl, nazwać ich
atrakcyjność.
JK: Wymieniłeś już Avedona, Rolkego, Sobka, itd., mówiąc
o fotografach, którzy są dla ciebie ważni. Po prostu wymieńmy…
KD: To jest najtrudniejsze
pytanie, trochę w stylu: „Jakiej muzyki słuchasz?”. Różni fotografowie byli i
są dla mnie ważni z różnych przyczyn, z niektórych wyrosłem, do innych nie
dorosłem.
Kiedy zacząłem
interesować się fotografią i brałem udział w zajęciach w Młodzieżowym Domu
Kultury w Białymstoku, mój „ojciec” w fotografii Grzegorz Dąbrowski (zbieżność
nazwisk przypadkowa) pokazał mi zdjęcia fotografów Magnum. To był mój pierwszy
punkt odniesienia: Henri Cartier-Bresson, Karl de Keyzer, Martin Parr — ta bardziej
codzienna, a nie newsowo-reporterska frakcja. Poznałem drogę, którą uznaję za
właściwą również dzisiaj. Rola fotografa polega na tym, żeby obserwować i
dokumentować, interpretować, a nie wymyślać. Zdjęcia biorą się z
rzeczywistości. To są moje korzenie. Równolegle do magnumowców podziwiałem
fotografów z magazynów deskorolkowych, muzycznych i okładek płyt, jak Atiba
Jefferson, Glenn E. Friedmann i cała masa anonimów.
Później poznawałem
kolejne postaci. Miałem okres fascynacji fotografią na poważnie: całymi dniami
siedziałem w bibliotece na ASP przy ulicy Smoleńsk w Krakowie i oglądałem
wszystko, co można tam było obejrzeć. To było jeszcze w czasach internetu przez
modem i zanim pojawiły się w Polsce dobrze zaopatrzone księgarnie. Oglądałem,
oglądałem, oglądałem. Czytałem wywiady z fotografami, przeglądałem zagraniczne
magazyny, robiłem notatki. Wtedy fotografia była dla mnie jedyną twórczą
rzeczywistością. Stworzyłem sobie fotoświat odizolowany od innych form
twórczości. Interesowało mnie, jak fotografowie definiują się wobec innych
fotografów, jak wynikają z siebie poszczególne zjawiska… Nan Goldin i Diane Arbus były ważne, Robert
Frank bardzo — ale to są rzeczy ważne chyba dla każdego. Z Nan Goldin, a chwilę
później z Wolfgangiem Tillmansem było tak, że bardzo trafiała do mnie ich
prosta, surowa estetyka. To był fotograficzny ekwiwalent punk rocka, języka,
który rozumiem. Problem polegał na tym, że nie była to opowieść o moim życiu,
nie identyfikowałem się z tymi historiami — między innymi dlatego zacząłem
robić zdjęcia, które teraz wystawiamy i z powodu których rozmawiamy o tym
wszystkim. Jacques Henri Lartigue był ważny z powodu szczerości, mówienia w
pierwszej osobie...
KD: Lubię używać terminu
„podmiot liryczny”. To ma być figura zwykłego chłopaka stąd, jak ja. Ale nie
chcę, żeby to była twórczość „konfesyjna”. Tak jak filmy Woody’ego Allena nie
są tylko o Allenie, chociaż w dużej mierze tak jest. Fotografia bierze się z
życia, a życie trochę nagina się do fotografii. Nie robię bałaganu w pokoju po
to, żeby zrobić zdjęcie, bo pasuje mi do historii, ale poniekąd z premedytacją
pozwalam się pokojowi zabałaganić. Bałagan pasuje do „podmiotu lirycznego”.
Lubię czasem pakować się w sytuacje, które są akurat na zdjęcie. Na przykład
teraz, w momencie wchodzenia w prawdziwe dorosłe życie kupiliśmy samochód i
nieuniknione będą spotkania z mechanikami samochodowymi. Typowo męsko-chłopacka
historia, jakiej jeszcze nie doświadczyłem; sądzę, że to będzie bogaty obszar
do eksploracji. Myślę, że w tę sytuację — interakcje z mechanikami, warsztatami
samochodowymi, wulkanizacjami — będę wchodził z większą intensywnością po to,
żeby je sfotografować, dokumentować. Pewnie będę robił portrety mechaników,
martwe natury z warsztatów… Będę się starał zostać na herbatę albo pogadać o
jakichś głupotach, czego prawdopodobnie bym nie robił, gdyby nie zdjęcia. To
jest przyjemne, bo zdjęcia pozwalają żyć tym wszystkim, cieszyć się takimi
sytuacjami.
JK: W tym „filmie” jest też dużo odniesień
ogólnokulturowych, już poza samą fotografią. Twój bohater coś czytał i oglądał,
coś lubi. Pewne elementy są zawarte w „ścieżce dźwiękowej” do filmu, inne
znalazły się w programie towarzyszącym wystawie. Czy możesz przybliżyć nam
bohatera, co go ukształtowało?
KD: To są takie decydujące
momenty, jak wtedy, gdy magazyn „Teraz Rock” pyta cię: „Jakich 10 płyt
zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę?”. Powinieneś błysnąć gustem, pomieszać rzeczy
znane z totalnie niszowymi. Mógłbym powiedzieć, że lubię film Rocky, ale po co? Z drugiej strony mogę
powiedzieć, że lubię Charlesa Reznikoffa, którego prawie nikt nie zna oprócz
fanów amerykańskiej współczesnej poezji. Wiadomo, że lubię The Smiths i Boba
Dylana, amerykańskie filmy dla młodzieży, ale też amerykańskie filmy o
starszych, samotnych facetach. To są rzeczy, które pewnie wszyscy lubią. Lubię
Raymonda Chandlera, Seinfelda, stare
włoskie piosenki i rap. W ramach intelektualnego podkładu można by przeczytać Estetyzację życia codziennego Mike’a
Featherstone’a i Dystynkcję Pierre’a
Bourdieu.
JK: W blogu Accidents
Will Happen zdjęcia nie były dzielone na sekcje. Ale już książki Western,
Sweet Little Lies oraz 113,604
Stray Dogs wymuszały zatrzymanie strumienia zdjęć, skłaniały do
kategoryzowania i segregowania. Czy one ze sobą mają coś wspólnego?
KD: Kiedy zaczynałem
prowadzić bloga, miał on być otwartym notatnikiem do wystawy albo książki, do
klasycznej fotograficznej formy. Chodziło o motywowanie się do regularnej
pracy. Mieli o nim wiedzieć jedynie ludzie, którzy są na zdjęciach, których to
bezpośrednio dotyczy, a ja byłem zobowiązany co miesiąc skanować negatywy,
utrzymywać w nich porządek i nie obijać się. W pewnym momencie to wyrwało się
spod kontroli, blog zaczął funkcjonować po prostu jako blog. To było bardzo
przyjemne, ale stanowiło zbyt obszerny materiał na książkę. Książka musiałaby
być ogromna i wobec tego droga, a ja nie chcę robić rzeczy drogich.
Zastanawiałem się, czy starać się o grant na wydanie dużej książki. Doszedłem
do wniosku, że zamiast tracić czas na czekanie, lepiej robić małe książki, tak
jak muzycy wypuszczają EP-ki i mixtape’y. Chciałem robić książki w takiej
skali, żeby na bieżąco nad nimi panować, licząc na to, że kiedy pewnego dnia
staną obok siebie na czyjejś półce, ułożą się w całość. Robi je cały czas ta
sama osoba, trochę się zmienia, więc książki też, ale to ciągle kolejne odcinki
tego samego serialu.
wiersze Charlesa Reznikoffa, tłum. Piotr Sommer
/Kuba Dąbrowski, Western, wyd. 2010
/Kuba Dąbrowski, Western, wyd. 2010
/Kuba Dąbrowski, Sweet Little Lies, wyd. 2012
/Kuba Dąbrowski, Sweet Little Lies, wyd. 2012
JK: Wróćmy do tego, w jaki sposób fotografujesz.
Przyjęło się w Polsce, od jakichś kilkunastu lat, że pracuje się w cyklach, rozwija
się jakiś projekt, który musi mieć pogłębienie merytoryczne. Projekt się
kończy, przechodzisz do następnego. Ty idziesz pod prąd. Praca nad projektem ci
nie odpowiada czy się po prostu nie sprawdza?
KD: Są takie typy
fotografii, które wymagają precyzji w budowaniu cyklu, potrzebują początku,
końca, wypracowania estetycznego wyznacznika, i to działa. Są cykle, które
funkcjonują jak typologie, wypowiedzi na bardzo konkretne tematy,
przedsięwzięcia ograniczone czasowo i przestrzennie. Czasami łatwo jest zamknąć
się w ramach projektu. Ze mną tak nie jest — zdjęcia, które robię, są bardzo
rozstrzelone. Całe życie jest projektem, po prostu w jego ramach istnieją różne
wątki, mniejsze wspólne mianowniki.
Jako nastolatek
słuchałem dużo niezależnych zespołów, czytałem punkowe fanziny itp. Imponowali
mi aktywiści, ludzie, którzy się nie poddają, artyści, którzy nie odbierają
Fryderyków. Działanie w taki sposób jest dla mnie naturalne: robić swoje i nie
oglądać się na nic. Poza tym dosyć szybko zacząłem zarabiać pieniądze —
współpracę z „Przekrojem” rozpocząłem na wakacjach między pierwszym a drugim
rokiem studiów. W 2000 roku, w wieku 20 lat zostałem już zawodowym fotografem
pracującym dla ogólnopolskiego tygodnika. Nie miałem potrzeby starania się o
kilka tysięcy złotych na realizację projektu. Raz wystąpiłem o stypendium Młoda
Polska, ale nie dostałem go. Wtedy za to, co zarobiłem, pracując dla „Polityki”
w Afganistanie, wydałem Western.
Myślę, że dobrze się stało, bo teraz mogę buńczucznie mówić, że nigdy nie skorzystałem
z żadnego stypendium.
JK: A jak jest z dopowiadaniem fotografii słowem? Na ile
jest ci to potrzebne?
KD: Priorytetem jest
historia, a nie bycie fotografem, to nie jest konkurs na to, jak zmieścić się
ze swoim przekazem na jakiejś światłoczułej substancji. Nie tylko nie mam nic
przeciwko dopowiadaniu fotografii słowem, ale też przeciwko słowom w ogóle. Ani
przeciwko ruchomemu obrazowi, obiektom znalezionym, nagraniom audio. Fotografia
jest bazą, ale nie o nią tu chodzi.
JK: Twoje zdjęcia można zobaczyć w wielu miejscach, w
różnych kontekstach. Są wystawy — stosunkowo niewiele — jest kolejna książka,
plakat, blog, Instagram, gazety. Istnieje zatem kilka kanałów — który jest
twoim ulubionym i najpełniejszym sposobem wypowiedzi? Czy w ogóle może
funkcjonować jeden oddzielony od pozostałych?
KD: Myślę, że nie. Kluczem
tutaj jest podmiot liryczny, który wszystko spaja. Lubię porównywać wszystko do
muzyki: czasem oglądasz teledyski na Youtubie, czasem w telewizji, jeśli masz
telewizor, czytasz wywiad z muzykiem w gazecie, idziesz na koncert, słuchasz
płyty, a czasami masz piosenkę umieszczoną na jakiejś playliście. Myślę, że z
fotografią jest podobnie — w różnych miejscach różnie jej doświadczasz. W
fotografii przyjemne jest to, że ona wszędzie może być w jakimś sensie oryginałem.
Autor decyduje o tym, co jest oryginałem fotografii i nie jest wcale oczywiste,
że chodzi mu o galeryjne powiększenie. W przypadku malarstwa oryginalny obraz
wisi na ścianie i wiesz, że to jest ten jedyny, oryginalny obraz. W fotografii
oryginałem, punktem odniesienia może być książka albo publikacja w magazynie,
albo nawet na blogu. Na przykład: ilekroć widzę zdjęcia japońskich fotografów
wiszące na ścianie, zwłaszcza Arakiego i Moriyamy, zawsze jestem trochę
zawiedziony. To książka jest u nich oryginałem. Z layoutem, drukiem, zapachem
farby drukarskiej, ustaloną kolejnością zdjęć. I to, że zdjęcia się widzą
wzajemnie na rozkładówkach, że mamy jakiś format. A wystawa jest po prostu
prezentacją zdjęć z książki, czymś wtórnym wobec niej.
W ogóle fotografia
stosunkowo słabo sprawdza się na wystawach. Szczerze mówiąc, spotkanie z
prawdziwą odbitką rzadko daje nowe przeżycie, przynajmniej jeśli o mnie chodzi.
Przykład: byliśmy w Mediolanie w Museo del Novecento, w nowo otwartym muzeum
sztuki XX wieku. Były tam akurat dwie wystawy, jedna o dziełach z nurtu dada z
prywatnych mediolańskich kolekcji, druga pokazująca fotografie z kolekcji Bank
of America. Najpierw zobaczyłem dadaistów i to było po prostu super. Nagle
okazało się, że rzeczy, o których myślałem, że są duże, w rzeczywistości są
małe i zupełnie inaczej działają w tej skali. Kiedy oglądasz kolaże w
rzeczywistości, widzisz, że te wklejone rzeczy mają różne faktury, inaczej
łapią światło, zauważasz niedoskonałości. Obcujesz z obiektem. Dwa piętra niżej
oglądamy wystawę fotografii i mamy na niej wszystkich: Edwarda Steichena,
Alfreda Stieglitza, Roberta Franka... I nie ma większej różnicy między
zobaczeniem ich na wystawie a oglądaniem książki o historii fotografii. A
przecież na takich starych odbitkach już pojawia się faktura, srebro zachowuje
się w niespotykany dzisiaj sposób — te odbitki są w pewnym sensie obiektami.
Powinienem przed nimi klękać. Tam dotarło do mnie wyraźnie, że planując wystawę
fotograficzną, trzeba myśleć o budowaniu nowego doświadczenia. Szczególnie
teraz, w czasach przyśpieszonego obiegu informacji, obiegu obrazu, jakiego nie
było nigdy wcześniej. Trzeba dać coś, czego nie można dostać w internecie. Tak
jest na przykład ze zdjęciami Andreasa Gursky’ego: musisz zobaczyć je w oryginale,
żeby zadziałały na ciebie skalą. Musisz zobaczyć wystawę Wolfganga Tillmansa,
bo ona jest po prostu wystawą Wolfganga Tillmansa.
JK: To są ściany, a nie pojedyncze zdjęcia. On
konstruuje na wystawie inny świat, programuje to nowe przeżycie. Opiszmy teraz
twoją wystawę. Co ją odróżnia od przerzucania się między blogiem a Instagramem
czy oglądania książki?
KD: Przede wszystkim jest
przestrzenna, trójwymiarowa, mogą wydarzyć się na niej rzeczy, które w
internecie i na papierze są po prostu fizycznie niemożliwe. Będąc w galerii,
odbierasz tę narrację większą liczbą zmysłów — coś działa rozmiarem, czegoś
możesz posłuchać itd. No i ludzie przychodzą do Zachęty po to, żeby zobaczyć
wystawę, na niej skupia się ich uwaga. Wobec tego można sobie pozwolić na
większe niuansowanie opowieści niż zwykle. Kolejna sprawa: blog jest formą
publicznie otwartą, dostępną dla wszystkich. I to jest dla mnie jakiś mentalny
hamulec, zatrzymuję się na pewnym poziomie, kontroluję głębokość zwierzenia.
Tymczasem w książce i na wystawie mam poczucie, że nie muszę tego robić. Myślę,
wracając do muzycznej metafory, że wystawa jest trochę jak koncert. To
najbardziej bezpośrednia forma kontaktu między artystą i odbiorcą. A przed
wystawą jest wernisaż, który może być już zupełnie jak koncert.
JK: Oklaski.
KD: Bisy. Demolowanie
sprzętu.
JK: Na wystawie proponujemy widzom różne sposoby
oglądania fotografii, jeśli chodzi o skalę i nośniki. Wybór formatu zdjęcia,
przerzucenie zdjęcia na slajd i wyświetlenie go z rzutnika to świadome decyzje.
Nie chodzi tylko o organizację przestrzeni, ale…
KD: Chodzi o skonstruowanie
wystawy jako spójnej wypowiedzi, a nie pokazu pojedynczych prac. Rozłożenie
akcentów, budowanie nastroju. Zdjęcie to punkt wyjścia i w zależności od
kontekstu można i trzeba zrobić z nim coś jeszcze. Inaczej traktujesz je w
książce, inaczej na stronie internetowej, a jeszcze inaczej w galerii. Galeria
wydaje się dawać najwięcej możliwości.
wszystkie fotografie w treści wywiadu autorstwa Kuby Dąbrowskiego / dzięki uprzejmości autora
Wystawa: "Kuba Dąbrowski. Film obyczajowy produkcji polskiej" trwa do 16 marca.
Wystawie towarzyszą: książka (proj. Edgar Bąk), plecak PROSTO (Prosto wear, proj. Fokuz), plakaty (proj. też Edgar Bąk).
Ścieżka dźwiękowa dostępna na specjalnej stronie: www.kubadabrowski.zacheta.art.pl/
Więcej zdjęć dokumentujących wystawę i otwarcie na otwartazacheta.pl
Więcej zdjęć dokumentujących wystawę i otwarcie na otwartazacheta.pl
linki:
jest w tych zdjęciach jakaś groza codzienności
OdpowiedzUsuńhttp://kunstmaschine404.o12.pl/wp/
Super sprawa
OdpowiedzUsuńFajny post, a zdjęcia są bardzo klasyczne :D
OdpowiedzUsuńMiałem okazję poznać go osobiście, świetna fotorelacja.
OdpowiedzUsuń