Z początkiem fotografii zawsze był problem. Data dzienna
umowna jej wynalezienia istnieje, ale co do pomysłodawcy sprawa się komplikuje.
Mamy zapisane, że 7 stycznia 1839 roku ogłoszono wynalazek pana Daguerre’a, ale
też wiemy, że 10 lat wcześniej pan Niepce zrobił pierwsze zdjęcie. Niby nic,
dwóch ojców. Ale co wtedy z panem Talbotem, który w podobnym czasie opracował
metodę pozytywowo-negatywową, de facto technikę, dzięki której fotografia jest
dziś tu gdzie jest. Czyli wszędzie. Czyli ojców trzech. Żaden problem,
moglibyśmy dodać do tego grona jeszcze wynalazcę koloru a potem także
fotografii cyfrowej by mieć pełen panteon.
Wynalazcy poszczególnych technik w międzyczasie – ten od
żelatyny, od kliszy, od polaroida i małego obrazka, patrząc z perspektywy nie
bardzo się globalnie i finalnie liczyli. Owszem ważne to były momenty,
konstruujące i w skutkach oczywiście brzemienne, ale jednak pchały fotografię
po prostu naprzód, jako taką nie kazały nam przewartościować tego czym
fotografia jest i co ze sobą niesie.
Ze wszystkich dotychczasowych ojców, wydaje się, że Talbot
miał najwięcej do powiedzenia. Niedoceniony i wyśmiany, musiał długo czekać na
uznanie. Teraz zdaje się ciągle słyszymy jego chichot. Długo by się fotografia
nie obroniła, gdybyśmy ciągle robili pojedyncze sztuki – może nawet i na
papierze i na czym chcecie, ale jednostkowe, jednorazowe, unikalne,
niepowtarzalne. Każde z tych słów zaprzecza niemal słowu fotografia w potocznym
jej rozumieniu! Nawet polaroidy i instaxy pieczołowicie przefotografujemy i
skanujemy, by powielić i zachować. Jednostkowe jest nieużytkowe, jest
ekstrawagancją, ekskluzywną zabawą.
fotograf nieznany, siedmiokrotny portret kobiety, ze zbiorów własnych / rep.jk
Siłą obrazu fotograficznego jest jego wszędobylskość.
Reprodukowalność do wytarcia negatywu. Technika cyfrowa zresztą szalenie nam
pomaga w powielaniu. Tak jak muzycy nie muszą się martwić, że taśma się w końcu
urwie po nałożeniu dodatkowej ścieżki w utworze [Queen w utworze "Bohemian Rhapsody" dotknęli tej granicy], tak i laborant ma łatwiej w życiu. Po włożeniu do
skanera negatyw możemy odłożyć do szafy pancernej albo specjalnej lodówki, jako
fetysz i precjoza, coś co straciło swą użyteczność. Jest w końcu w postaci
cyfrowej, reprodukowany bez zahamowań.
Dość często ostatnio powtarzane są wątpliwości – co jest z
tą galerią i wystawą takiego, że marzy się fotografom? Ileż to osób odwiedzi
wystawę, kilka tysięcy w porywach. Książka i katalog szczególnie wielbione w
ostatnich latach są w jakich nakładach? Setki czy nieduże tysiące kopii?
Publikacja bierze też górę nad wystawą, z reguły tymczasową i nietrwałą, bo
przecież papier przetrwa, w bibliotekach się ostatnie dekady i stulecia. Przetrwa
nie-przetrwa, wszystko można zdokumentować i zapisać, wirtualne zwiedzanie,
czytanie, etc. Nie w tym rzecz. Ile osób tam zajrzy? Ile osób tam dotrze? Ile
zareaguje i się przejmie?
Najwięcej szczęścia miał dotąd Jacques Henri Lartigue. Wystawa
w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w 1963 to oczywiście był sukces i całkiem
dobra frekwencja, ale jego materiał znalazł się w tygodniku LIFE. Nie byle
jakim, tylko tym, który miał największy nakład, bo informowano akurat o
zabójstwie JFK. Efekt: Lartigue trafił do każdego amerykańskiego domu, miliony
egzemplarzy. Wystawa „Family of Man”, która objechała 38 państw w ciągu kilku
lat i zgromadziła 10 milionową publiczność, wpisując się na listę UNESCO i
kończąc swój żywot jako stała wystawa w Clervaux – ciągle blado przy tym jednym
numerze tygodnika wygląda.
Reprodukujemy i powielamy, chcemy masowości i wciskania tego
obrazu wszędzie. Robimy po to, by ktoś to obejrzał. Ale czy ta fotografia musi
się położyć pod nogi Kowalskiemu by ją chciał obejrzeć?
linki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz