poniedziałek, 21 września 2015

[felieton] Potęga dystrybucji


Z początkiem fotografii zawsze był problem. Data dzienna umowna jej wynalezienia istnieje, ale co do pomysłodawcy sprawa się komplikuje. Mamy zapisane, że 7 stycznia 1839 roku ogłoszono wynalazek pana Daguerre’a, ale też wiemy, że 10 lat wcześniej pan Niepce zrobił pierwsze zdjęcie. Niby nic, dwóch ojców. Ale co wtedy z panem Talbotem, który w podobnym czasie opracował metodę pozytywowo-negatywową, de facto technikę, dzięki której fotografia jest dziś tu gdzie jest. Czyli wszędzie. Czyli ojców trzech. Żaden problem, moglibyśmy dodać do tego grona jeszcze wynalazcę koloru a potem także fotografii cyfrowej by mieć pełen panteon.

Wynalazcy poszczególnych technik w międzyczasie – ten od żelatyny, od kliszy, od polaroida i małego obrazka, patrząc z perspektywy nie bardzo się globalnie i finalnie liczyli. Owszem ważne to były momenty, konstruujące i w skutkach oczywiście brzemienne, ale jednak pchały fotografię po prostu naprzód, jako taką nie kazały nam przewartościować tego czym fotografia jest i co ze sobą niesie.

Ze wszystkich dotychczasowych ojców, wydaje się, że Talbot miał najwięcej do powiedzenia. Niedoceniony i wyśmiany, musiał długo czekać na uznanie. Teraz zdaje się ciągle słyszymy jego chichot. Długo by się fotografia nie obroniła, gdybyśmy ciągle robili pojedyncze sztuki – może nawet i na papierze i na czym chcecie, ale jednostkowe, jednorazowe, unikalne, niepowtarzalne. Każde z tych słów zaprzecza niemal słowu fotografia w potocznym jej rozumieniu! Nawet polaroidy i instaxy pieczołowicie przefotografujemy i skanujemy, by powielić i zachować. Jednostkowe jest nieużytkowe, jest ekstrawagancją, ekskluzywną zabawą.

fotograf nieznany, siedmiokrotny portret kobiety, ze zbiorów własnych / rep.jk

Siłą obrazu fotograficznego jest jego wszędobylskość. Reprodukowalność do wytarcia negatywu. Technika cyfrowa zresztą szalenie nam pomaga w powielaniu. Tak jak muzycy nie muszą się martwić, że taśma się w końcu urwie po nałożeniu dodatkowej ścieżki w utworze [Queen w utworze "Bohemian Rhapsody" dotknęli tej granicy], tak i laborant ma łatwiej w życiu. Po włożeniu do skanera negatyw możemy odłożyć do szafy pancernej albo specjalnej lodówki, jako fetysz i precjoza, coś co straciło swą użyteczność. Jest w końcu w postaci cyfrowej, reprodukowany bez zahamowań.
Dość często ostatnio powtarzane są wątpliwości – co jest z tą galerią i wystawą takiego, że marzy się fotografom? Ileż to osób odwiedzi wystawę, kilka tysięcy w porywach. Książka i katalog szczególnie wielbione w ostatnich latach są w jakich nakładach? Setki czy nieduże tysiące kopii? Publikacja bierze też górę nad wystawą, z reguły tymczasową i nietrwałą, bo przecież papier przetrwa, w bibliotekach się ostatnie dekady i stulecia. Przetrwa nie-przetrwa, wszystko można zdokumentować i zapisać, wirtualne zwiedzanie, czytanie, etc. Nie w tym rzecz. Ile osób tam zajrzy? Ile osób tam dotrze? Ile zareaguje i się przejmie?

Najwięcej szczęścia miał dotąd Jacques Henri Lartigue. Wystawa w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w 1963 to oczywiście był sukces i całkiem dobra frekwencja, ale jego materiał znalazł się w tygodniku LIFE. Nie byle jakim, tylko tym, który miał największy nakład, bo informowano akurat o zabójstwie JFK. Efekt: Lartigue trafił do każdego amerykańskiego domu, miliony egzemplarzy. Wystawa „Family of Man”, która objechała 38 państw w ciągu kilku lat i zgromadziła 10 milionową publiczność, wpisując się na listę UNESCO i kończąc swój żywot jako stała wystawa w Clervaux – ciągle blado przy tym jednym numerze tygodnika wygląda.


Reprodukujemy i powielamy, chcemy masowości i wciskania tego obrazu wszędzie. Robimy po to, by ktoś to obejrzał. Ale czy ta fotografia musi się położyć pod nogi Kowalskiemu by ją chciał obejrzeć?

linki:
"Family of Man" w ramach Steichen Collections 

czerwiec 2014 dla Digital Photographer Polska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz