sobota, 18 października 2025

Pokochaj swoje osiedle



 

Pokochaj swoje osiedle", wystawa zbiorowa w przeważającej mierze złożona z fotografii - do końca października do obejrzenia w Białymstoku.

Nie trzeba mnie namawiać do pokochania własnego osiedla. W zasadzie mam aż trzy, które uznaję za swoje". Ale tu idzie o Białystok. Sprawdzam: 29 osiedli. Nie ukrywam, mylą mi się. Bywam często, ale musiałam dopytywać - które to legendarne z dresami? A które z najciekawszym kościołem wschodniej Polski? A tamto, gdzie mural z Zenkiem? A które to taki Wilanów? W legendach i prawdzie wyznają się tylko mieszkańcy. Możecie sprawdzić ile znacie Wy? podział administracyjny Białegostoku - wikipedia  

 Wiedza o osiedlach nie jest w ogóle konieczna, by obejrzeć wystawę. Można się zdać na przewodników - a tych jest aż 30tka! Kuratorem - chociaż bardziej - organizatorem, pomysłodawcą i producentem (i jednym z autorów) jest Maciej Giedrojć Juraha. Nie podzielili mapy, nie przyznali osiedla konkretnej osobie. Można było trochę wyjść, obejrzeć z daleka, można było zajrzeć w dowolny sposób. Opowiedzieć o mieście.

Naturalnie, tytuł! Samo wezwanie ujęte w nim, ów imperatyw, oddaje przede wszystkim stosunek autorów do odwiedzonych miejsc. Przerzucono tę odpowiedzialność na widzów - od razu milej oglądać, od razu autorefleksja - czy ja swoje mam pokochane.

Anna Sierko

 
Andrzej Zankiewicz


Julia Koleśnik

Jak to się w ogóle zaczęło?

Inicjatywa oddolna. Ze spotkań, z FotoWtorków" w Galerii im. Slendzińskich na Wiktorii. Z zapału, chęci współpracy. I nie tylko Pokochaj swoje osiedle". Dwa lata temu, w tej samej przestrzeni, bardzo zbliżona grupa twórczyń i twórców zaprezentowała swoje prace na temat Wolności". Do dziś na ścianie pawilonu, od strony ul. Bema, widać z prawej strony powystawowy mural.

Materiał prasowy: Jak Białystok widzi fotograf czy artysta? Nieszablonowo. A jak Białystok widzi 30 fotografów i artystów? By się przekonać wystarczy zajrzeć na wystawę „Pokochaj Swoje Osiedle”. To wyjątkowy projekt, w który zaangażowanych jest 30 artystów operujących aparatem fotograficznym, pędzlem, sprayem, tekstem czy głosem. Każdy na swój sposób pokazuje Białystok i białostockie osiedla."

 

Piotr Niedźwiedź

Pokochane osiedla. Potraktowane są w sposób dowolny. Różną też strategię przyjęli autorzy i autorki. Czasem - jak Andrzej Górski albo Piotr Niedźwiedź - wedle swojej, wypracowanej i znanej od lat stylistyki i metody. Albo jak Stefan Haładyj, Wojciech Wojtkielewicz czy Michał Obrycki - ze swojego przez lata tworzonego archiwum wyjęli pasujące kadry. Niektórzy poszli w akcję specjalnie z tej okazji - zupełnie inaczej niż na co dzień", niż z czego są znani, zatem prace Magdaleny Topczewskiej czy Marcina Pawlukiewicza to dobre przykłady tej strategii. Wreszcie - są i tacy, którzy właściwie niedawno zaczęli swoją fotograficzną przygodę - a tu najbardziej spektakularnym przykładem jest szesnastoletni autor: Konstanty Karol.

Nie tylko fotografia! Ale jednak ona wygrywa. Są znakomite prace w technice mieszanej Joanny Auron-Górskiej i obraz Michała Ciruka. Są i teksty, są i instalacje. No i - bo to rzuca się w oczy jeszcze przed wejściem - oprawa graficzna wykonana przez najsłynniejszych (najdłużej działających, najbardziej charakterystycznych...) białostockich grafficiarzy, (boli mnie to określenie, i nie wiem czy można), może lepiej artystów graffiti. Ustalili kanon na wystawę - i stworzyli prace w trzech kolorach: biały, czerwony i czarny. (Nie, nie ma żółtego.) Skąd oni tu? Zostali sfotografowani przez Macieja Giedrojcia, znakomity portret zbiorowy.  

 

Maciej Giedrojć


Moje zachwyty? Mnóstwo! Głównie ta wielowątkowość, różne techniki, odmienne spojrzenia i wszystkie na ten sam temat. Nie były tu żadne prace zaliczeniowe", skąd wiałoby koniecznością, przymusem i męką. (wiecie o czym mówię). Jest za to pasja, hobby, gdzie trudno czasem odróżnić profesjonalizm od amatorstwa. Pełen przekrój. Także w ilości czasu poświęconego na wykonanie pracy - od kilku lat - po 10 dni (nie ma sensu zdradzać rekordzisty, bo nikt by na to nie wpadł). Przekrój także w technikach - wszystkie formaty negatywu, wszystkie możliwości cyfry. Gatunkowo podobnie, od dokumentu (osobistego, typologii...), przez reportaż (streetów mnóstwo), przez pejzaż, po portrety a i kreacja się mogła znaleźć.

 

Magdalena Topczewska Stop.Klatka"

Szok zupełny, gdy stanęłam przed pracami znanych mi". Magdalena Topczewska wykonała serię zdjęć wejść do klatek. Powstało imponujących rozmiarów tableaux, ułożone ze smakiem i można tam tkwić godzinami podziwiając ...inwencję użytkowników. Podobno to praca szeroko komentowana w kręgach architektów białostockich.

Albo Marcin Pawlukiewicz, który na co dzień operuje zupełnie inaczej. Postanowił podpatrzeć place zabaw w godzinach zwolnionych przez docelowych użytkowników. Na zimno. Na dorosło.

Wreszcie Andrzej Górski, którego można podejrzewać o techniki dawne. Sfotografował miasto od strony rzeki Białej. A skoro woda, to cyjanotypia. Całościowo, z humorem, dokumentalnie i blisko siebie.

Uśmiechnęły mnie streety Michała Obryckiego i prace (bo wysiadam przy próbie przypisania kategorii) Andrzeja Kłopotowskiego. Celnie wypatrzone. Te drugie dodatkowo podpisane zjawiskowo. I wyeksponowane jakby ogłoszenia, jak podczas remontu w windzie.

po lewej Alina Gabrel Kamińska / po prawej Andrzej Górski 

 
Marcin Pawlukiewicz


Michał Obrycki

Andrzej Kłopotowski

Przejęły historie białostockich Żydów, które tropi od lat Joanna Auron-Górska. W technice kolażu, z grafiką, malarstwem, fotografią. Do dawnych lat sięgnął najmłodszy uczestnik wystawy - Konstanty Karol - i zbudował całą przestrzeń do oglądania historii z ciemnej strony miasta". Wielowymiarowa historia, świetne portrety inspirowane znalezionymi tekstami. No to jest ładny start :) (A udział w wystawie, bynajmniej nie debiut!)

 

Konstanty Karol

Joanna Auron-Górska

Gdybym miała wskazać jedną tylko pracę - voila. No dobra, dwie. Albo zróbmy, że jedna i dodatkowo honorable mention, bo to inna nagle kategoria.

Praca Okno na świat" Aliny Gabrel-Kamińskiej składa się z dwóch zestawów po 8 zdjęć. Z daleka - proste i typologiczne fragmenty fasad. W każdym zostało wycięte jedno okno (wycinanie w pcv, szacunek). Trzeba zajrzeć do środka. A tam - powitanie noworodka. Moment zero, pierwszy krzyk, cięcie pempowiny. Po obejrzeniu wnętrza - wracam do fasad - no szok, porody domowe. Zaglądam dalej - cesarka. I zdaję sobie przecież sprawę, że zewnętrze mi nic nie mówi, może (i faktycznie) tam akurat oddział położniczy. Z jednej strony precyzja wykonania - tu właśnie w tym pomieszczeniu przychodzi na świat - zapis dokumentalny. Ale przecież porodowa fotografia to emocje w zenicie. I bardzo prywatne. Schowane? To zaglądanie - ma dla mnie dodatkowy wymiar. Różnie jest odbierana fotografia z porodów. W życiu bym na to nie wpadła sama, bo chyba nie ma piękniejszej chwili, niepozowanej, autentycznej. Ale fakt, że gdy niedawno pokazywałyśmy prace Ani Wibig na solowej wystawie, organizator postanowił jednak wystosować ostrzeżenie dla widza. W pracy Gabrel-Kamińskiej - nie czuję autocenzury, zaś idealnie dobrane środki do opowiedzenia znacznie bardziej uniwersalnej historii. Wow.

 
Alina Gabrel-Kamińska

A wspomnieć trzeba o - Januszu Kalinowskim. Inna liga! Prace na wystawie znalazły się prosto z archiwum Mediateki CLZ działającej przy Białostockim Ośrodku Kultury. Odnalezione (ten Białystok ma jakieś extra szczęście do takich historii!) i odkurzone. Powstały na Bema - w okolicy samej hali - przeszło 40 lat wcześniej. Młody chłopak na kółku fotograficznym, z niebywałym okiem, umiejętnie podglądał dzielnicę. Negatywy zgubione, zapomniane. Wpadły niedawno w ręce jednego z autorów wystawy. Natychmiast zrobiono miejsce na ścianie. Autor też się odnalazł, na wernisażu.

 

Janusz Kalinowski

Na sam koniec - totalnie brawa i ukłony. Za zryw, rozmach i całą organizację. Każda autorka i każdy autor znakomicie opisani na miejscu. Czuje się, że żadna jedna praca więcej już by tam nie weszła, że ktoś przypilnował całości. (wiadomo, na upartego jeszcze mnóstwo miejsca było) Rozmach produkcyjny i znakomity pomysł z rusztowaniem do wnętrz dzikich", gdzie ściana jest - ale tylko ta naokoło. (Wierzę, że kiedyś i sztalugi znikną...)

Miejsce znakomite, niewymuszone i nieoczywiste. Zwiedzający to autentycznie okoliczni mieszkańcy. Patrzę na relacje na fb i rośnie coś, gdy widać, że uczniowie ze szkół przychodzą oglądać. Hurtowo. Co za potencjał! Chciałoby się powiedzieć radośnie - do zobaczenia na kolejnej wystawie. Bo moc i chęci czuje się w trakcie oglądania. Niestety hala przechodzi za moment w inne ręce a i też tymczasowo, bo przeznaczona jest do rozbiórki. Za dwa lata jakoś nie wierzę, żeby dano kawałek przestrzeni artystom. No ale może nie doceniam tych 29ciu osiedli?


Autorzy: Alina Gabrel-Kamińska, Andrzej Górski, Andrzej Kłopotowski, Andrzej Zankiewicz, Anna Sierko, Bożena Cywaniuk, Cezary Fabiszewski, Jakub Iwo Zalewski, Jakub Ołdakowski, Janusz Kalinowski, Joanna Auron-Górska, Julia Koleśnik, Julia Sawicka, Kasia Love, Klaudia Kojro, Konstanty Karol, Krzysztof Płoch, Maciej Giedrojć Juraha, Magdalena Topczewska, Marcel Filipczuk, Marcin Kośnik, Marcin Pawlukiewicz, Mateusz Koc, Mateusz Żendzian, Michał Cira Ciruk, Michał Obrycki, Oliwia Górnicka, Piotr Niedźwiedź, Przemysław Sieńko / Praktis, Stefan Haładyj, Wojciech Wojtkielewicz, Zofia Kolenkiewicz, Zuzanna Święcka

 

Informacje techniczne:

Dawna Hala Mięsna

ulica gen. Józefa Bema 6, 15-369 Białystok

strona na fb: https://www.facebook.com/PokochajSwojeOsiedle

 

Partnerzy wydarzenia:
Prezydent Miasta Bia
łegostoku / Województwo Podlaskie / Fundacja M.I.A.S.T.O. Białystok / Galeria im. Slendzińskich / Białostocki Ośrodek Kultury / Politechnika Białostocka


Sponsor g
łówny: Mercise
Sponsorzy strategiczni: New Optica, Kaliccy, Unicell, Wodoci
ągi Białostockie, Top Hi-Fi Białystok
Sponsorzy wspieraj
ący: Fundacja KAN Vision, Unicell - producent farb Primacol, White Bear Coffee, PSS Społem Białystok, Metal Max

Artykuł powstał we współpracy z partnerem PSO Galerią im. Slendzińskich. Bardzo dziękuję Annie Sierko i Arkadiuszowi Puchalskiemu. Dziękuję również autorom i autorkom wystawy, za spotkanie i oprowadzanie. Ukłony.

 




wtorek, 1 lipca 2025

Aaaaaaaby czyli o magii nazwisk w fotografii

 

Zbieram zdjęcia. Trochę tak, jak kiedyś zbierało się znaczki. Albo może jednak inaczej. Ale zakładam, że wolę coś od czegoś innego. Kieruję się, wybieram, skłaniam ku. Nie idę w żadną masę. Ale też granice zbierania ustawiłam powiedzmy, płynnie. Może na konkretach będzie łatwiej.

 

Zbieram stare zdjęcia. Najchętniej amatorskie, albo zwykłe porządne rzemiosło, czyli portrety. Uwielbiam zbiorówki, ale musi być w nich to coś jeszcze. Amatorskie zatem bardzo, a jeszcze lepiej, jak jest ślad użytkownika – dopisek, list, korespondencja. Albo jak jest podrasowane, pomalowane, pokolorowane. Albo wycięte, zamazane. Ślad tego czegoś, że to nie było jedno zdjęcie z wielu. Aczkolwiek jeśli zdjęcie jest w kilku kopiach, to jestem pierwsza w kolejce!

 

Najchętniej wiek XIX, ale oczywiście i XX jest w porządku. Jak najwcześniej, ale warunek czasowy stoi daleko za przedstawieniem. Obraz ma przyciągać, zatrzymywać. Mam się zdziwić, zachwycić, zadumać. Może zatem to być kompozycja, albo czyjś uśmiech, albo – i najlepiej – jak się zdarzy coś dziwnego.

 


Czasem sobie zbieram jakiś temat. Mam tak przy portretach małych dzieci, albo w zbiorówkach właśnie. Mam też taki otwarty temat jak zdjęcia z Warszawy. Morze możliwości. Szczególnie zakłady portretowe z XIX wieku, żeby mieć po jednym z każdego. Chociaż po jednym. Jeśli policzyć fejk Beyera za prawdę, to w sumie już mam. Więc jeszcze zbieram. I to jest chyba ten moment, kiedy nazwisko ma znaczenie większe niż to co na awersie.

Na pieczęci "Beyer" choć nigdy takowej nie używał 

I tak się napominam wewnętrznie, że mi chodzi o obraz, a nie o podpis czy winietę. Śmiałam się do łez, gdy licytowałam „unikat z XIX wieku!” czyli carte de visite z zakładu Melonik, a był to portret Roberta Kuśmirowskiego, którego rozpoznaję z twarzy od czasów studiów. Więc taki unikat. Że wyszła z tego bardziej fajna akcja do opowiadania.

No ale ktoś opisał, że unikat. I mnie to wówczas bawiło, jak w pogoni za kompletem winietek, nie patrzy się wcale na obraz.

Robert Kuśmirowski / Studio Melonik 

Czas przeszły. Bawiło. Bo właśnie próbuję to zrozumieć, zracjonalizować, zastanowić się nad tym. Że czasem jednak magia nazwiska bierze górę.

Próbuję sobie wyobrazić decyzję, żeby pójść się sportretować, czy iść do Maksymiliana Fajansa, Teofila Borettiego czy jednak do Waleriana Twardzickiego. Niedaleko siebie mają te zakłady. Wybiorę co mi bliżej? Kto ma ładniejszą witrynę? Cena zagra rolę? Pewnie była zbliżona. Więc może rekomendacja? Zakładów było sporo. Tradycje – pamiętajmy, że mówimy o świeżej w miarę sprawie, więc raczej atutem nie będzie fakt, że ktoś robi obok fotografii jeszcze starą grafikę a nawet narysuje. Rok założenia zakładu nie mógł być argumentem, bo co to za różnica czy ktoś robi zdjęcia od 8 czy 10 lat. Wreszcie zakłady się wystawiały na wystawach branżowych, przemysłowych, zdobywały medale, tytuły. Znów to próbuję sobie przełożyć na coś zrozumiałego – dzisiaj fryzjer albo cukiernik. Na ścianach zwykle masy dyplomów ze szkoleń, z ambasadorstwa, z tytułem i podziękowaniami. Ale to widzę już w środku – i nie ma związku, z tym, że tam weszłam a następnie na smak ciastka nie wpływa. Ileż osób mogło wybierać fotografa po tych tytułach? Ułamek. No czyli może miła obsługa w zakładzie, kolor mebli w poczekalni?

Są jednak takie nazwiska, które jednak mają moc większą. Mieli już wtedy, przy swoich teraźniejszych. Na przykład Rzewuski, Beyer. Zostańmy przy tych dwóch, bo to przykłady najbardziej czytelne. Opracowane. Najłatwiej widać, że wystawali ponad masę i przeciętność. Nie tylko nazwisko, nie tylko data (że dawno temu). U Beyera te same meble w kółko. Więc gdy na zdjęciu jest nawet postać anonimowa, to przecież stoi tam gdzie bohaterowie powstania! Genius loci. Rzewuski zaś, z wachlarzem możliwości i układów, bardziej te portrety ma wypracowane, bliższe naszym współczesnym potrzebom. Jest w tych oczach, rysach, mimice coś więcej. Tak jest w tych najsłynniejszych portretach, co wyszły z zakładu krakowskiego, czy każdy portret tak ma? Nie musi mieć, ale sam fakt, że to z tego studia dopisuje już do interpretacji.

Te największe nazwiska wiadomo, najrzadsze, i chodzą drożej. Jak unikat, zakład krótko ale dawno działający – chodzą drożej.  Jak jest układ cudny, obrazek marzenie – no, chodzą porządnie, ale jak dodamy nazwisko – nagle cena szybuje. Czyli to nazwisko ma znaczenie. Mówimy cały czas o niedużej grupie zainteresowanych, a mnie z jednej strony wścieka, że ktoś nagle odkrywa zjawiskowość przedstawień z zakładu powiedzmy Furmanka z Wrześni, albo docenia mistrzostwo zakładu Zeuschnera z Poznania i licytuje jakby to pamiątka rodzinna była. Z drugiej gdzieś serce rośnie, że z wiedzą o dawnej fotografii polskiej jest tak dobrze, że się nie da upolować już Beyera za kilka złotych. No chyba, że fejka. A sam fakt, że komuś się już chce podrabiać Beyera, znaczy, że rynek kolekcjonerski nadwiślański ma się dobrze i z perspektywami na przyszłość.

 

Nazwisko!

Zbierając te zdjęcia, oglądając ich tysiące, raz po raz sobie wrzucam nazwiska w wyszukiwarki. A nóż wyskoczy coś ładnego od Jadwigi Golcz albo Stefanii Gurdowej. Miały zakłady, portretów produkowały mnóstwo. Byłoby miło mieć reprezentację kobiecych zakładów w swoim zbiorze.

Wrzucam też te największe nazwiska polskie, żeby sprawdzić, czy może mi się ta legendarna oferta trafi, inni prześpią aukcje, no albo sprawdzić po ile teraz chodzą Beyery, Rzewuscy, Brandle, Twardziccy czy Zeuschnery. Po te największe nazwiska światowe z epoki, to nie śmiem. Trzeba by ich szukać w innych miejscach. A poza tym ceny, gdy ciągle dochód przeliczam na ilość miesięcy kredytu, nie bardzo jest przestrzeń na marzenia o posiadaniu coś od Gustava Le Greya, poza oczywiście pięknie wydanym albumem przekrojowym twórczości, czy innego Foxa Talbota albo późniejszego ale jednak Nadara. Biorę oczywiście pod uwagę jedynie techniki nie-unikatowe, bo dagerotyp ze słynnego zakładu, to jednak lokata kapitału a nie zbieractwo ładnych obrazków, jeśli mogę tak plastycznie spróbować zaznaczyć różnicę. Podobnie ceny tych światowych nazwisk. Jak to się mawia: to nie są tanie rzeczy.

Więc nie przyszłoby mi samej z siebie do głowy, żeby wpisać takie nazwisko w wyszukiwarkę jak Disderi. Zakład, w którym wymyślono technikę kart wizytowych. Ten pierwszy. To nazwisko! A ja znam swoje miejsce w szeregu zbieractwa. Więc nie zdobywam za wszelką cenę, nie poszukuję, żeby się nie załamywać. Ale oglądam obrazki. I tak właśnie oglądam jeden wysyp do sprzedaży. Kilkadziesiąt zdjęć, wszystkie to karty wizytowe, może ze dwa gabinetowe. Są bardzo przeciętne, ale ceny rozsądne. Buzie klasyczne, jakie to mogły być wtedy. Dobrze zachowane. Jedna wielka norma tamtej epoki. Skoro wszystko podobne, to patrzę na nazwiska. A to wymaga, bo się trzeba przeklikać do drugiego obrazka, gdzie w całej okazałości rewers. A tak to „portret mężczyzny”, „portret dziecka”, „portret kobiety”. No i zaglądam w „portret mężczyzny”. Podpis odręczny, nieczytelny. Niezgorszy, zwykły i w tej zwykłości nie ma nic, co by mnie z nóg zwalało. Klikam do rewersu, rezygnacyjnie. No i olśnienie, zdziwienie, szok. Nie wierzę własnym oczom. W opisie stoi jak wół: <<zakład Disderi, wykonane w latach 60.tych XIX wieku>>. Z ceną mi się to kompletnie nie składa. Jakby ktoś zapomniał przynajmniej jednego zera.


I właśnie. Mając w głowie nazwisko, unikatowość i rzadkość tej sytuacji, patrzę na zdjęcie – i myślę:... no niezły. Z oczu lepiej patrzy. Ciekawy jest. Nawet bardzo! Uczony! Miło byłoby spotkać. Trzyma neseser, laseczkę. Coś tu się zaczyna... I jest ślad użytkowania, podpis ładny, że go w życiu nie przeczytam. I nagle mi wszystko w tym obrazku pasuje i cała radosna idę do koszyka. Do koszyka, bo tu się z nikim bić nie będę. Trochę mi żal sprzedającej osoby, bo gdyby wiedział/a?! Bo przecież czy tam jest mężczyzna ten czy ktokolwiek inny, to nazwisko robi robotę. Mi to zupełnie nie przeszkadza, że w sytuacji zdjęciowej, tam wtedy w Paryżu = prawdopodobnie nie było kontaktu wzrokowego fotografowanego z mistrzem Disderi. Właściciel, szef z szyldu, mistrz w latach 60tych to już miał zakład hulający, a przychodził chyba tylko na zdjęcie jakiejś prawdziwej szychy. A tak to kolejni terminujący robili wszystko. No ale zakład jest zakład, nazwisko jest na szyldzie i na rewersach. Nazwisko magicznie polepszyło ciekawość zdjęcia, sam obraz nagle znacznie bardziej interesujący.


A ja czuję, że mam jakiegoś Graala. Na skalę własnych Graali oczywiście.

Głupio mi teraz się uśmiechać, gdy widzę trwający wyścig po nazwisko. Widzę te mechanizmy, czuję tę abstrakcję, jak to się potoczyło, że to nazwisko od tamtego bardziej, ale gdy już raz w tym jestem, no to jestem. Mogę sobie dalej mówić, że to obraz ma większe znaczenie. Ale już.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa Beyera kupię tanio.

 

 

 

 

 

 

 




sobota, 16 listopada 2024

Paris Photo znów w Grand Palais!


Paris Photo wróciło do Grand Palais. Budynek został zamknięty na czas remontu w marcu 2021, co - zaraz po roku pandemicznym - sprawiło, że targi co prawda dalej się odbywały, ale w tymczasowych, znacznie skromniejszych przestrzeniach. Można zatem powiedzieć, że po czterech latach przerwy - powrót do normalności. Ba! I to w jakim stylu!

Odnowione wnętrza znacznie zwiększyły też swoją funkcjonalność. Targi urosły! Na pierwszym piętrze ulokowano przede wszystkim sektor książkowy. Dodano przestrzenie do rozmów i w końcu brakujący ogromnie w poprzednich latach - bufet, czy w ogóle miejsce do chwili odpoczynku. 
Bo liczby na Paris Photo zawsze robiły onieśmielające wrażenie, nie inaczej było w tym roku: 240 wystawców z 34 krajów, z czego w części głównej - 147 galerii, dwa projekty "The Digital Section" i "Voices". Oraz sława zaproszona do kuratorowanego wyboru - tym razem rolę tę pełnił Jim Jarmush.   Rozmach! Praktycznie fotograficzna olimpiada :) 



Nie będę pisać Wam co nowego, co innego w galeriach. Podzielę się zachwytami, ale to zaraz. Ale wrażenie pierwsze - to ciągle jest najważniejsza i największa wystawa fotografii - as such. W tak wielu odmianach, rodzajach, tak różnie eksponowana, tak różnie traktowana. Oczywiście nie jest to wystawa-wystawa, ale gdzie indziej można na raz obejrzeć tysiące, dziesiątki tysięcy prac? Dobre sobie - na raz. Na szczęście targi trwają 4 dni, plus wernisaż. Ciągle są targami, więc patrzymy na czasem zawrotne ceny pod pracami. Ale dla odbiorcy - to jest po prostu wystawa. Nie do przejścia na raz. 

No i te książki! Trudno tu nagle sobie uświadamiać kogo zabrakło, bo na pewno kogoś. W trakcie targów zawsze była obecna część edukacyjna - spotkania, rozmowy, prezentacje. Takie oficjalne, takie osobne. Wejście na nie z reguły graniczyło z cudem. I dalej tak jest, mimo stworzenia dodatkowej przestrzeni (jedna trochę w bufecie, mało komfortowa chyba dla wszystkich). Ogromną zmianą - dla mnie przynajmniej - jest rozbudowana i usankcjonowana w końcu i ogarnięta bardziej - część spotkań z artystami - nie tylko na stanowiskach książkowych - ale i w części galeryjnej. W efekcie powstała rozpiska na każdy dzień po kilkadziesiąt spotkań. Book-signings. Niektórzy byli jeden raz, ale byli i rekordziści - 3 czy 4 spotkania, różne dni, godziny, stanowiska. I kolejki, i tłumy. Może takie mamy czasy, może taka specyfika medium. Ale skala kosmiczna! 

Prace Joela Sterfeldta


Correct me if I'm wrong, ale polskie obecności na Paris Photo znów trochę rekordowe. Dwie galerie w głównym programie: Raster (Aneta Grzeszykowska i Zofia Rydet) i Jednostka (Weronika Gęsicka i Rafał Milach). Do tego jeszcze Monopol (Zygmunt Rytka) w sekcji Voices. Prace Katarzyny Kozyry, Zofii Kulik czy Bogdana Konopki włączone w ofertę zagranicznych galerii. Ale też program towarzyszący, a ten spektakularny, bo znalazła się w nim wystawa zbiorowa pt: "Villa Polonez". Artystki i artyści biorący udział w tej wystawie: Weronika Gęsicka, Julia Klewaniec, Anna Orłowska, Monika Orpik, Ada Zielińska, Hubert Humka, Jacek Fota, Aga Jarząb i Maciek Bączyk, Michał Łuczak, Witek Orski i Michał Sita. I do tego książki! I premierowe - Zygmunt Rytka, Weronika Gęsicka, Piotr Zbierski, Magdalena Wywrot i Joanna Szproch - na samym Paris Photo, i jeszcze obecność wydawców Blow up Press i Archiwum Słońca na Polycopies (organizowanych w tym samym czasie co Paris Photo - targach książek fotograficznych; a to też są liczby - pięciodniowe targi z ponad setką wystawców, ogromnym programem rozmów i debat.) 


Prace Zofii Kulik i Katarzyny Kozyry

Weronika Gęsicka i Katarzyna Sagatowska / Jednostka


Prace Anety Grzeszykowskiej / Raster Gallery
 

Prace Rafała Milacha "Rewers"/ Galeria Jednostka


Prace Zygmunta Rytki / Monopol / "Voices" 


No a zachwyty? To sprawa super indywidualna. Przecież obok Paris Photo, "na mieście" mnóstwo wernisaży, imprez dodatkowych, poza oficjalnie - towarzyszącymi imprezami, jeszcze dobre dziesiątki innych. Czyli przy takich liczbach można przeoczyć coś, a nawet dużo. Można się zgubić w programach, trzeba podejmować kluczowe decyzje - iść na spotkanie z gwiazdą nr 1 tu, czy pół godziny później w innej części miasta na spotkanie z gwiazdą nr 2, rozegrać transport, przemyśleć strategię ustawienia w kolejce, itp... Widać te rozterki na twarzach mijanych ludzi, znajomych - biegnących, spieszących, albo radośnie opowiadających co im się udało obejrzeć, kogo spotkać, kogo posłuchać, co  kupić - jaką książkę zdobyć. 

Strategii jest wiele, można iść znanymi nazwiskami, można próbować chronologicznie. Po samym Paris Photo najsensowniej iść kolejnymi alejkami. Poszukiwania konkretnej galerii i to jeszcze by trafić do nich na konkretną godzinę może być wyczynem. Obejrzałam wszystko - jak to dumnie brzmi. No dobrze, poprawka, przeszłam wszystko na Paris Photo, bo właśnie pominęłam program spotkań. Wiele razy się zatrzymałam na dłużej, wczytałam w opowieść na ścianie, w książce. (Tak, oczywiście największe szczęście to przymknięcie oka na dodatkowe kilogramy w bagażu z powrotem.) Na wejściu do Grand Palais - gigantyczna ściana. Bez względu na to, którędy się wchodzi - ona zawsze jedna jedyna na froncie, ogromna. W tym roku zaprezentowano na niej serię "Ludzie XX wieku" Augusta Sandera. Nie sprawdzałam liczby podanej przez galerię - 619 zdjęć. Jeden projekt. No, oczywiście taki klasyk. To przecież się nadaje na osobną wystawę, na godziny oglądania. A tu jedna ściana. Powieszone zdjęcia tak, że przecież się nie da ogarnąć. Od podłogi - 7 rzędów. Poza oczywistym efektem WOW, też super mocny przekaz - jesteśmy tu dla efektu, a nie studiowania. Nie obejrzysz wszystkiego, choćbyś chciał/a. Enjoy! 


Prace Cai Dong Dong'a 


Prace Andersa Petersena




Koto Bolofo przy swoich zdjęciach KOTO BOLOFO (@kotobolofo) - Instagram

Jonathan Llense / galeria Espace / Jonathan LLense (@jonathanllense) - Instagram


Todd Hido / wystawa w Gallerie les filles du calvaire www Instagram












 

środa, 21 czerwca 2023

Jak pisać o fotografkach?





„Lagunie można wybaczyć rozproszenie. Kanałom nie trzeba. Odbite w nich miasto wydaje się prawdziwsze niż ono samo. Nawet jeśli woda na butelkowozielonej powierzchni rozmywa lekko kontury budowli. Łatwiej jej ufać niż niebu, na którym żywioł wiatru i siła blasku rozmazują chmury ciągnące nad liniami kopuł, odrealniają rdzawą czerwień wież i kominów. Światłocień Tycjana broni swojej autentyczności na horyzoncie Wenecji.”

Ten quasi poetycki, mówiąc delikatnie, opis przyrody ma nas wprowadzić w nastrój, w którym w końcu powstanie zdjęcie Zofii Chomętowskiej. Chyba po to, żebyśmy zrozumieli aurę. Choć nie jestem pewna. Pochodzi z książki Urszuli Ryciak „Światłoczuła”, majowej premiery Wydawnictwa Literackiego.

Nie wyzłośliwiam się tutaj, znajdując jeden nieprzystający do reszty utworu fragment, raczej odnajduję na chybił trafił a przy okazji nieźle reprezentatywny przykład. I taka jest ta książka. Takim rozlaniem pisana. Taka nieuchwytna, a zawiła, a nie bardzo wiadomo o czym i dlaczego. Gdy porzucimy nadzieję na konkrety i fakty, być może zadowoli wybranych. 


„Światłoczuła” jest wydana przepięknie. Czysta przyjemność z trzymania tej książki w rękach. Zdjęcia co prawda idące w seledyn albo sepię, ale jest ich sporo i naprawdę dobrze są umiejscowione. Można się zapoznawać z artystką.

Tylko, że proponuję państwu trzymać się od tej pozycji jak najdalej. 54,90 złotych przeznaczyć na inny cel. Albo dorzucić 15 zł i zanabyć lepszą pozycję (o tym zaraz, a link na dole) Czas zmarnowany na czytanie, spożytkować ciekawiej i treściwiej. Owszem, nie żartuję, coś poszło nie tak, nawet bardzo nie tak.

 

Historia fotografii leży tu i woła o pomoc. Nawet nie wiem skąd autorka wzięła takie koncepcje, że na przykład: fotografia piktorialna „zrobiła pierwszy krok, by wejść na salony sztuki” [bo dotąd to gdzie była? Albo co napisać wtedy o Gustavie Le Grey’u?], albo takie zdanie „za kilka lat to zdjęcie wejdzie do historii polskiej fotografii jako przykład modnego u schyłku lat dwudziestych piktorializmu” [jakby w tym kanonie „za kilka lat” było miejsce na Chomętowską czy inną kobietę...]. Albo to „nie wybierasz do zdjęć dziwaków, jak amerykańska artystka Diane Arbus...” [chociaż twórczość pań dzieli nie tylko geografia, historia ale drobne kilka dekad życia]. Ta Diana to akurat chyba wypadek przy pracy, tudzież bardziej skomplikowana i metaforyczna parabola, bo już tutaj się zgadza czas: „Dokładnie w tym samym czasie, kiedy odcedzasz fotografowane postacie sitem światła od egzystencjalnej udręki, uznana w Stanach Zjednoczonych fotografka Dorothea Lange opuszcza swoją wygodną pracownię, w której robiła portrety. (...) Za kilka lat zainspirowana przez profesora Paula Schustera Taylora, opisującego kryzys ekonomiczny, wyruszy na amerykańską prowincję dokumentować skutki społeczne załamania gospodarczego”. Nie zgadza mi się tu zaś wszystko poza faktycznie czasem. Jakby nie dało się powiedzieć prościej i poza inspiracjami i wenami, po prostu Lange została zatrudniona w rządowym projekcie Farm Security Administration, a Schuster Taylor był współpracownikiem jej i mężem.

Albo to „zanim Dora Maar (...) ikona surrealistów – rozpadnie się psychicznie odtrącona przez swojego kochanka Picassa, zrobi tysiące zdjęć i setki kolaży fotograficznych. Stanie się także prekursorką fotografii reklamowej...” Dora Maar rozpoczęła karierę w latach 1930-tych, trochę późno by być prekursorką fotografii reklamowej, która od przynajmniej dekady miała się znakomicie. Jest jeszcze jedna solidna wpadka z rayografią, tak, ta na której polecam sprawdzać sensowność zanabycia książki o historii fotografii.

 Ale kto by tam się wdawał w szczegóły? I to boli bardzo, że fakty są podane i tak wypaczone, że robią krzywdę. Napisane ładniej, śliczniej, potoczniej, z zachwytem, z na głębokim wdechu słowami zbyt dużymi, by mogły odpowiadać prawdzie, utrwalają zasłyszane brednie lub jakieś tworzą widzi-mi-się. I to wszystko przeplecione nieprawdopodobnymi wręcz faktami z życia Chomętowskiej. Takimi, że jedzie w konkretne miejsce, spotyka się z kimś, i tak precyzyjne i – prawdziwe, że doznaję w trakcie lektury szoku. Jak to się stało, że w jednym miejscu autorka płynie w meandry historii i wybiera sobie z niej co woli, a z drugiej zaś trzyma się faktów, choćby codziennych – o fotografce. Ta precyzja dat, spotkań, miejsc, niewiarygodna. 


Aż tak, że biorę z półki „Albumy fotografki” – onegdaj Fotograficzną Publikację Roku, cztery książki wydane przez Fundację Archeologia Fotografii. A tam przecież całe życie Chomętowskiej – rozpisane na kadry, listy, ułożone chronologicznie, opracowane, dodany esej dla kontekstu. I nagle przychodzi olśnienie. Tu są wszystkie te fakty, których Ryciak użyła w swojej książce. Ani jednego więcej nie ma, dokładnie odtąd-dotąd, tylko napisane inaczej. Płynniej, zbyt dużymi słowami, z natchnieniem i weną i – do Chomętowskiej kierowane – ciągle' ty i dla ciebie, i ty byłaś, i ty jesteś'. Maniera, której można być fanem lub się jej sprzeciwiać. Należę do tej drugiej puli, ale to maniera i de gustibus. Ale fakty! Po olśnieniu wertuję „Światłoczułą” wnikliwiej i znajduję, w podziękowaniach: „Dziękuję Annie Kotańskiej, Karolinie Puchale-Rojek, Annie Topolskiej, Muzeum Warszawy i Fundacji Archeologia Fotografii za wspaniale opracowane albumy ze zdjęciami Zofii Chomętowskiej, które były niezwykle pomocne w odtwarzaniu historii”. Powinna tu być errata a w niej „które umożliwiły napisanie tej książki”.






Cisną mi się tu różne słowa: jak tak można, ale czy to nie przesada, czy to już plagiat, i tak dalej. Każdy pisać może, prawda? Wydawać też, aczkolwiek jednak żal do Wydawnictwa Literackiego, że nie przypilnował i takie rzeczy wypłynęły pod auspicjami.

Popularna autorka popularnych książek i jest jakaś szansa na wprowadzenie Chomętowskiej do świata znanych ogólnonarodowo. No może i ok, ale nie za taką cenę chyba jednak. Nie na czyjejś pracy, a jeśli nawet, bo specjalistą od każdej dziedziny życia być nie można, to niech to będzie sztos i arcydzieło, a ci co położyli podwaliny ciężką naukową pracą wyniesieni będą na piedestał. No więc to nie jest „Udręka i Ekstaza” o Michale Aniele ani chociaż „Capa. Szampan i krew” trzymając się fotografii.

Zatem jest taki wybór – chcecie fakty o Chomętowskiej z mnóstwem zdjęć, z pierwszej naukowej ręki? Czy wolicie tchnienia egzystencjalne o „ikonie polskiej fotografii XX wieku”? Liczę, że to pierwsze, i tu odsyłam – po uprzednim sprawdzeniu, że pozycja jest dostępna jeszcze, do sklepu FAF’u:

https://faf.org.pl/produkt/zofia-chometowska-albumy-fotografki/


Ta alternatywa mówi niestety o czymś jeszcze. Fotografki, fotografowie, książki o nich, biografie, opracowania archiwów, pozostają jedynie w naszej bańce. Nie dorośliśmy jeszcze, żeby pisać wielkie książki i wydawać je w tysiącach, rzetelnie i pięknie i merytorycznie i ślicznie. Archiwa są, autorzy i autorki są, projektanci i projektantki są, wydawnictwa – niby są. I wydają i chwała im za to. Ale gdy idę z propozycją spisania recenzji z takiej a takiej książki, to okazuje się, że przy tych nakładach mizernych, szeroka publiczność jest bez szans na zdobycie, a zatem i mój zleceniodawca sugeruje wybrać coś bardziej rozpowszechnionego. A rozpowszechnione to tylko te za duże słowa, koniecznie legendy i prekursorki, same smaczki i skandale, sensacyjne sprawy, obcowanie z absolutem.

I dlatego nie dorośliśmy. Zostajemy przy ultra niszowych rzeczach. 

Poza niszowymi ciągle, z ubolewaniem to piszę, Zofii Chomętowskiej „Albumach Fotografki” mam jeszcze jedną perłę. To odkrycie, a raczej przywrócenie do wielkiej historii fotografii polskiej Kazimiery Dyakowskiej - książka Eweliny Lasoty „Naga. Portret i akt 1959-1966”. Lasota była kuratorką wystawy prezentowanej na przełomie 2021 i 2022 w Muzeum w Gliwicach. Książka została. Niepozorna. Wręcz kieszonkowa. Świetnie opracowana, pełna dokumentów i zdjęć (które nie idą w żaden niepożądany kolor) oraz genialnie napisana, językiem merytorycznym a płynnym. Wciągająca lektura, stale dostępna w księgarni Muzeum: 

www.muzeum.gliwice.pl/pl/nasza-ksiegarnia/produkt/naga-kazimiera-dyakowska-portret-i-akt-1959-1966 



Zaczynamy od najważniejszej sprawy: wystawy Dyakowskiej „Impresje dziewczęce (Portret akt) zorganizowanej w Krakowie w 1966 roku. Wystawy, która podróżowała po Polsce aż do 1972 roku. Autorka prowadzi nas do archiwum rodzinnego, śledzi zapiski na temat tej ekspozycji w prasie, przedstawia głosy w dyskusji na jej temat i generalnie odmalowuje sprawy tak, jakbyśmy świeżo z wystawy wyszli. Jest czas na superlatywy i gratulacje, ale i na kontestację. Wszechstronność. Potem poznajemy środowisko, scenę na której zaistniała właśnie Dyakowska, atmosferę i kierunki rozwoju. Poznajemy Dyakowską jako twórczynię, skąd i dlaczego, patrzymy na prace. Jest tu też umiejscowienie jej twórczości, sprawdzenie jak się miała wobec innych aktów tworzonych w epoce. Wreszcie na koniec zagłębiamy się w historię rodzinną fotografki i jej życie osobiste. Mnóstwo źródeł, faktów, kontekstów.


I można porywająco pisać i wydawać z najwyższą dbałością o zdjęcia. Niestety z Dyakowskiej nie zrobimy już prekursorki ani legendy. Chociaż nie wiem czy jest taka potrzeba. Wartościowe rzeczy i tak wypłyną i zostaną na dłużej. Ten szeroki ogół niestety nie wie i się raczej nie dowie. Szerokie rozpowszechnianie może nie musi parterować jakości?

 

* Ula Ryciak, „Światłoczuła. Kadry z życia Zofii Chomętowskiej”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

 

* „Zofia Chomętowska. Albumy fotografki”, red. Julia Odnous, wyd. Fundacja Archeologia Fotografii, Warszawa 2016 --> https://faf.org.pl/produkt/zofia-chometowska-albumy-fotografki/

Karolina Puchała-Rojek „Entuzjastka 1912-1935”

Anna Kotańska, Anna Topolska „Profesjonalistka 1936-1944”

Anna Kotańska, Anna Topolska „Dokumentalistka 1945”

Karolina Puchała-Rojek „Emigrantka 1946-1981”

 

* Ewelina Lasota, „Kazimiera Dyakowska. Naga. Portret i akt 1959-1966”, wyd. Muzeum w Gliwicach, Czytelnia Sztuki, Gliwice 2021 --> www.muzeum.gliwice.pl/pl/nasza-ksiegarnia/produkt/naga-kazimiera-dyakowska-portret-i-akt-1959-1966