sobota, 21 marca 2020

W góry i na morze!

Aleksandra Karkowska i Barbara Caillot, "Na Giewont się patrzy", Warszawa 2016, 
"Marsz, marsz Batory", Warszawa 2019, wyd. Oficyna Wydawnicza Oryginały.


Jedna książka to wspomnienia z Podhala, jak to było. Druga o podróżowaniu "Batorym" do Ameryki. Wydawąłoby się, że trudno o większą różnorodność w tematach. A jednak, mają ze sobą więcej wspólnego niż różnic: te same autorki, projektantki, to samo podejście w opowiadaniu historii. Ten sam format i ta sama idea. Kilka lat różnicy. Warto jeszcze wspomnieć "Banany z cukru pudru" (Warszawa 2015) debiut tych samych autorek (o tej ksiażce w Miejscu fotografii). Poza opowieściami, poza wspaniałymi zdjęciami, widzę znakomitą ewolucję i już wyglądam kolejnej ich książki. 

Zacznijmy od ostatniej. "Marsz, marsz Batory". O transatlantyku M/S Batory jeszcze z okładki dowiadujemy się: "33 lata pływał pod polską banderą, odbył 222 regularne rejsy oceaniczne, przewożąc podczas nich ponad 270 tysięcy pasażerów." Ale to nie jest książka suchych faktów. Dalej klucz: "Dla wielu z tych osób to była podróż w jedną stronę - podróż na emigrację, podróż życia...".

Caillot i Karkowska odnalazły i porozmawiały z 50 pasażerami i 7 osobami z załogi. Fragmenty ich wypowiedzi znajdują się w książce. Podzielono ją na trzy części. Pierwsza odpowiada przygotowaniom i pożegnaniom, druga mówi o samym statku i rejsie, wreszcie trzecia dotyczy oczekiwań i rzeczywistości "tam" - na emigracji w Kanadzie i Stanach. A my czujemy, że jesteśmy na pokładzie: pożegnani solidnie i uroczyście, płyniemy i trwamy te 11 dni na morzu.


Każda kolejna osoba dopowiada coś interesującego, coś, czego nie znajdziemy w historycznych faktach. Doświadczenie, samopoczucie, i w końcu czujemy jak rzuca tym statkiem na falach. Ze wszystkich tych rozdziałów, najmniej interesujący jest dla mnie ten emigracyjny. Opowiedziany został gdzie indziej, dogłebniej, lepiej, i wyłacznie. Tutaj jednak istotny, bo mówi o pasażerach jednego statku. Te wspomnienia się pochłania, na raz, z coraz większymi oczami.



A skoro już o oczach. Zdjęcia!!! "Fotografie oraz elementy graficzne wykorzystane w książce pochodzą z prywatych archiwów naszych rozmówców: pasażerów, członków załogi oraz pasjonatów M/S Batorego". Są zatem pamiątkowe zbiorówki ze statkiem w tle. Moje absolutnie ulubione (poniżej) zdjęcie pożegnania. Mało co tu widać, tak na dobrą sprawę, ale robi się tak bardzo czule, tak coś ściska w trzewiach. Rok 1963, pożegnanie, jakich wiele.


Te pamiątkowe zdjęcia, czasem zupełnie niewstrzelone, poruszone, nieostre, czasem zbyt sztywne i sztampowe. Amatorskie ujęcia i każde ma inną historię. Uczucia - czy smutek (rozpacz!) pożegnania, czy  wzrok zapatrzony w horyzont na zwykłym portrecie, w dodatku z fleszem, te uczucia wręcz wylewają się ze stron książki. Zebrane razem tworzą jedną historię, jednego rejsu tam. Zaglądamy do baru na rufie, do jadalni, oczywiście mnóstwo czasu spędzamy na pokładzie. Absolutnie zjawiskowe jest zdjęcie z basenu na Batorym (basenu, krytego, ze zdumieniem oglądam to zdjęcie i tę opowieść). Są i tańce i rytuały. I widoki. Podróż pełnowymiarowa. A w końcu ląd.



Zdjęć jest ponad sto. Są widoki zza burty doświadczonego i bardzo sprawnego amatora, są reporterskie zdjęcia z tańców, głównie pamiątkowe. W części emigracyjnej - niemal same grupy ludzi na zdjeciach. Jakbyśmy właśnie dostali list od rodziny zza oceanu, pokazujące jak to im się wiedzie. Z ciekawostek, jest tam fotografia rodzinna Ryszarda Horowitza. Jeden drobny minus, bo już niestety nie wiadomo, która to jego wypowiedź. Nie można przyporządkować tych wspomnień do konkretnego nazwiska. Tym bardziej jesteśmy na jednym uniwersalnym rejsie. Pamięć zbiorowa.  


"Na Giewont się patrzy" to druga wspólna książka autorek Caillot i Karkowskiej. ("Batory" jest trzeci). Idea ta sama: zebrane wypowiedzi, historie opowiedziane, przeplecione zdjęciami. Jesteśmy na Podhalu, słuchamy opowieści prawdziwych górali. Mówią o wszystkim - jak wyglądała praca na polu i przy wypasie, jak obchodzono święta, jak chodziło się do szkoły, jak dorastało, wreszcie - jak przebiegała wojna. Napisałam słuchamy, choć oczywiście czytamy, ale czytamy oryginalne zapisy rozmów, na przykład:
"Po sąsiadach chodzilimy na posiady, chłopcy się schodzili, panny się bawiły, do rana muzykowali. Wesoło było. (...). Ciotko, ujku, krzesny - tak się mówiło, jak ktoś był z innej chałupy. Ujku, stryjku to po rodzinie, a krzesny to jak szanowny panie, bo krzesny to był ktoś!"
"Trzy rocki mioł, małe grabki mu się zrobiło, grabił w drugą stronę, ale mioł zajęcie." Słychać te opowieści, prawda?



Znajdziemy tu 62 zdjęcia (w tym pamiątki) i 25 współczesnych portretów. Zdjęcia stare, nawet jeden ferrotyp (!), w większości rodzinne pamiątki, ale czasem zdarzy się zdjęcie z archiwów Tatrzańskiego Parku Narodowego (pocztówki). Coś jest tu szalenie podniosłego, godnego, wręcz szlachetnego - jak oni pozują, stoją wyprostowani. Wobec tych dawnych zdjęć, te współczesne to niestety dla mnie minus całej książki. Wiem, wiem, to są rozmówcy, to jest autentyk. To taka rodzinna pamiątka. Ale brakuje im tego skupienia, tej godności, tego momentu dłuższego, że to sesja fotograficzna. Zdjęcie nawet i pozowane, ale jakby znajomy ktoś robił, dla rodziny będzie. A może już widziałam serię portretów Bartłomieja Jureckiego "Twardy jak skała" o góralach i "Silna jak halny" o góralkach. O tym spojrzeniu mówię. 

Znów pamięć zbiorowa, jakby jeden rodzinny album. Przeżywamy to wszystko co bohaterowie, z pierwszej ręki historie. A tu fragment idealny na "te czasy": "Nikt gorączki nie mierzył. Mama ręką sprawdziła, czy czoło gorące, wtedy szmatkę zamoczyła w zimnej wodzie i głowę owinęła. Jak dusiło, to mama grule gotowane omaszczone skwarkami przykładała na klatkę. Na kaszel inhalacje z rosołu czy siana robiła, a jak już charczało, to bańki stawiała." 

- - - 
Trudno te publikacje gdziekolwiek właściwie zakwalifikować. Ani to książka fotograficzna, ani po prostu 'historia mówiona', ni to biografia - bo jednak zbiorowa. Tym lepiej! Bo znajdziemy tu życie, wspomnienia, niezawsze ułożone i uczesane, niewygładzone. Zdjęcia zebrane i ułożone, że można tylko właściwie je obejrzeć i tę historię z grubsza samą odczytać. 
Wspomniałam, że ewolucja. "Banany z cukru pudru"czyli pierwsza książka autorek była znakomitym pomysłem, zrobiona na ogromnej energii i może zbyt szybko. Gdy sięgamy po drugą "Na Giewont się patrzy" widać już czas i zmianę. Dopracowanie. Ale to "Marsz, marsz Batory" to dzieło absolutne. Wnioski wyciągięte (już bez zdjęć bohaterów), tytaniczna robota - więcej rozmówców, więcej zdjęć (znacznie lepiej opracowane do druku) i elementów graficznych. Wszystko to poukładane i nie traci żywiołu. Jeszcze tylko gdzieś z tyłu zaznaczyć, kto które zdania mówił i nie będę się już czepiać, nic a nic. Czekam na kolejną historię. Może teraz Gdynia, jej powstanie, pamiątki, letnicy?

Zachęcam do tej podróży. I w góry i na morze, a tak naprawdę w przeszłość, żywą i wspaniałą!
Idźcie czytać i oglądać: https://oficynawydawniczaoryginaly.wordpress.com/gdzie-kupic/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz