Ryszard Horowitz, Życie
niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora, wyd. Znak, Kraków 2014
Niebywałe, wyjątkowe, niespotykane, nietypowe, rzadkie, osobliwe.
Autor: Nie trzeba przedstawiać, oczywiście. Wyłania się z
książki jego obraz, oczywiście.
Na planie zdjęciowym dla Rodier, Pyla-sur-Mer, Francja, 1972. Fot. Emil Laugier. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.
Podtytuł: Zważywszy, że tytułem właściwie jest samo nazwisko
autora, za podtytuł należy uznać całość faktycznego tytułu: Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora.
Całość wskazuje na bardzo osobistą wypowiedź i specyficzny ton opowieści.
Każdemu wszak przytrafiają się rzeczy bywałe i niebywałe w życiu, to kwestia
podejścia i interpretacji znaków. Co prawda, Ryszard Horowitz miał do tej pory
życie interesujące, pełne zbiegów okoliczności i przypadków, autor wspomnień
przekonuje, że bardziej niż inni. Ma do tego pełne prawo, opowiada nam o sobie
w pierwszej osobie, tak jak pamięta i własnym sposobem. Fotokompozytor to słowo
wymyślone przez samego Horowitza, można uznać za przydomek, własną szufladkę w
historii sztuki.
Zdjęcia: 126 z czego połowa to pamiątkowe ujęcia przyjaciół,
rodziny, spotkanych i znajomych. Druga połowa to twórczość: od pierwszego
zdjęcia w czarnobieli przez kompozycje graficzne po najbardziej znane
fotomontaże czy jak woli autor: fotokompozycje. Kilka dosłownie ujęć nie jest
autorstwa Horowitza, a wtedy są to zdjęcia innych członków rodziny, przyjaciół,
m.in. Janusz Fogler, Richard Avedon. Zdjęcia są w niespotykany sposób
umiejscowiony w książce. Oglądając stronę z fotografią, widzimy często więcej
zdjęć, jakby czekały w stosiku na stole. Widoczna jest jedna, która przykrywa
kolejne. Przewracamy kartkę i oto kolejne zdjęcie ze stosu, i tak dalej.
Zabawna kontekstami i komponowaniem najwyraźniej pasuje do natury autora
wspomnień, co wychwycił autor koncepcji graficznej i projektu Maciej Buszewicz.
Stron: 444. Plus dziewięciostronicowy indeks osób oraz
pięciostronicowe kalendarium. Obydwa szalenie przydatne, ułatwiające
odnalezienie się na osi czasu.
Grupa docelowa: każdy komu nazwisko Horowitz mówi „coś”, warto
to „coś” pogłębić czytając tę publikację. Jest to pozycja dla miłośników
wspomnień i biografii, tych co uwielbiają jazz oraz sztukę jako taką. Jest to
też znakomite świadectwo o Holokauście i jego późniejszego upamiętniania. Są
też wątki około fotograficzne, w przyswajalnej ilości.
Wygląda po prostu na to, że nie trafiłam w grupę docelową.
Może jest za późno dla mnie na tę publikację. Gdybym mogła ją przeczytać 20 lat
wcześniej, gdy sztuka Siudmaka, Beksińskiego (malarstwo) i Horowitza
przejmowała, emocjonowały historie płynące z bohemy krakowskiej, tej fin de sciecle’u
ale i te z Piwnicy, wówczas byłaby to pewnie biblia: kogo słuchać, kogo
oglądać, jak żyć. Może gdybym sięgnęła po nią za lat 40, wówczas doceniłabym
pamięć, drobiazgowość oraz łut szczęścia autora, może oklaskiwałabym dystans i
umiejętne określenie-się autora w modach i trendach. Ale czytałam ją teraz i
stoję przed trudnym zadaniem opowiedzenia o niej. Horowitz wielkim artystą
jest. A teraz zajrzyjmy do wątków fotograficznych, bo to one mnie głównie interesują.
Przypadkowy autoportret powstały w czasie sprawdzania, czy aparat poprawnie działa, lata 70. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.
Horowitz jest fotografem o uznanej renomie światowej. O dystansie do samego siebie – jak uznaje sam autor,
świadczy publikacja pierwszego zdjęcia, które świadomie wykonał. Niespecjalnie
się zgadzam z tym, o czym świadczy ten gest. W trakcie lektury jeszcze
kilkukrotnie bardzo zmarszczyłam brwi, nie chodzi bynajmniej o wartościowanie
czy ufność wobec autora. Może to kwestia wychowania, może kwestia otoczenia,
może dobór nauczycieli w liceum, nie wiem skąd wzięła się reakcja na kilka
stwierdzeń autora, dość, że przypomniała wspomnienia i opowieść o pracy Daniela
Libeskinda. Podobnie słowa na temat twórczości własnej, które odsłaniają idee
stojące za projektami, spójne nastawienie do historii, podobna wizja talentu i
kariery oraz wreszcie zbliżony stosunek do zmarłych (Tak, zmarłych, wspomnieniowo, może dlatego, że kogo nie pytam ostatnio - to uznajemy, że się u nas tak nie mówi. Cała kwestia w tym, gdzie jest 'tutaj' i kto uznaje.)
Wizja talentu i artyzmu przebija mocą i zdecydowaniem
poczucie absolwentów uczelni artystycznych o setki procent. Tej afirmacji można
wręcz zazdrościć. Szczególnie podobieństwo ze wspomnieniami Libeskinda rzucają
cień wątpliwości, czy być może to po prostu podejście nie cechuje polskich
emigrantów, którzy wprowadzili w życie ów amerykański sen, dotarli na szczyty i
stamtąd do nas mówią? Z drugiej jednak strony - dystans jest i to autentyczny. Świadczy o tym ilość kapitalnych zdjęć, pamiątkowych, przypadkowych, turystycznych, albumowych. Wyłania się z nich człowiek ze świetnym poczuciem humoru, eksperymentujący, bawiący się aparatem. Ciekawe czy podobnych ujęć ma Horowitz więcej, czy te opublikowane to już wszystkie, to byłby interesujący zdaje się materiał... [z paczki prasowej z wydawnictwa wybieram do ilustracji recenzji tylko te "naj". Znacie takiego Horowitza?]
Przy pracy nad
„Park Avenue”, 1986. Dzięki uprzejmości R. Horowitza.
Pod górę z tą fotografią. Taka oczywista a taka nieznana.
Szalenie interesującym rozdziałem książki jest ten poświęcony
wspomnieniom studiów na Pratt Institute. W końcu jakoś historie płynące z
krakowskiej ASP są jakoś rozpoznane, tu i ówdzie się przewinęły, ale o Polaku w
Pratt, studencie Brodovitcha i Avedona – nie! Apetyt przerósł lekturę i
pozostał ciągle głód. Wiemy jakie zadania stawiał Alexey Brodovitch, ale jaki
właściwie był? Co mówił kolegom na korekcie? Kto i jak uczył na Pratt? Jak
pracował Avedon? Jak się pracowało z nim? Czy Day-Lewis i Meyerowitz, kumple z
roku, byli pilnymi studentami? Czy pracowało się w atmosferze nabożnej zgody z
profesorami czy przechodzili bunt młodzieńczy, w końcu wraz z autorem, czytelnik
trafia na Pratt w burzliwych latach 60-tych. Bez związku?
Kontynuując wątek 'niebywałych' portretów: zapewne takich Horowitza, Day-Lewisa i Meyerowitza też nie znaliście. Zdjęcie wykonał Richard Avedon. A jakże.
Fotografowie wymieniani we wspomnieniach są zawsze
scharakteryzowani, opisani – co robili oraz jak. Mamy zatem recenzję prac
Avedona czy Foglera poczynione przez Horowitza, który swoją drogą w innym
miejscu utyskuje na żenujący poziom krytyki artystycznej. Charakterystyka i
przebieg twórczości tych wielkich fotografów trochę mnie dziwi. Inne nazwiska są
wrzucone z całą absolutnie pewnością rozpoznawalności przez czytelnika. Mick Jagger czy Steven
Spielberg może faktycznie nie wymagają opisania. Być może to przewrażliwienie
mojego oka, stąd dziwienie się dlaczego przedstawiać należy sylwetkę Avedona, bądź
co bądź giganta, a wszech znani są Danuta Rinn, Wojciech Pszoniak, Agnieszka
Holland. Może to kwestia dobrania grupy docelowej – jako obywatela Polski,
średniego wieku, o ogólnej orientacji w kulturze popularnej, w tym szczególnie
telewizyjnej. Wówczas w pewnym sensie zrozumiałe staje się, (skoro już
ustaliliśmy, że jestem przewrażliwiona na pozycję fotografii w popkulturze),
opisanie Macieja Plewińskiego, jako po prostu syna wielkiego fotografa. Znowu,
chciałabym raczej z pierwszej ręki usłyszeć co charakteryzowało pierwsze prace
Macieja, coś poza posiadaniem słynnego ojca?
W lustrze, 1971.
Dzięki uprzejmości R. Horowitza.
Jako art
director w Grey Advertising, Nowy Jork, 1966. Dzięki uprzejmości R.
Horowitza.
Z pewnością błędem jest sięganie po książkę tylko w poszukiwaniu wątku fotograficznego. Autor spisał wspomnienia, których elementem jest jego praca zawodowa. Ależ to życie jego było barwne, a fotografia koniec końców sprowadzona jest do ot-po prostu zawodu wykonywanego. Krótko i rzeczowo na temat techniki, awansów, podwyżek, angaży, ale mnóstwo i opisowo na temat znajomości, które poprzez pracę się wywiązały. Przeskok ze studiów w wir znajomości i society nowojorskiej także pozostawia niedosyt i pytania. Nie mamy w końcu pojęcia jak się realizuje amerykański sen, jak się zostaje wziętym fotografem w Nowym Jorku (fragment książki poniżej to właściwie jedyny jakoś przybliżający do tej idei). Mamy przed oczami wycinek wspomnień. Klucza upatruję trochę w zdaniu, jakie wypowiedział do Horowitza absolutny gigant fotografii, Andre Kertesz:
AK: A czym się pan zajmuje?
RH: Jestem fotografem.
AK: A to mnie nie interesuje.
O pracy i studiach opowiada tylko, gdy jest coś - jak w tytule - niebywałego. Fotokompozycje, czy tzw. cyklopia fotografia, nowatorskie pomysły do reklamy są szerzej omówione. Zwykłe życie zawodowe, 'bieżączka', codzienność już nie. Wspomnienia Horowitza, nie fotografa czy fotokompozytora.
Zaznaczyłam w książce masę fragmentów, głównie do cytowania czy niezgody. Walczę z tą recenzją już dłuższą chwilę. Nie zgadzam się z podejściem Horowitza do bardzo wielu spraw na temat fotografii, krytyki artystycznej, sztuki w ogóle. Ale po wyczerpującej potyczce wewnętrznej postanawiam nie polemizować. Nie od tego są wspomnienia. Spróbuję zapisać się na wywiad, by wyklarować sobie pewne sprawy. Państwa tymczasem zostawiam z lekturą.
Linki:
Strona autorska Ryszarda Horowitza
Sylwetka Horowitza w Culture.pl, w Wikipedii
książka do kupienia - ZNAK
Ryszard Horowitz. „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora”, fragment
rozdziału pt. „Fotograf snów”, str. 206-210.
Otwierając własne studio,
wyobrażałem sobie, że już pierwszego dnia zostanę zasypany zleceniami – klienci
będą walić drzwiami i oknami, telefony będą się urywały, a ja nie będę nadążał
z realizacją projektów. A nawet jeśli nie byłem aż takim optymistą, sądziłem
jednak, że skoro wielu moich kolegów z Pratt pracowało w agencjach reklamowych
i ilustrowanych wydawnictwach, dzięki ich rekomendacjom rozbuduję sieć
kontaktów i przynajmniej spłacę pozaciągane długi. Nic bardziej mylnego!
Panowała cisza jak makiem zasiał, co przy Piątej Alei jest zjawiskiem dość
niespotykanym.
Przez pierwsze miesiące zacząłem powoli
dostawać niemal wyłącznie zlecenia na tak zwane editorials – zdjęcia
towarzyszące artykułom w bogato ilustrowanych magazynach. Na brak prestiżu nie
mogłem narzekać. Kilka la t po tym jak – mimo wstawiennictwa Avedona – Marvin
Israel odrzucił moje prace, udało mi się w końcu zadebiutować na łamach wymarzonego
„Harper’s Bazaar”. Nobilitacja moich prac wynikała nie tylko z wysokiego poziomu artystycznego pisma, które w
duchu Brodovitcha inspirowało cały fotograficzny i designerski świat. Dziś, w
dobie wielkiej dbałości o prawa autorskie, może się to wydać zaskakujące, ale „Bazaar” był jednym z
pierwszych magazynów, w których podpisywano autora zdjęć. Fotograf przestawał
być anonimowym wykonawcą pomysłów grafika, co na początku samodzielnej kariery
miało dla mnie niebagatelne znaczenie. Publikowanie na tych łamach było dla
fotografa dowodem uznania, ale zarazem również trudną do przecenienia promocją.
Moja pierwsza praca zamieszczona w piśmie
„Bazaar” to czarno-białe zdjęcie przedstawiające wewnętrzną część dłoni z
odbitą na niej średniowieczną ryciną. Obrazowało rodzaj mistycyzmu
towarzyszącego żmudnemu odczytywaniu linii papilarnych. Zdjęcie podpisane było
prosto: Horowitz. Ledwie numer magazynu ujrzał światło dzienne, dzwoni telefon.
Odbieram z nadzieją, że właśnie zaczął się czas pochwał i nowych zamówień, a tu
zimny prysznic – obcy facet z miejsca robi mi awanturę. „Jakim prawem pan
podpisuje swoje prace moim nazwiskiem?! Przecież to JA się nazywam Horowitz!”
Okazało się, że był to Irving Horowitz, dużo starszy ode mnie fotograf, dość
znany, choć nieszczególnie oryginalny. „Jeśli faktycznie ktoś nas ze sobą
pomylił, powinien być pan raczej zadowolony!” – odkrzyknąłem z arogancją, na
jaką stać chyba tylko rozpoczynających
karierę artystów, i trzasnąłem słuchawką. Więcej nie zadzwonił, ale od tego
czasu pilnowałem, by podpisywano mnie pełnym imieniem i nazwiskiem.
Debiut na łamach „Harper’s Bazaar”
bardzo mi pomógł. Wiele osób do dziś pamięta fotografie, które tam
opublikowałem. Często też są zamieszczane w kolekcjach prezentujących dorobek
fotograficzny tamtych czasów. W końcu udało mi się nawiązać nowe kontakty,
dzięki którym przygotowywałem materiały typu editorials również dla
„Esquire”, „Look Magazine”, „Time” czy „Life”, a w prasie biznesowej dla „Money” i „Fortune Magazine”.
Jeśli na początku samodzielnej kariery
miałem powód do narzekań, to tylko jeden: zarobki. Za zdjęcia ilustracyjne na
zamówienie płacono całkiem nieźle – stawki podobne były do dzisiejszych, a
koszty utrzymania o wiele niższe. Tyle tylko że teraz byłem właścicielem
kosztownego w utrzymaniu studia, a w wolnym zawodzie bardzo łatwo o utratę
płynności finansowej. W pierwszych miesiącach działalności nieraz brakowało mi
na czynsz. Gdyby nie wyrozumiałość pana Flichtenfelda, właściciela budynku, w
którym mieściła się moja pracownia, niechybnie bym zbankrutował.
Mój niedawny wybawca, Manning R., już tak
wyrozumiały nie był.
„Jeśli nie będziesz spłacał na czas
swojego długu, nie będziemy mogli pozostać przyjaciółmi” – oświadczył mi
któregoś razu i rzeczywiście na tym nasza przyjaźń się skończyła. Kolejną
pożyczkę zaciągnąłem u państwa Schorów, spłaciłem Manninga i więcej go nie
widziałem. Ale problemu to nie rozwiązywało. Ratunkiem mogłyby być zlecenia na
zdjęcia reklamowe – nieporównywalnie lepiej płatne. Ale te z kolei prawie nigdy
nie były podpisywane. Idealnie byłoby więc pracować nad dwoma rodzajami zleceń
– dla wynagrodzenia i dla nazwiska.
Jednego byłem pewny: nie chciałem
się ograniczać do jednej dziedziny fotografii. Portrety, moda, biżuteria i
martwe natury potrafią być fascynujące, ale zawsze uważałem, że nic tak nie
zabija twórczości jak rutyna. Unikałem przyjmowania tuzinkowych zleceń, nawet
jeśli dawałyby poczucie względnej stabilności i rozwiązały większość problemów
finansowych. Jeden jedyny raz dałem się skusić na ofertę przygotowania katalogu
dla sieci domów towarowych J.C. Penney. Moja sytuacja finansowa była naprawdę
tragiczna – i nagle zjawia się mój agent z tak dużym zadaniem! Gdy tylko
przyjąłem tę propozycję, zaraz zaczęto znosić do mojej pracowni pudła z ich
produktami. Ale od samego patrzenia na stosy towarów poczułem trudny do
wytłumaczenia strach – jakby ich obecność w moim studio była zamachem na moją
duszę, zapowiedzią otępienia, utraty wrażliwości i wyobraźni.
Do przyjęcia tego zlecenia
zainspirował mnie kumpel, który zarabiał fortunę, robiąc zdjęcia do katalogów
Searsa, wielkiego sklepu wysyłkowego i sieci domów towarowych z Chicago.
Pracował w zasadzie tylko dwa razy w roku, trzepiąc fotki jak ze sztancy. Przez
resztę czasu żył niczym król, a ponieważ nie miał w zwyczaju przepijać tego, co
zarobił (a to zdarzało się wielu lekkomyślnym młodzieńcom w latach
sześćdziesiątych), i zainwestował w nieruchomości, w parę lat później został
milionerem. Poczułem jednak, że jego droga nie jest dla mnie. Kazałem wszystkie
towary natychmiast odesłać z powrotem i wycofałem się ze zlecenia. Choć, biorąc
pod uwagę moją ówczesną sytuację, był to ruch bardzo ryzykowny i zajęło mi
wiele lat, zanim przyzwyczaiłem się do nieregularnej pracy i dochodów, dziś
uważam, że była to jedna z najlepszych zawodowych decyzji w moim życiu.
Być może moja wiara we własne możliwości
wynikała ze zdobytego już doświadczenia i wszechstronnego przygotowania. Nie
zaplanowałem skrupulatnie ścieżki kariery, ale tak się szczęśliwie złożyło, że
asystując Arnoldowi Newmanowi i Richardowi Avedonowi, fotografując dla Ilyi
Schora i Natana Rapaporta, pracując jako grafik w CBS dla Lou Dorfsmana czy w
studio filmowym Ferro, Magubgub & Schwartz, a potem w agencjach reklamowych
Young & Rubicam i Grey Advertising, ciągle zdobywałem nową wiedzę. Dzięki
temu dobrze znałem wszystkie etapy pracy w reklamie i wiedziałem, jak
realizacja będzie wyglądała w ostatecznej formie. Umiałem rozmawiać z
fachowcami z różnych dziedzin – od tekściarzy, muzyków, fotografów przez
redaktorów i szefów artystycznych, po drukarzy – znałem ich żargon i rozumiałem
oczekiwania. Gdybym od początku kształcił się na zawodowego fotografa,
paradoksalnie pewnie nie nauczyłbym się tego wszystkiego.
„A którą szkołę fotograficzną pan ukończył?”
– zapytał mnie ktoś
z publiczności po wygłoszeniu w 1995
roku wykładu w prestiżowym Rochester Institute of Technology i poczułem się
niezręcznie. Byłem właśnie gościem jednej z najlepszych w całych Stanach i
zarazem najdroższych uczelni kształcących zawodowych fotografów. Każdy student
siedzący na sali płacił tysiące dolarów rocznie, by posiąść tę wiedzę tajemną.
W dodatku mój wykład i dyskusja za pomocą satelity były transmitowane na żywo
do dziesiątek uczelni fotograficznych w całych Stanach. Czy wypadało
bezceremonialnie postawić się za przykład, że można wybić się w tym fachu bez
ukończenia studiów fotograficznych? A czy wypadało tego nie zrobić? Wziąłem
głęboki oddech, przybliżyłem się do mikrofonu i powiedziałem prawdę:
„Żadnej”.
Najlepszą szkołę daje samodzielne
pokonywanie przeciwności przy pracy. Nauczyłem się tego, już fotografując dla
Schora i Rapaporta. Ilya robił piękną i szalenie złożoną biżuterię ze srebra i
złota – sygnety, naszyjniki, kolczyki. Utrwalenie ich połyskliwych powierzchni
tak, by uchwycić każdy detal, było bardzo trudne, jeśli nie posiadło się
umiejętności operowania światłem. Właśnie w czasie pracy nad zleceniami dla
Schora nabyłem to absolutnie kluczowe doświadczenie w dziedzinie, którą się zajmuję.
Świetny wpis. Będę na pewno tu częściej.
OdpowiedzUsuń