wtorek, 1 lipca 2025

Aaaaaaaby czyli o magii nazwisk w fotografii

 

Zbieram zdjęcia. Trochę tak, jak kiedyś zbierało się znaczki. Albo może jednak inaczej. Ale zakładam, że wolę coś od czegoś innego. Kieruję się, wybieram, skłaniam ku. Nie idę w żadną masę. Ale też granice zbierania ustawiłam powiedzmy, płynnie. Może na konkretach będzie łatwiej.

 

Zbieram stare zdjęcia. Najchętniej amatorskie, albo zwykłe porządne rzemiosło, czyli portrety. Uwielbiam zbiorówki, ale musi być w nich to coś jeszcze. Amatorskie zatem bardzo, a jeszcze lepiej, jak jest ślad użytkownika – dopisek, list, korespondencja. Albo jak jest podrasowane, pomalowane, pokolorowane. Albo wycięte, zamazane. Ślad tego czegoś, że to nie było jedno zdjęcie z wielu. Aczkolwiek jeśli zdjęcie jest w kilku kopiach, to jestem pierwsza w kolejce!

 

Najchętniej wiek XIX, ale oczywiście i XX jest w porządku. Jak najwcześniej, ale warunek czasowy stoi daleko za przedstawieniem. Obraz ma przyciągać, zatrzymywać. Mam się zdziwić, zachwycić, zadumać. Może zatem to być kompozycja, albo czyjś uśmiech, albo – i najlepiej – jak się zdarzy coś dziwnego.

 


Czasem sobie zbieram jakiś temat. Mam tak przy portretach małych dzieci, albo w zbiorówkach właśnie. Mam też taki otwarty temat jak zdjęcia z Warszawy. Morze możliwości. Szczególnie zakłady portretowe z XIX wieku, żeby mieć po jednym z każdego. Chociaż po jednym. Jeśli policzyć fejk Beyera za prawdę, to w sumie już mam. Więc jeszcze zbieram. I to jest chyba ten moment, kiedy nazwisko ma znaczenie większe niż to co na awersie.

Na pieczęci "Beyer" choć nigdy takowej nie używał 

I tak się napominam wewnętrznie, że mi chodzi o obraz, a nie o podpis czy winietę. Śmiałam się do łez, gdy licytowałam „unikat z XIX wieku!” czyli carte de visite z zakładu Melonik, a był to portret Roberta Kuśmirowskiego, którego rozpoznaję z twarzy od czasów studiów. Więc taki unikat. Że wyszła z tego bardziej fajna akcja do opowiadania.

No ale ktoś opisał, że unikat. I mnie to wówczas bawiło, jak w pogoni za kompletem winietek, nie patrzy się wcale na obraz.

Robert Kuśmirowski / Studio Melonik 

Czas przeszły. Bawiło. Bo właśnie próbuję to zrozumieć, zracjonalizować, zastanowić się nad tym. Że czasem jednak magia nazwiska bierze górę.

Próbuję sobie wyobrazić decyzję, żeby pójść się sportretować, czy iść do Maksymiliana Fajansa, Teofila Borettiego czy jednak do Waleriana Twardzickiego. Niedaleko siebie mają te zakłady. Wybiorę co mi bliżej? Kto ma ładniejszą witrynę? Cena zagra rolę? Pewnie była zbliżona. Więc może rekomendacja? Zakładów było sporo. Tradycje – pamiętajmy, że mówimy o świeżej w miarę sprawie, więc raczej atutem nie będzie fakt, że ktoś robi obok fotografii jeszcze starą grafikę a nawet narysuje. Rok założenia zakładu nie mógł być argumentem, bo co to za różnica czy ktoś robi zdjęcia od 8 czy 10 lat. Wreszcie zakłady się wystawiały na wystawach branżowych, przemysłowych, zdobywały medale, tytuły. Znów to próbuję sobie przełożyć na coś zrozumiałego – dzisiaj fryzjer albo cukiernik. Na ścianach zwykle masy dyplomów ze szkoleń, z ambasadorstwa, z tytułem i podziękowaniami. Ale to widzę już w środku – i nie ma związku, z tym, że tam weszłam a następnie na smak ciastka nie wpływa. Ileż osób mogło wybierać fotografa po tych tytułach? Ułamek. No czyli może miła obsługa w zakładzie, kolor mebli w poczekalni?

Są jednak takie nazwiska, które jednak mają moc większą. Mieli już wtedy, przy swoich teraźniejszych. Na przykład Rzewuski, Beyer. Zostańmy przy tych dwóch, bo to przykłady najbardziej czytelne. Opracowane. Najłatwiej widać, że wystawali ponad masę i przeciętność. Nie tylko nazwisko, nie tylko data (że dawno temu). U Beyera te same meble w kółko. Więc gdy na zdjęciu jest nawet postać anonimowa, to przecież stoi tam gdzie bohaterowie powstania! Genius loci. Rzewuski zaś, z wachlarzem możliwości i układów, bardziej te portrety ma wypracowane, bliższe naszym współczesnym potrzebom. Jest w tych oczach, rysach, mimice coś więcej. Tak jest w tych najsłynniejszych portretach, co wyszły z zakładu krakowskiego, czy każdy portret tak ma? Nie musi mieć, ale sam fakt, że to z tego studia dopisuje już do interpretacji.

Te największe nazwiska wiadomo, najrzadsze, i chodzą drożej. Jak unikat, zakład krótko ale dawno działający – chodzą drożej.  Jak jest układ cudny, obrazek marzenie – no, chodzą porządnie, ale jak dodamy nazwisko – nagle cena szybuje. Czyli to nazwisko ma znaczenie. Mówimy cały czas o niedużej grupie zainteresowanych, a mnie z jednej strony wścieka, że ktoś nagle odkrywa zjawiskowość przedstawień z zakładu powiedzmy Furmanka z Wrześni, albo docenia mistrzostwo zakładu Zeuschnera z Poznania i licytuje jakby to pamiątka rodzinna była. Z drugiej gdzieś serce rośnie, że z wiedzą o dawnej fotografii polskiej jest tak dobrze, że się nie da upolować już Beyera za kilka złotych. No chyba, że fejka. A sam fakt, że komuś się już chce podrabiać Beyera, znaczy, że rynek kolekcjonerski nadwiślański ma się dobrze i z perspektywami na przyszłość.

 

Nazwisko!

Zbierając te zdjęcia, oglądając ich tysiące, raz po raz sobie wrzucam nazwiska w wyszukiwarki. A nóż wyskoczy coś ładnego od Jadwigi Golcz albo Stefanii Gurdowej. Miały zakłady, portretów produkowały mnóstwo. Byłoby miło mieć reprezentację kobiecych zakładów w swoim zbiorze.

Wrzucam też te największe nazwiska polskie, żeby sprawdzić, czy może mi się ta legendarna oferta trafi, inni prześpią aukcje, no albo sprawdzić po ile teraz chodzą Beyery, Rzewuscy, Brandle, Twardziccy czy Zeuschnery. Po te największe nazwiska światowe z epoki, to nie śmiem. Trzeba by ich szukać w innych miejscach. A poza tym ceny, gdy ciągle dochód przeliczam na ilość miesięcy kredytu, nie bardzo jest przestrzeń na marzenia o posiadaniu coś od Gustava Le Greya, poza oczywiście pięknie wydanym albumem przekrojowym twórczości, czy innego Foxa Talbota albo późniejszego ale jednak Nadara. Biorę oczywiście pod uwagę jedynie techniki nie-unikatowe, bo dagerotyp ze słynnego zakładu, to jednak lokata kapitału a nie zbieractwo ładnych obrazków, jeśli mogę tak plastycznie spróbować zaznaczyć różnicę. Podobnie ceny tych światowych nazwisk. Jak to się mawia: to nie są tanie rzeczy.

Więc nie przyszłoby mi samej z siebie do głowy, żeby wpisać takie nazwisko w wyszukiwarkę jak Disderi. Zakład, w którym wymyślono technikę kart wizytowych. Ten pierwszy. To nazwisko! A ja znam swoje miejsce w szeregu zbieractwa. Więc nie zdobywam za wszelką cenę, nie poszukuję, żeby się nie załamywać. Ale oglądam obrazki. I tak właśnie oglądam jeden wysyp do sprzedaży. Kilkadziesiąt zdjęć, wszystkie to karty wizytowe, może ze dwa gabinetowe. Są bardzo przeciętne, ale ceny rozsądne. Buzie klasyczne, jakie to mogły być wtedy. Dobrze zachowane. Jedna wielka norma tamtej epoki. Skoro wszystko podobne, to patrzę na nazwiska. A to wymaga, bo się trzeba przeklikać do drugiego obrazka, gdzie w całej okazałości rewers. A tak to „portret mężczyzny”, „portret dziecka”, „portret kobiety”. No i zaglądam w „portret mężczyzny”. Podpis odręczny, nieczytelny. Niezgorszy, zwykły i w tej zwykłości nie ma nic, co by mnie z nóg zwalało. Klikam do rewersu, rezygnacyjnie. No i olśnienie, zdziwienie, szok. Nie wierzę własnym oczom. W opisie stoi jak wół: <<zakład Disderi, wykonane w latach 60.tych XIX wieku>>. Z ceną mi się to kompletnie nie składa. Jakby ktoś zapomniał przynajmniej jednego zera.


I właśnie. Mając w głowie nazwisko, unikatowość i rzadkość tej sytuacji, patrzę na zdjęcie – i myślę:... no niezły. Z oczu lepiej patrzy. Ciekawy jest. Nawet bardzo! Uczony! Miło byłoby spotkać. Trzyma neseser, laseczkę. Coś tu się zaczyna... I jest ślad użytkowania, podpis ładny, że go w życiu nie przeczytam. I nagle mi wszystko w tym obrazku pasuje i cała radosna idę do koszyka. Do koszyka, bo tu się z nikim bić nie będę. Trochę mi żal sprzedającej osoby, bo gdyby wiedział/a?! Bo przecież czy tam jest mężczyzna ten czy ktokolwiek inny, to nazwisko robi robotę. Mi to zupełnie nie przeszkadza, że w sytuacji zdjęciowej, tam wtedy w Paryżu = prawdopodobnie nie było kontaktu wzrokowego fotografowanego z mistrzem Disderi. Właściciel, szef z szyldu, mistrz w latach 60tych to już miał zakład hulający, a przychodził chyba tylko na zdjęcie jakiejś prawdziwej szychy. A tak to kolejni terminujący robili wszystko. No ale zakład jest zakład, nazwisko jest na szyldzie i na rewersach. Nazwisko magicznie polepszyło ciekawość zdjęcia, sam obraz nagle znacznie bardziej interesujący.


A ja czuję, że mam jakiegoś Graala. Na skalę własnych Graali oczywiście.

Głupio mi teraz się uśmiechać, gdy widzę trwający wyścig po nazwisko. Widzę te mechanizmy, czuję tę abstrakcję, jak to się potoczyło, że to nazwisko od tamtego bardziej, ale gdy już raz w tym jestem, no to jestem. Mogę sobie dalej mówić, że to obraz ma większe znaczenie. Ale już.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa Beyera kupię tanio.

 

 

 

 

 

 

 




sobota, 16 listopada 2024

Paris Photo znów w Grand Palais!


Paris Photo wróciło do Grand Palais. Budynek został zamknięty na czas remontu w marcu 2021, co - zaraz po roku pandemicznym - sprawiło, że targi co prawda dalej się odbywały, ale w tymczasowych, znacznie skromniejszych przestrzeniach. Można zatem powiedzieć, że po czterech latach przerwy - powrót do normalności. Ba! I to w jakim stylu!

Odnowione wnętrza znacznie zwiększyły też swoją funkcjonalność. Targi urosły! Na pierwszym piętrze ulokowano przede wszystkim sektor książkowy. Dodano przestrzenie do rozmów i w końcu brakujący ogromnie w poprzednich latach - bufet, czy w ogóle miejsce do chwili odpoczynku. 
Bo liczby na Paris Photo zawsze robiły onieśmielające wrażenie, nie inaczej było w tym roku: 240 wystawców z 34 krajów, z czego w części głównej - 147 galerii, dwa projekty "The Digital Section" i "Voices". Oraz sława zaproszona do kuratorowanego wyboru - tym razem rolę tę pełnił Jim Jarmush.   Rozmach! Praktycznie fotograficzna olimpiada :) 



Nie będę pisać Wam co nowego, co innego w galeriach. Podzielę się zachwytami, ale to zaraz. Ale wrażenie pierwsze - to ciągle jest najważniejsza i największa wystawa fotografii - as such. W tak wielu odmianach, rodzajach, tak różnie eksponowana, tak różnie traktowana. Oczywiście nie jest to wystawa-wystawa, ale gdzie indziej można na raz obejrzeć tysiące, dziesiątki tysięcy prac? Dobre sobie - na raz. Na szczęście targi trwają 4 dni, plus wernisaż. Ciągle są targami, więc patrzymy na czasem zawrotne ceny pod pracami. Ale dla odbiorcy - to jest po prostu wystawa. Nie do przejścia na raz. 

No i te książki! Trudno tu nagle sobie uświadamiać kogo zabrakło, bo na pewno kogoś. W trakcie targów zawsze była obecna część edukacyjna - spotkania, rozmowy, prezentacje. Takie oficjalne, takie osobne. Wejście na nie z reguły graniczyło z cudem. I dalej tak jest, mimo stworzenia dodatkowej przestrzeni (jedna trochę w bufecie, mało komfortowa chyba dla wszystkich). Ogromną zmianą - dla mnie przynajmniej - jest rozbudowana i usankcjonowana w końcu i ogarnięta bardziej - część spotkań z artystami - nie tylko na stanowiskach książkowych - ale i w części galeryjnej. W efekcie powstała rozpiska na każdy dzień po kilkadziesiąt spotkań. Book-signings. Niektórzy byli jeden raz, ale byli i rekordziści - 3 czy 4 spotkania, różne dni, godziny, stanowiska. I kolejki, i tłumy. Może takie mamy czasy, może taka specyfika medium. Ale skala kosmiczna! 

Prace Joela Sterfeldta


Correct me if I'm wrong, ale polskie obecności na Paris Photo znów trochę rekordowe. Dwie galerie w głównym programie: Raster (Aneta Grzeszykowska i Zofia Rydet) i Jednostka (Weronika Gęsicka i Rafał Milach). Do tego jeszcze Monopol (Zygmunt Rytka) w sekcji Voices. Prace Katarzyny Kozyry, Zofii Kulik czy Bogdana Konopki włączone w ofertę zagranicznych galerii. Ale też program towarzyszący, a ten spektakularny, bo znalazła się w nim wystawa zbiorowa pt: "Villa Polonez". Artystki i artyści biorący udział w tej wystawie: Weronika Gęsicka, Julia Klewaniec, Anna Orłowska, Monika Orpik, Ada Zielińska, Hubert Humka, Jacek Fota, Aga Jarząb i Maciek Bączyk, Michał Łuczak, Witek Orski i Michał Sita. I do tego książki! I premierowe - Zygmunt Rytka, Weronika Gęsicka, Piotr Zbierski, Magdalena Wywrot i Joanna Szproch - na samym Paris Photo, i jeszcze obecność wydawców Blow up Press i Archiwum Słońca na Polycopies (organizowanych w tym samym czasie co Paris Photo - targach książek fotograficznych; a to też są liczby - pięciodniowe targi z ponad setką wystawców, ogromnym programem rozmów i debat.) 


Prace Zofii Kulik i Katarzyny Kozyry

Weronika Gęsicka i Katarzyna Sagatowska / Jednostka


Prace Anety Grzeszykowskiej / Raster Gallery
 

Prace Rafała Milacha "Rewers"/ Galeria Jednostka


Prace Zygmunta Rytki / Monopol / "Voices" 


No a zachwyty? To sprawa super indywidualna. Przecież obok Paris Photo, "na mieście" mnóstwo wernisaży, imprez dodatkowych, poza oficjalnie - towarzyszącymi imprezami, jeszcze dobre dziesiątki innych. Czyli przy takich liczbach można przeoczyć coś, a nawet dużo. Można się zgubić w programach, trzeba podejmować kluczowe decyzje - iść na spotkanie z gwiazdą nr 1 tu, czy pół godziny później w innej części miasta na spotkanie z gwiazdą nr 2, rozegrać transport, przemyśleć strategię ustawienia w kolejce, itp... Widać te rozterki na twarzach mijanych ludzi, znajomych - biegnących, spieszących, albo radośnie opowiadających co im się udało obejrzeć, kogo spotkać, kogo posłuchać, co  kupić - jaką książkę zdobyć. 

Strategii jest wiele, można iść znanymi nazwiskami, można próbować chronologicznie. Po samym Paris Photo najsensowniej iść kolejnymi alejkami. Poszukiwania konkretnej galerii i to jeszcze by trafić do nich na konkretną godzinę może być wyczynem. Obejrzałam wszystko - jak to dumnie brzmi. No dobrze, poprawka, przeszłam wszystko na Paris Photo, bo właśnie pominęłam program spotkań. Wiele razy się zatrzymałam na dłużej, wczytałam w opowieść na ścianie, w książce. (Tak, oczywiście największe szczęście to przymknięcie oka na dodatkowe kilogramy w bagażu z powrotem.) Na wejściu do Grand Palais - gigantyczna ściana. Bez względu na to, którędy się wchodzi - ona zawsze jedna jedyna na froncie, ogromna. W tym roku zaprezentowano na niej serię "Ludzie XX wieku" Augusta Sandera. Nie sprawdzałam liczby podanej przez galerię - 619 zdjęć. Jeden projekt. No, oczywiście taki klasyk. To przecież się nadaje na osobną wystawę, na godziny oglądania. A tu jedna ściana. Powieszone zdjęcia tak, że przecież się nie da ogarnąć. Od podłogi - 7 rzędów. Poza oczywistym efektem WOW, też super mocny przekaz - jesteśmy tu dla efektu, a nie studiowania. Nie obejrzysz wszystkiego, choćbyś chciał/a. Enjoy! 


Prace Cai Dong Dong'a 


Prace Andersa Petersena




Koto Bolofo przy swoich zdjęciach KOTO BOLOFO (@kotobolofo) - Instagram

Jonathan Llense / galeria Espace / Jonathan LLense (@jonathanllense) - Instagram


Todd Hido / wystawa w Gallerie les filles du calvaire www Instagram












 

środa, 21 czerwca 2023

Jak pisać o fotografkach?





„Lagunie można wybaczyć rozproszenie. Kanałom nie trzeba. Odbite w nich miasto wydaje się prawdziwsze niż ono samo. Nawet jeśli woda na butelkowozielonej powierzchni rozmywa lekko kontury budowli. Łatwiej jej ufać niż niebu, na którym żywioł wiatru i siła blasku rozmazują chmury ciągnące nad liniami kopuł, odrealniają rdzawą czerwień wież i kominów. Światłocień Tycjana broni swojej autentyczności na horyzoncie Wenecji.”

Ten quasi poetycki, mówiąc delikatnie, opis przyrody ma nas wprowadzić w nastrój, w którym w końcu powstanie zdjęcie Zofii Chomętowskiej. Chyba po to, żebyśmy zrozumieli aurę. Choć nie jestem pewna. Pochodzi z książki Urszuli Ryciak „Światłoczuła”, majowej premiery Wydawnictwa Literackiego.

Nie wyzłośliwiam się tutaj, znajdując jeden nieprzystający do reszty utworu fragment, raczej odnajduję na chybił trafił a przy okazji nieźle reprezentatywny przykład. I taka jest ta książka. Takim rozlaniem pisana. Taka nieuchwytna, a zawiła, a nie bardzo wiadomo o czym i dlaczego. Gdy porzucimy nadzieję na konkrety i fakty, być może zadowoli wybranych. 


„Światłoczuła” jest wydana przepięknie. Czysta przyjemność z trzymania tej książki w rękach. Zdjęcia co prawda idące w seledyn albo sepię, ale jest ich sporo i naprawdę dobrze są umiejscowione. Można się zapoznawać z artystką.

Tylko, że proponuję państwu trzymać się od tej pozycji jak najdalej. 54,90 złotych przeznaczyć na inny cel. Albo dorzucić 15 zł i zanabyć lepszą pozycję (o tym zaraz, a link na dole) Czas zmarnowany na czytanie, spożytkować ciekawiej i treściwiej. Owszem, nie żartuję, coś poszło nie tak, nawet bardzo nie tak.

 

Historia fotografii leży tu i woła o pomoc. Nawet nie wiem skąd autorka wzięła takie koncepcje, że na przykład: fotografia piktorialna „zrobiła pierwszy krok, by wejść na salony sztuki” [bo dotąd to gdzie była? Albo co napisać wtedy o Gustavie Le Grey’u?], albo takie zdanie „za kilka lat to zdjęcie wejdzie do historii polskiej fotografii jako przykład modnego u schyłku lat dwudziestych piktorializmu” [jakby w tym kanonie „za kilka lat” było miejsce na Chomętowską czy inną kobietę...]. Albo to „nie wybierasz do zdjęć dziwaków, jak amerykańska artystka Diane Arbus...” [chociaż twórczość pań dzieli nie tylko geografia, historia ale drobne kilka dekad życia]. Ta Diana to akurat chyba wypadek przy pracy, tudzież bardziej skomplikowana i metaforyczna parabola, bo już tutaj się zgadza czas: „Dokładnie w tym samym czasie, kiedy odcedzasz fotografowane postacie sitem światła od egzystencjalnej udręki, uznana w Stanach Zjednoczonych fotografka Dorothea Lange opuszcza swoją wygodną pracownię, w której robiła portrety. (...) Za kilka lat zainspirowana przez profesora Paula Schustera Taylora, opisującego kryzys ekonomiczny, wyruszy na amerykańską prowincję dokumentować skutki społeczne załamania gospodarczego”. Nie zgadza mi się tu zaś wszystko poza faktycznie czasem. Jakby nie dało się powiedzieć prościej i poza inspiracjami i wenami, po prostu Lange została zatrudniona w rządowym projekcie Farm Security Administration, a Schuster Taylor był współpracownikiem jej i mężem.

Albo to „zanim Dora Maar (...) ikona surrealistów – rozpadnie się psychicznie odtrącona przez swojego kochanka Picassa, zrobi tysiące zdjęć i setki kolaży fotograficznych. Stanie się także prekursorką fotografii reklamowej...” Dora Maar rozpoczęła karierę w latach 1930-tych, trochę późno by być prekursorką fotografii reklamowej, która od przynajmniej dekady miała się znakomicie. Jest jeszcze jedna solidna wpadka z rayografią, tak, ta na której polecam sprawdzać sensowność zanabycia książki o historii fotografii.

 Ale kto by tam się wdawał w szczegóły? I to boli bardzo, że fakty są podane i tak wypaczone, że robią krzywdę. Napisane ładniej, śliczniej, potoczniej, z zachwytem, z na głębokim wdechu słowami zbyt dużymi, by mogły odpowiadać prawdzie, utrwalają zasłyszane brednie lub jakieś tworzą widzi-mi-się. I to wszystko przeplecione nieprawdopodobnymi wręcz faktami z życia Chomętowskiej. Takimi, że jedzie w konkretne miejsce, spotyka się z kimś, i tak precyzyjne i – prawdziwe, że doznaję w trakcie lektury szoku. Jak to się stało, że w jednym miejscu autorka płynie w meandry historii i wybiera sobie z niej co woli, a z drugiej zaś trzyma się faktów, choćby codziennych – o fotografce. Ta precyzja dat, spotkań, miejsc, niewiarygodna. 


Aż tak, że biorę z półki „Albumy fotografki” – onegdaj Fotograficzną Publikację Roku, cztery książki wydane przez Fundację Archeologia Fotografii. A tam przecież całe życie Chomętowskiej – rozpisane na kadry, listy, ułożone chronologicznie, opracowane, dodany esej dla kontekstu. I nagle przychodzi olśnienie. Tu są wszystkie te fakty, których Ryciak użyła w swojej książce. Ani jednego więcej nie ma, dokładnie odtąd-dotąd, tylko napisane inaczej. Płynniej, zbyt dużymi słowami, z natchnieniem i weną i – do Chomętowskiej kierowane – ciągle' ty i dla ciebie, i ty byłaś, i ty jesteś'. Maniera, której można być fanem lub się jej sprzeciwiać. Należę do tej drugiej puli, ale to maniera i de gustibus. Ale fakty! Po olśnieniu wertuję „Światłoczułą” wnikliwiej i znajduję, w podziękowaniach: „Dziękuję Annie Kotańskiej, Karolinie Puchale-Rojek, Annie Topolskiej, Muzeum Warszawy i Fundacji Archeologia Fotografii za wspaniale opracowane albumy ze zdjęciami Zofii Chomętowskiej, które były niezwykle pomocne w odtwarzaniu historii”. Powinna tu być errata a w niej „które umożliwiły napisanie tej książki”.






Cisną mi się tu różne słowa: jak tak można, ale czy to nie przesada, czy to już plagiat, i tak dalej. Każdy pisać może, prawda? Wydawać też, aczkolwiek jednak żal do Wydawnictwa Literackiego, że nie przypilnował i takie rzeczy wypłynęły pod auspicjami.

Popularna autorka popularnych książek i jest jakaś szansa na wprowadzenie Chomętowskiej do świata znanych ogólnonarodowo. No może i ok, ale nie za taką cenę chyba jednak. Nie na czyjejś pracy, a jeśli nawet, bo specjalistą od każdej dziedziny życia być nie można, to niech to będzie sztos i arcydzieło, a ci co położyli podwaliny ciężką naukową pracą wyniesieni będą na piedestał. No więc to nie jest „Udręka i Ekstaza” o Michale Aniele ani chociaż „Capa. Szampan i krew” trzymając się fotografii.

Zatem jest taki wybór – chcecie fakty o Chomętowskiej z mnóstwem zdjęć, z pierwszej naukowej ręki? Czy wolicie tchnienia egzystencjalne o „ikonie polskiej fotografii XX wieku”? Liczę, że to pierwsze, i tu odsyłam – po uprzednim sprawdzeniu, że pozycja jest dostępna jeszcze, do sklepu FAF’u:

https://faf.org.pl/produkt/zofia-chometowska-albumy-fotografki/


Ta alternatywa mówi niestety o czymś jeszcze. Fotografki, fotografowie, książki o nich, biografie, opracowania archiwów, pozostają jedynie w naszej bańce. Nie dorośliśmy jeszcze, żeby pisać wielkie książki i wydawać je w tysiącach, rzetelnie i pięknie i merytorycznie i ślicznie. Archiwa są, autorzy i autorki są, projektanci i projektantki są, wydawnictwa – niby są. I wydają i chwała im za to. Ale gdy idę z propozycją spisania recenzji z takiej a takiej książki, to okazuje się, że przy tych nakładach mizernych, szeroka publiczność jest bez szans na zdobycie, a zatem i mój zleceniodawca sugeruje wybrać coś bardziej rozpowszechnionego. A rozpowszechnione to tylko te za duże słowa, koniecznie legendy i prekursorki, same smaczki i skandale, sensacyjne sprawy, obcowanie z absolutem.

I dlatego nie dorośliśmy. Zostajemy przy ultra niszowych rzeczach. 

Poza niszowymi ciągle, z ubolewaniem to piszę, Zofii Chomętowskiej „Albumach Fotografki” mam jeszcze jedną perłę. To odkrycie, a raczej przywrócenie do wielkiej historii fotografii polskiej Kazimiery Dyakowskiej - książka Eweliny Lasoty „Naga. Portret i akt 1959-1966”. Lasota była kuratorką wystawy prezentowanej na przełomie 2021 i 2022 w Muzeum w Gliwicach. Książka została. Niepozorna. Wręcz kieszonkowa. Świetnie opracowana, pełna dokumentów i zdjęć (które nie idą w żaden niepożądany kolor) oraz genialnie napisana, językiem merytorycznym a płynnym. Wciągająca lektura, stale dostępna w księgarni Muzeum: 

www.muzeum.gliwice.pl/pl/nasza-ksiegarnia/produkt/naga-kazimiera-dyakowska-portret-i-akt-1959-1966 



Zaczynamy od najważniejszej sprawy: wystawy Dyakowskiej „Impresje dziewczęce (Portret akt) zorganizowanej w Krakowie w 1966 roku. Wystawy, która podróżowała po Polsce aż do 1972 roku. Autorka prowadzi nas do archiwum rodzinnego, śledzi zapiski na temat tej ekspozycji w prasie, przedstawia głosy w dyskusji na jej temat i generalnie odmalowuje sprawy tak, jakbyśmy świeżo z wystawy wyszli. Jest czas na superlatywy i gratulacje, ale i na kontestację. Wszechstronność. Potem poznajemy środowisko, scenę na której zaistniała właśnie Dyakowska, atmosferę i kierunki rozwoju. Poznajemy Dyakowską jako twórczynię, skąd i dlaczego, patrzymy na prace. Jest tu też umiejscowienie jej twórczości, sprawdzenie jak się miała wobec innych aktów tworzonych w epoce. Wreszcie na koniec zagłębiamy się w historię rodzinną fotografki i jej życie osobiste. Mnóstwo źródeł, faktów, kontekstów.


I można porywająco pisać i wydawać z najwyższą dbałością o zdjęcia. Niestety z Dyakowskiej nie zrobimy już prekursorki ani legendy. Chociaż nie wiem czy jest taka potrzeba. Wartościowe rzeczy i tak wypłyną i zostaną na dłużej. Ten szeroki ogół niestety nie wie i się raczej nie dowie. Szerokie rozpowszechnianie może nie musi parterować jakości?

 

* Ula Ryciak, „Światłoczuła. Kadry z życia Zofii Chomętowskiej”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

 

* „Zofia Chomętowska. Albumy fotografki”, red. Julia Odnous, wyd. Fundacja Archeologia Fotografii, Warszawa 2016 --> https://faf.org.pl/produkt/zofia-chometowska-albumy-fotografki/

Karolina Puchała-Rojek „Entuzjastka 1912-1935”

Anna Kotańska, Anna Topolska „Profesjonalistka 1936-1944”

Anna Kotańska, Anna Topolska „Dokumentalistka 1945”

Karolina Puchała-Rojek „Emigrantka 1946-1981”

 

* Ewelina Lasota, „Kazimiera Dyakowska. Naga. Portret i akt 1959-1966”, wyd. Muzeum w Gliwicach, Czytelnia Sztuki, Gliwice 2021 --> www.muzeum.gliwice.pl/pl/nasza-ksiegarnia/produkt/naga-kazimiera-dyakowska-portret-i-akt-1959-1966 

 



piątek, 16 grudnia 2022

Najgorzej jest pod wieczór


[tekst towarzyszący serii zdjęć Leszka Górskiego "Acid" / wszystkie zdjęcia w poście: Leszek Górski / dzięki uprzejmości autora] 

- Najgorzej jest pod wieczór. Szczególnie gdy dzień nie poszedł idealnie według planu. A zawsze coś się wysypało. Ktoś nie odebrał telefonu, ktoś inny zajechał drogę, pani w spożywczaku miała gorszy moment. I tak się to kumuluje, zbiera, nakłada. No i najgorzej jest pod wieczór. Zaraz się przeleje. Zbiera się niechcący, dokłada i pączkuje mimochodem, no ale koło siódmej awaria jest prawie prawie. Jak dobrze, że nie mam telewizora. Ktoś by mi wyjaśnił, nie daj Boże, stan świata na dziś. A to by było nie do zniesienia. Nie-do-odzobaczenia. Bo skoro własny kawałek ziemi, tętni podskórną rzeką, która tylko czeka żeby się puścić wolno i zalać i pognać daleko. No i teraz jeszcze, w tym delikatnym stanie, dowiedzieć się, że planeta umiera, że minister coś powiedział, znowu ktoś zabił, nakradł, krzywo się spojrzał. Środkowy palec pokazał, bo też mu już wezbrało. O nie, nie.




- No, nie. To jest wybór drogi życiowej, może brzmi szeroko i dumnie, ale dziękuję uprzejmie za stan świata. Wejdę i spojrzę jak się ma, tylko kiedy będę na to gotowy. Po przebudzeniu, ale przed kawą, żeby ten stan nie wziął nade mną góry od samego rana.




- Nie, znajomi nie wiedzą. Bryluję wiedzą i oczytaniem. Zdanie na każdy temat. Aktualności pomijam taką specjalną miną, gdzie trzeba mięśnie twarzy wyćwiczyć. Betka, to chwilę zajęło. Brwiami się rusza tak specjalnie, i to zamyka mój udział w dalszej dyskusji. No więc nie wiedzą, bo po cholerę mają wtykać sprawy. Tacy oni są czuli i obserwujący, przejmujący się losem planety. Blistry po lekach do zmieszanych czy jednak plastik? Zrywacie tę folijkę przed wyrzuceniem, czy nie? Mleko tylko sojowe lub migdałowe, bo przecież tyle krów cierpi. Samochody autonomiczne to jest w ogóle super jazda, nie trzeba mieć prawka, i ekologiczne jakie! I ile mniej wypadków, ile mniej zdawania się na ludzką głupotę i brak refleksu. No tylko te miejsca pracy, tu trzeba czule i uważnie i wyważenie dla środowisk lokalnych... 



- O i widzisz, i już znów napiera, wyłamuje, zalepiam dziurki, ale ona ciągle wrze i gotuje się do puszczenia tam. Przyłapałaś mnie. Wieczór. Oby szybciej minął.

 




- Nie, no co ty. Żaden spokój. Sny też mam popaprane. Natomiast znieczulenie się stosuje. I właśnie jest ta cienka granica, te kilka godzin, między końcem roboty a snem, kiedy znienacka wieści ze świata mogą dopaść. No a po co mi one są, tak właściwie? Nerwicę mam już, zdiagnozowaną od kilku lat. Depresja, stany lękowe. Wiesz, gdybym wiedział, że ten minister to do sensu coś powie, że ktoś mądry ma nas w swojej opiece, że ludzie generalnie wiedzą dokąd zmierzamy. Choć namiastkę spokoju poproszę. Więc wychodzę na spacer. Byle wyjść. Nie słyszeć, nie widzieć. No bo mogę się nie przejmować losem umierającego słońca, chociaż cholerne pół godziny, ok? 


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

wystawę "Acid" można oglądać do końca roku w Nowohuckim Centrum Kultury w Krakowie. 

Leszek Górski – Blog Przewrotny Pod Prąd (leszekgorski.pl)

Fotografia na kwasie, czyli „Acid” Leszka Górskiego - otwarcie już jutro! (fotopolis.pl)

wtorek, 6 grudnia 2022

Augustis i jego kolejne tysiące kadrów

Bolesław Augustis, Białystok, 15 czerwca 1935 / albom.pl dzięki WIDOK


Jest taka rzecz na którą czekam. Książka. Wiem, że kiedyś powstanie. Już były dwie: "Augustis" oraz "Augustis 2.0". Kiedyś będą kolejne. Bo ciągle dygitalizowane są zbiory Augustisa. Bo ciągle go mamy więcej. Fotografował przedwojenny Białystok, jak nikt inny. Inne miasta mogą po prostu zazdrościć. Obraz totalny - pełen przekrój życia społecznego, w portretach, w "ulicówkach", w reporterskich ujęciach. 

I tak patrzę na to zdjęcie na samej górze. I myślę. pewnie było kadrowane przez fotografa. Bo po co paniom byłby ten pan z lewej na zdjęciu do albumu? No po co? Więc kadrowane dla klientek. Ale to zdjęcie jest absolutnie zjawiskowe. Pokazuje zaplecze i warsztat. Czyli tak robili. Nie czekali na czysty kadr. W poziomie robione, na szeroko. Ostrość na przyszłe klientki. Się wytnie. 
Ale też jest w tym pełnym kadrze coś więcej. Jest opowieść o mieście (da się zlokalizować po widocznej architekturze, jesteśmy w samym sercu miasta, na głównej ulicy. Jesteśmy zaraz przy katedrze, stoi po prawej poza kadrem.). Jest opowieść o ludziach zajętych swoimi sprawami. I jest bardzo przyzwoity kadr. Panowie po lewej i prawej dobrze równoważą. Wszystko się zgadza. Aż żal by wycinać ;) 


Bolesław Augustis, Białystok, 29 września 1935 / albom.pl / dzięki WIDOK



Zostawiam Was na dziś z kilkoma klatkami Augustisa. Po więcej idźcie koniecznie na stronę albom.pl 

Stowarzyszenie Widok, właśnie rozesłało informację prasową, którą znajdziecie poniżej. Zachęcająco to wszystko brzmi, prawda? Podkasty, zdjęcia nawet w tysiącach, wszystko ekstra. Tylko kiedy kolejna książka? 

Na miłośników starej fotografii czeka kolejna porcja zdjęć Bolesława Augustisa, twórcy największej międzywojennej kolekcji tzw. „ulicówek” w Polsce. Na kadrach więc przede wszystkim wyelegantowani spacerowicze, ale jest też kilka niespodzianek. Tym razem zdjęciom towarzyszą także podcasty, dzięki którym możemy poczuć klimat Białegostoku lat. 30. 

Konserwacją i digitalizacją liczącego ponad 10 tys. klatek zbioru Augustisa od lat zajmuje się Grzegorz Dąbrowski. Sukcesywnie dodaje kolejne fragmenty kolekcji, uzupełniając je opisami i szukając do nich ciekawych kontekstów. 

Fotografie, cudownie ocalone w 2004 ze starej szopy przy ul. Bema, od początku budzą ogromne zainteresowanie nie tylko samych białostoczan, którzy znajdują na nich swoich bliskich, ale też środowiska fotograficznego. Do tej pory wydano dwie książki z pracami fotografa. Album „Augutis 2.0” zdobył w 2019 roku nominację do tytułu polskiej Fotograficznej Publikacji Roku. Znalazł się też w finale najważniejszego na świecie festiwalu fotografii dokumentalnej w Arles.

3061 nowych starych zdjęć

Tym razem kolekcja wzbogaciła się o 3061 zdjęć, tym samym zbiór, który można obejrzeć na stronie albom.pl liczy już 8258 fotografii.


Bolesław Augustis, Białystok, 18 sierpnia 1938 / albom.pl / dzięki WIDOK



Grzegorz Dąbrowski: - Zacząłem numerować odsłony i ta to już „Augustis 4.0”. Podobnie jak na udostępnianych wcześniej kadrach, występują tutaj przeważnie Białostoczanie, spacerujący po ul. Kilińskiego, gdzie fotograf miał swoje atelier Polonia Film, po Plantach, w okolicy kościoła farnego. Ale jest kilka niespodziewanych zdjęć. Jedno, z 13 stycznia 1937 roku przedstawia rodziców Augustisa i jego trzy siostry. Do tej pory nie wiedzieliśmy, jak wyglądają. Unikatem jest też seria fotografii dokumentująca żydowski kondukt pogrzebowy z 1936 roku. Zapraszam do oglądania, może ktoś znajdzie jeszcze coś, co mi umknęło.

5 podcastów: Białystok. Jeden dzień

Bonusem dla fanów Augustisa są kilkuminutowe podcasty. Na facebookowym profilu albom.pl udostępnionych będzie ich w sumie pięć – pierwszy o samym fotografie i jego kolekcji, cztery pozostałe o Białymstoku lat 30. Zdjęcia zilustrowane są fragmentami artykułów z przedwojennych gazet. Pomysł polegał na tym, by na każdym z podcastów pokazać zestaw fotografii z jednego, konkretnego dnia, np. 9 października 1937 roku i dobrać do niego teksty z białostockich gazet, które ukazały się z tą datą. Artykuły pochodzą ze zbiorów Podlaskiej Biblioteki Cyfrowej. Wyboru zdjęć i tekstów dokonał Grzegorz Dąbrowski, lektorką jest białostocka dziennikarka radiowa Miłka Malzahn. Trudno się nie uśmiechnąć słuchając tych nagrań i widząc kadry z dawnego Białegostoku.

- Język jest zdecydowanie przedwojenny. Warsztat dziennikarski też trąci myszką, dzisiaj nikt nie podaje nazwiska i adresu złodzieja, a wtedy było to na porządku dziennym – mówi Dąbrowski. - Ale niektóre tematy bywają nieśmiertelne, na przykład o rozrabiającej na ulicach młodzieży, zwanej sztubakerią, czy dziurach w kasie miejskiej. Brzmi współcześnie, prawda?

Fotografie Augustisa wykonane zostały w latach 1935 – 38, większość w centrum w Białegostoku. Dokumentują dawnych mieszkańców miasta, ale też oddają wygląd i układ ulic, detali architektonicznych, strojów, zwyczajów białostoczan. Przedstawiają też rodzinne i publiczne uroczystości, strajki, zakłady pracy, klasy szkolne, sklepy, ogrody. Kolekcja Bolesława Augustisa w ogromnym stopniu wzbogaca fotograficzny zbiór archiwaliów na temat Białegostoku.


Bolesław Augustis, Białystok, 25 marca 1936 /albom.pl / dzięki WIDOK

Bolesław Augustis, Białystok, bez daty / albom.pl / dzięki WIDOK

Bolesław Augustis, Białystok, Pogrzeb żydowski, 23 lipca 1936 / albom.pl / dzięki WIDOK

 

wtorek, 21 grudnia 2021

Portret świąteczny

autor nieznany, Łódź, 26 grudnia 1925


Jestem prawie pewna, że już kiedyś tym zdjęciem się chwaliłam. Już je pokazywałam i już się w nie publicznie wpatrywałam. Albo gdzieś w postach na fb się zapodziało, albo tylko miałam taki pomysł. Bo przecież zdjęcie wybitne do patrzenia dłużej. 
Opis na odwrociu informuje, że mamy 26 grudnia 1925 roku i jesteśmy w Łodzi. Datę trudno byłoby przestrzelić, może najwyżej pomylić się o dzień lub dwa. Przecież jest choinka. Zegar wskazuje za dwadzieścia (no może za 18) siódmą. Stroje ewidentnie wieczorowe, światło sztuczne. Świąteczna kolacja zaraz pewnie będzie. Stół odsunięty do ściany, ale pewnie na moment, żeby zdjęcie zrobić. 

Czy to jest rodzina? Czy tylko znajomi i sąsiedzi? Po chwili patrzenia (tak, zaraz dotrzemy do osoby za firanką) uderza właściwie podobny wiek wszystkich zebranych. Wszyscy raczej z tak zwanych młodych dorosłych. Może ten najbardziej z prawej - najmłodszy. Może ten w środku z magnetyzującym i przestraszonym wzrokiem oraz ten z lewej są chyba najstarsi, może też są braćmi w podobnym wieku? Stroje wieczorowe, eleganckie, niezbyt idące z duchem czasu i tego, czego sobie dziś życzymy po latach dwudziestych. Najciekawszym dla mnie elementem garderoby są buty siedzącego mężczyzny. Wysokie buty na guziki. Gdy się chwilę wpatrzymy, również młodzieniec z prawej takie posiada, tylko że nogawka zasłania guziki. 
Skromnie elegancko w tym pomieszczeniu. Stół, łóżko, skrzynia. Żadne wielkie przestrzenie. Obrazy na ścianach raczej religijne w treści. Raczej, bo i tak trudno dojrzeć. 
Na parapecie doniczka z kwiatkiem, piękne firany. Zegar i malunki na ścianach, dekoracyjny fryz, raczej namalowany niż tapeta. Ale to dalej zgadywanie. No i ta ogromna, ale to ogromna choinka z mnóstwem dekoracji. 

To już możemy wrócić do najdziwniejszego elementu tego zdjęcia. Kim jest osoba, która jest na fotografii, ale bardzo na niej być nie chciała? Schowała się za firankę. Raczej z pewnością jest to kobieta, czarna suknia, ciemne włosy. Może jest najstarsza z tej całej ekipy i jak to przecież od dawna się słyszy - a nie to ja wam nie będę psuć zdjęcia, jeszcze klisza pęknie, i tak dalej. Wymówki chyba. Gdyby była młoda, stanęłaby pewnie radosna do fotografii. Co dziwniejsze - jest przecież na nią miejsce - czeka. Fotografujący nie zauważył? Zabrakło tu trochę reżysera tej sceny - na dziewięć osób tylko 3, w porywach do czterech patrzą się w obiektyw. Kobieta w sukni w paski i stojąca za nią - patrzą na coś/kogoś obok aparatu. Coś się musiało zdarzyć z lewej strony aparatu - bo oczy dwojga modeli skierowane w tamtą stronę. Źródło światła stamtąd. Dużo strachu i niepewności mają w oczach wszyscy zebrani. Tylko jedna królowa życia, zadowolona i uśmiechnięta. 

Państwu udanych zdjęć i dobrego światła życzę i jeszcze lepszych min z rodzinnych spotkań niż towarzystwo powyżej. :)


- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 



 

środa, 17 listopada 2021

Lee Friedlander, Robert Capa, Trent Parke - wystarczający powód na wizytę?


Lee Friedlander, Autoportret / Haverstraw, New York, 1966 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York


https://co-berlin.org/en

Joanna: Przez ogólny brak czasu, a może i trochę przez pandemię (bo nie chcę tu insynuować, że się po prostu starzejemy i rdzewiejemy), ale jakoś trudniej wpaść do takiego Berlina – ot, na wystawę. Zdarzyło nam się to raz, dawno temu, i poza wystawą, szło o spotkanie autora – Stephena Shore’a. Do 3 grudnia trwa w (moim zdaniem) najlepszej berlińskiej przestrzeni wystawienniczej C/O Berlin retrospektywa Lee Friedlandera. Jakie miałeś największe zaskoczenie z nią związane? 

 

Rafał: Tak, dobrze pamiętam tamtą wyprawę na Stephena Shore’a, to było wyzwalające w myśleniu o pewnych rzeczach. Co do wyjazdu na Friedlandera, to nie wiem czy to, że od pomysłu do wyjazdu minęły 3 dni można uznać za rdzewienie, chyba nie. Co mnie zaskoczyło, to przede wszystkim sama wystawa. Wielokrotnie opowiadałem o Friedlanderze na zajęciach i wykładach, zawsze podobnie: street, street, street. Natomiast tutaj wchodzę do galerii i najpierw słyszę a potem widzę: jazz! Davies, Coltrane. Słucham, patrzę i oczom nie wierzę. Powiedzieć, że o tej części jego fotograficznego dorobku wiedziałem mało, byłoby nadużyciem. Ja nie wiedziałem o tym kompletnie nic! A im głębiej wchodziłem w sale C/O tym tych zaskoczeń było więcej. To niesamowite i wspaniałe uczucie.

Joanna: Dokładnie! Ta wystawa była dla mnie jednak całkiem niespodziewana. Nie sądziłam, że zobaczę, co zobaczyłam, po prostu. Mi się generalnie zdawało, że jego twórczość znam. Że jest ułożona w dobrej szufladce, wiadomo, kiedy należy o nim powiedzieć na wykładach z historii fotografii. A teraz trochę nie wiem. Wydaje mi się, że najmocniejsza jest ciągle ta część uliczna, nie pozowana z lat 60 i 70. Ale te jego autoportrety, to chyba dla mnie największe odkrycie. Że to nie kilka interesujących klatek, tylko cała ogromna seria, i to ciągle trwająca. Niektóre wydają się tak-ot, z impulsu, bo refleks, bo cień. Ale niektóre totalnie zaplanowane, wykreowane. Wyglądają na naturalne, jakby ktoś inny po prostu je zrobił. Jak ten autoportret za kierownicą powstał, wiesz?



widoki z wystawy / fot. jk
Rafał: Znam to zdjęcie od dawna, ale historii powstania nigdy nie szukałem. Zawsze traktowałem to trochę jako zabawę, a co za tym idzie taką niepoważną część jego fotografowania. Jednak okazuje się, że dla niego każdy z wątków w jego fotograficznych pracach był ważnym. Czy to autoportrety, czy zdjęcia telewizorów, czy – nazwijmy to umownie – pejzaże, on to wszystko traktował jak fotografię, a nie jak jakieś tam foteczki. Czytam jego podejście, jako wieczną zabawę fotografią, ale nie taką niepoważną dla śmiechów, ale taką, która najzwyczajniej daje radość z fotografowania. Myślę, że każdy twórca kiedyś mierzy się z tym problemem, gdy czuje jakąś presję, jakiś zewnętrzny (albo wewnętrzny) przymus do tego żeby „tworzyć coś wielkiego”. Tu mamy fotografa, który mimo kilkudziesięcioletniej kariery wciąż znajduje radość w tworzeniu. Coś fantastycznego. 

Baton Rouge, Louisiana, 1998 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York

New York City, New York, 2002 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York


Joanna: Wyszłam z tej wystawy trochę skołowana. Oczywiście ogromna. Ale tak jak przed wejściem na tę wystawę miałam sprecyzowane czym się Friedlander zajmował, z czego jest znany, i od razu widziałam najmocniejsze rzeczy pod powiekami, tak po wyjściu strasznie ciężko było powiedzieć – co było absolutnie rozpoznawalne, czym się głównie zajmował... I jeszcze, mam takie wrażenie, że albo jest cudownym fotografem, jakiego tematu się nie dotknie – to dzieła, albo wszystko wygląda porządnie w powiększeniach na ścianie, tymczasem jest po prostu OK. Pejzaże super, kwiaty w wazonie – też, no ale czy to nie jest rozmywanie legendy? 


Rafał:
Hmm… wydaje mi się, że nawet te "okej" prace Friedlandera to są po prostu świetne fotografie. Ta mnogość tematów jakie podejmował świadczy tylko – według mnie – o jego wszechstronnych zainteresowaniach. O tym, że nie chciał być znany z tego w czym jest najlepszy, ale też chciał spróbować innych rzeczy. Jak to się teraz mawia? Rozwój zaczyna się gdy wyjdziesz poza strefę komfortu?


Joanna: No nie wiem... Rozmawialiśmy nie raz i nie dwa o fotografii rodzinnej, tak ją roboczo ujmijmy. O różnych strategiach wykorzystania swojej własnej rodziny w pracy twórczej. Nigdy jakoś nie miałam w tej grupie Friedlandera. Możesz teraz oczywiście powiedzieć, że Ty miałeś od zawsze. Te zdjęcia, sposób opowiadania o własnym życiu poprzez najbliższe otoczenie – jest dla mnie znów odkrywczy. Tak naturalny, tak zwyczajny, a jednak – nie wiem czy nie za mocno, ale prekursorski? To znaczy, że on to robił od tak dawna, publikował, tylko mnie to ominęło. W podręcznikach główny hołd składany jest mu za uliczne klatki.


widok wystawy / fot. jk


Rafał: Tak, jest tam jedno zdjęcie które spowodowało, że aż podskoczyłem. Pamiętasz zresztą pewnie ten moment, gdy podszedłem do Ciebie i powiedziałem Ci na ucho, że jest tam, w prawo za ścianą taka klata, że o ja cię kręcę. Zresztą chwilę wcześniej z mocniejszymi słowami zachwytu wysłałem jej reprodukcję mojej życiowej partnerce.
Nie wiem czy był prekursorem. Temat rodziny w fotografii mam trochę przerobiony. Wiadomo, że myślimy wtedy o Sultanie, czy obecnie o Doug’u Dubois i ich wspaniałych książkach. Nie wiem też czy Friedlander myślał o tych zdjęciach jak o „projekcie”, czy miał z tyłu głowy przeświadczenie, że poprzez to, co robi opowiada o relacjach, o „zwykłym życiu”, czy też o amerykańskiej rodzinie z tamtych lat. Może to przyszło później, gdy zebrał ten swój rodzinny album z kilku, kilkunastu lat i nagle zobaczył ten pierwiastek uniwersalnej historii, tak potrzebny w każdym projekcie o rodzinie. A może po prostu jest to jego album rodzinny, podobny do tych, które mają nasi rodzice – bo my chyba już nie – ale odróżniający się od nich przede wszystkim świadomością fotografa. Tym co fotografował, jak fotografował, które chwile postanowił podnieść do rangi fotografii.


Montana, 2008 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York

widoki wystawy / fot. jk

Joanna: Ogromne wrażenie zrobiły na mnie te wczesne prace. Jakieś takie niepoprawne, z partyzanta, świeże, i to świeże po tylu dekadach. Zupełnie ambiwalentne uczucia miałam przy klatkach z serii „The Desert Seen”, albo „Apples & Olives” albo „Frederick Law Olmsted Landscapes” no krzaki, gałęzie, ładne to było, ale hmmmmm... Magia nazwiska? I jeszcze książka do każdej serii. W sumie to nie wiem czy narzekam, czy zazdroszczę, że to jest takie normalne w Stanach. On wydał ile, 80 książek? W tym kilka katalogów i retrospektywnych, ale to jest absolutnie kosmiczna liczba i tak?! 

Rafał: Tak, ta ilość. Do tej pory taka obfitość książek fotograficznych kojarzyły mi się głównie z Japonią. Miałem przeświadczenie, że to tam działa to w taki sposób, że co projekt to książka. To tylko świadczy o tym, jak wszechstronny był Lee.

Joanna: Gdybyś miał wybrać jedną z tych książek, tylko jedną – to którą? Od razu powiem, że potrzebuję sugestii. Ja nie umiem wybrać. „America by Car” jest genialna, ale może przez sam temat. Albo „American Musicians” to kompletny odlot. Chociaż pewnie którąś książkę z autoportretami najbezpieczniej. [takie przedświąteczne sugestie, tak?]

Rafał: Ja będę konsekwentny, którąś z książek o rodzinie. “Family in the pictures?” Może tą. Jakoś ciągnie mnie w kierunku fotografii, która jest blisko codzienności, blisko życia. Zawsze zastanawia mnie, co sprawia, że fotograf sięga po aparat dokładnie w tym – zazwyczaj nie najbardziej spektakularnym – momencie.


Joanna: A jakieś niedociągnięcia? Wiesz, ponarzekajmy po polsku? Dla mnie za ciemno. Względy konserwatorskie, oczywiście. Ale nie wiem czy muszę obcować z odbitką z lat 90tych po ciemku, czy nie wolałabym nowych printów za to w świetle. Ale to jest i tak szczyt czepialstwa. Główne moje narzekanie, to takie, że trzeba jechać do Berlina, za granicę, żeby doświadczyć tego dobra... 



widoki wystawy / fot. jk

Rafał: Tak, to prawda. Ja mam wrażenie, że w Polsce na wystawy takie jak ta się czeka, wypatruje się ich. Z kolei za każdym razem gdy trafiam do Berlina, to jest tam jakaś świetna wystawa, i tak miałem okazję „przy okazji” zobaczyć wystawę Alec’a Sotha’a, Dash’a Snow, Arnolda Newmana czy też wielką i wspaniałą retrospektywę Gerharda Richtera! I tak, wiem, że to zachód a my to Europa Środkowo-Wschodnia, ale jednak chciałoby się, by i u nas wystawy tego kalibru były bliżej standardu niż wyjątku. 
Co do niedociągnięć w wystawie, hmm… Jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że ja zawsze gubię się w „kierunku zwiedzania”, ale nigdy nie wiem czy to moja przypadłość, czy architektura wystawy jest tak myląca. Mi nie było za ciemno, zdjęcia dostały odpowiednią ilość światła, ale wiem, tak – muzyka! Wolałbym trochę głośniej ten jazzik na początku.

Joanna: Lee Friedlander na wystawie do 4 grudnia. A my się załapaliśmy jeszcze na kilka przyjemnych rzeczy. Trafiliśmy na ostatni dzień trwania wystawy Roberta Capy „Berlin 1945”. Przyznam, że miałam okazję to widzieć rok temu i pamiętam tamto olśnienie. Utrwaliło mi się teraz. Setka zdjęć z dwóch (?) wizyt w Berlinie. Dużo powtórzeń, ale nie żeby nie edytować Capy, tylko, żeby pokazać warsztat i odkryć to, co przez lata umykało kanonowi Capy. Jak odebrałeś ten wątek? To w ogóle są dobre zdjęcia?


Widoki z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Widoki z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Rafał: Dobra, ale co to znaczy „dobre zdjęcia”? Że są ostre? Proste? Dobrze naświetlone? Kompozycja jest ok? Trochę zaczepnie odpowiadam, ale pamiętajmy, że każda fotografia zyskuje z czasem. Jeśli do tego została wykonana w ważnym momencie – życia, historii – to jest to już powód dla których jest cenna. I tak, oglądanie tej wystawy, w pomieszczeniach starej, częściowo zniszczonej podczas II wojny światowej synagogi, to wspaniałe doświadczenie na wielu poziomach. Same zdjęcia, to bardzo dobra, solidna reporterska robota. Jest kilka perełek, a tą która mi najbardziej zapadła w pamięć jest perełka z kolczyka pani z jednego zdjęcia, wiesz którego? Siedzi to we mnie tak, że chcę coś o tym napisać i pewnie niebawem to zrobię. Cieszę się też, że kurator trochę się „lenił” i nie zrobił swojej selekcji zdjęć. Jest ich po prostu za mało by odbierać widzom możliwość obcowania ze wszystkimi.

Joanna: Kiedy widziałam tę wystawę za pierwszym razem, to z totalnego szoku, w ogóle nie zainteresowałam się miejscem, samą Nową Synagogą. Podpytuję o reakcję na Capę, bo mam oczywiście swoje tropy. Kuratorka wystawy - Chana Schütz, wspominała mi w korespondencji, że mogła na wystawie pokazać 120 prac pochodzących z 28 stykówek, czyli mniej więcej z liczby 600 zdjęć. Czyli jednak było dużo edytowania, a wrażenie, że się podgląda warsztat fotografa było osiągnięte! O sposobach na pokazywanie Capy to jeszcze nie raz będziemy rozmawiać, mam nadzieję :)


Widok z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Joanna: Tymczasem, byliśmy w Berlinie 24 godziny, gdyby nie noc i przerwa w działaniu galerii, pewnie udałoby się coś więcej jeszcze obejrzeć. Odkryliśmy – dzięki Kubie Dąbrowskiemu – niesamowitą twórczość Andyego Sewella. Andy Sewell Jesteś pewnie po lekturze jego albumu „Known and Strange Things Pass” i jak? 


Rafał: I to po wielokrotnej. Kuba odkrył przed nami skarb. Mała galeria i tak wspaniała, spokojna, cicha i pełna przestrzeni do interpretacji wystawa. To jest fotografia, która niemal idealnie wpisuje się w to, jak ja ją obecnie rozumiem. Sama książka jest też wspaniale wydana, z przemyślanym, ale nieprzekombinowanym designem. Skupiasz się na zdjęciach, na tym co pokazują, i na tym co ukrywają. Wspaniałości!




widok wystawy / Robert Morat Galerie / fot. jk

Joanna: Wystawa szalenie przyjemna, kameralna, ciekawa przestrzeń i świetnie wykorzystana. ROBERT MORAT GALERIE / Andy Sewell | Known and Strange Things Pass — BERLIN PHOTO WEEK W ogóle to jest chyba najlepsze w tym (i innych miastach zachodnich) mnogość malutkich galerii, w których po prostu są świetne nieduże wystawy i znakomite prace. Podobnie dotarliśmy za przewodnictwem Kuby do malutkiej Michael Reid Gallerie. A tam, Trent Parke! The Crimson Line - Art Exhibition - Michael Reid Gallery Pomysłowo pokazane (większa część serii wisiała w jednym pasie - fryzie dookoła galerii). W drugim pomieszczeniu - chyba biurowym - dopiero duże formaty prac. Niedosyt nieprawdopodobny. Ale to taki przykład serii, która na mnie działa w galerii, ale już nie w książce. Pewnie mi zaraz powiesz, jak bardzo jestem w błędzie...


Rafał: Nie wiem czy od razu w błędzie, po prostu patrzysz przez filtr siebie – i to chyba w sztuce jest najcenniejsze, że trafia do każdego w inny sposób (może też nie trafiać wcale, zdarza się). Myślę, że nie powinienem się tu wypowiadać, bo jestem totalnym fanem Trent’a Parke’a. Mam wrażenie, że jest to jeden z tych fotografów, który nie wiem czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale. Już od “Dream / Life” - gdy jako absolutny świeżak w fotografii spędzałem dosłownie godziny zastanawiając się: jak on to zrobił? – poprzez „Sold Out” czy też „Christmass Tree Bucket”, ja kupuję od niego wszystko. Z tego powodu pozostawię sobie tu prawo do milczenia. 




 widok wystawy / Michael Reid Berlin / fot. jk


Joanna: Ha! “Czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale” my ciągle o tym samym rozmawiamy, podmieniając tylko nazwiska ;) 

Na koniec jeszcze skorzystam z publiczności. Przeszukałam internet, i nie umiem odnaleźć. Otóż zaraz przy C/O, w bocznej uliczce Yvy Bogen wiszą zdjęcia, jest cała seria znakomitych portretów – przede wszystkim muzyków. Mam poczucie, że te zdjęcia znam, widziałam. Ale to może być powidok, bo tak znane buzie przecież. Wiszą bardzo wysoko, na metalowych płytach, które też niesamowicie odbijają światło. No i nie wiem kto jest autorem/autorką. Może ktoś z czytelników pomoże w tej kwestii? Nie wygląda, żeby to była czasowa sprawa, więc gdyby ktoś zajrzał do Berlina, to zaraz przy stacji ZOO – idźcie i cieszcie oczy ☺ 






Rafał: Ja nie wiem i szczerze mówiąc słabo je pamiętam, bo byłem już wtedy strasznie głodny i myślałem tylko o wegańskiej kaczce, gdy Ty pełna zachwytu oglądałaś i fotografowałaś doprowadzając mnie na skraj wycieńczenia. ;-)


Joanna: Wycieńczenia?! Przy takim świetle jak tam wtedy?! Widzę, że mamy odpowiedź na pytanie co to są dobre zdjęcia, a raczej kiedy widz je może docenić. Na głodnego nie można sztuki doświadczać. Dziękuję za rozmowę i sprawdzamy z wyprzedzeniem co będą pokazywać w Berlinie :)


Rafał: Dziękuję! Do Berlina można jechać w ciemno, tam zawsze jest coś do obejrzenia.


Joanna: Owszem! A tu najłatwiej sprawdzić: Photography in Berlin