sobota, 16 maja 2015

Niezgoda. Dwa konkursy fotografii prasowej 2015.

Maj to od lat najgorętszy czas dla fotografii. Festiwale, konkursy, wszystko na raz. Przyjęłam jakiś czas temu pewną metodę radzenia sobie z tematem i łączenia chociaż w pary wydarzenia. Druga metoda, jakże zachęcająca, z którą wypada jednak walczyć, polega po prostu na pomijaniu tematów.
Sparować można doskonale omówienie wyników dwu konkursów fotografii prasowej. Jeszcze lepiej, bo w tym roku wyjątkowo blisko siebie były, można jednym zestawem zdjęć zilustrować wyniki obydwu. Pełne wyniki BZWBK Press Foto i Grand Press Photo znajdziecie na stronach konkursu. Tu już nie ma sensu podawać kolejny raz pełnych list nagrodzonych i wyróżnionych. Tu pozastanawiam się czym te dwa konkursy się de facto – w edycji 2015 – różnią.

Czas.
Grand Press Photo nagradza zdjęcia wykonane od 1 kwietnia 2014 do 31 marca 2015, podczas gdy BZWBK Press Foto z całego danego roku od stycznia do grudnia. Co to zmienia? Niby nic, bo jakaż to różnica, nie w tym roku, to w kolejnym się wyśle. Otóż chociażby Majdan, który wydarzył się w lutym 2014, mógł się znaleźć w konkursie BZWBKPF dopiero w tym roku. Efekt deja vu. Zdjęcie roku wykonała Agata Grzybowska właśnie podczas zajść na Majdanie. Wśród wyróżnionych znaleźli się także Simona Supino, Tomasz Adamowicz, Jakub Szymczuk – wszyscy za materiały, które rok temu zdobyły uznanie jurorów drugiego konkursu. Oczywiście – zdjęcie roku – musi być inne. Tam, rok temu zdjęcie roku i dekady zgarnął Szymczuk, to w konkursie konkurencji nie mógł liczyć na główną nagrodę. Oczywiście to są tylko moje spekulacje, nigdzie w regulaminie nie ma informacji, żeby jurorzy oglądali się na wyniki jakichkolwiek innych konkursów, tak polskich jak zagranicznych. Pytanie tylko co by zrobił organizator konkursu gdyby jednak decyzja jurorów była identyczna jak w konkurencji…? Tak sobie tylko gdybam. 


Maciej Moskwa, Testigo Documentary 
Zdjęcie z fotoreportażu obrazującego skutki ataku Państwa Islamskiego (ISIS) na kurdyjskie miasto Kobane w północnej Syrii. Doprowadził on do masowego exodusu ponad 300 tys. ludzi, którzy szukali schronienia w pobliskiej Turcji. W przepełnionych obozach dla uchodźców brakowało jedzenia, dostępu do czystej wody, nie mówiąc już o organizowaniu jakiegokolwiek szkolnictwa dla dzieci. Na zdjęciu 12-letni Hasun, Kurd, uchodźca z Kobane. Listopad 2014: Zdjęcie roku Grand Press Photo 2015  // Hasun ma 12 lat. Uciekł do Turcji z syryjskiego Kobane podczas ofensywy radykałów religijnych z organizacji Państwo Islamskie. Znalazł schronienie w tymczasowym obozie dla kurdyjskich uciekinierów. W miasteczku namiotowym słychać walki i naloty na jego rodzinne Kobane. Suruc (Turcja), 14 listopada 2014 r.: III Miejsce w zdjęciach pojedynczych w kategorii "Wydarzenia" w BZ WBK Press Foto 2015.

Kategorie.
No i tu się dopiero pogmatwało. Ciągle zmiany. Dobrze to i źle zarazem. Nie znoszę stagnacji, więc jasne, że zauważanie przez organizatorów zmian i rozwoju, potrzeb i oczekiwań, wychodzenie naprzeciw itd. oceniam oczywiście bardzo dobrze. Ale można by przy tym myśleć dłużej, rozpętać dyskusję, wysłuchać autorów, zamiast autorytarnie – z pozycji organizatora konkursu, a zatem osoby związanej ze środowiskiem, ale nie wykonujących zawodu fotoreportera prasowego - wmawiać jak się powinno robić. Konkursy to konkursy, ring i palestra, ćwiczenia i zawody. Ale zdjęcia się robi nie na konkursy. Konkurs to sposób na zauważenie, dostrzeżenie. A co będę dalej tłumaczyć jak świat jest zbudowany, każdy w jakiś zawodach w życiu wziął udział i zna swoją decyzję stojącą za akcesem. Otóż, z ogromną dozą przekonania i pewności, fotograf wykonując zdjęcia nie myśli o kategorii konkursowej, ani czy będzie ono się nadawać tu czy tam. Tym bardziej nie będzie myślał czy jego projekt będzie spełniać założenia regulaminowe, jak nie myśli czy pasuje zdjęcie do definicji. Rok w rok od kilku ładnych lat przed deadlinami mam do czynienia z pomocą w edycji do danego konkursu – czy do tej czy do tamtej kategorii, czy w 8 czy w 9 czy w 10 sztukach opowiadam co chcę, itd. Fotografowie ostro kombinują by zmieścić się w kategoriach, by swoje materiały przyciąć pod to co proponuje regulamin. Bo chcą jednak wyjść z materiałem do ludzi, wierzą, że robią coś co powinno być zobaczone. I tną i skracają, przestawiają i wybierają.
I oto mamy nową kategorię w konkursie GPP. Śmiem sądzić, że nie wzięła się znikąd. World Press Photo po latach dyskusji i głosu środowiska postanowiło wreszcie wprowadzić  kategorię: projekt długoterminowy. Pozwala owa kategoria na zaprezentowanie zdjęć w znacznie szerszym wyborze, bardziej rozbudowaną, mniej sformalizowaną itd. Idealna kategoria dla długodystansowców, a przyjmijmy jednak, że większość projektów dziś powstaje właśnie w ten szerszy sposób. Na WPP pierwszą nagrodę otrzymał materiał Darcy Padilla tworzony przez 21 lat! To jednak jest przypadek ekstremalny. Drugie miejsce zajął Kacper Kowalski ze swoimi „Efektami ubocznymi”. Znakomicie. Jego zdjęć nie mogło być w tej kategorii w GPP, bo nie pasował do regulaminu! To jest trochę wylanie dziecka z kąpielą. Nowa kategoria wprowadzona przez czołowy światowy konkurs, wyróżnienie tam Polaka i takie ułożenie regulaminu (wzorowanego na WPP) w polskim konkursie, które pozbawia tegoż nagrodzonego udziału w tej kategorii. Ekstra absurd. Napomknął o tym w czasie gali konkursu GPP Maciek Nabrdalik, który odebrał nagrodę, a ściślej obydwie nagrody przyznawane w tej kategorii: „warto by to przemyśleć”. Nabrdalik był rok temu jurorem w GPP, więc nie wysłał zdjęć, to otworzyło mu możliwość wysłania w tym roku. Wedle regulaminu nie można bowiem było zgłosić do kategorii ‘projekt dokumentalny’ zdjęć czy projektu, który już wcześniej zgłoszony był do konkursu GPP. Zgłoszony, nie wygrany, w ogóle zgłoszony, wysłany. Czemu absurd?
No właśnie temu, że fotograf pracujący nad tematem dłużej, nie mając swojej kategorii – przycinał materiał, uaktualniał, edytował specjalnie do konkursów. Teraz ma swoją kategorię, ale okazuje się, że jego trzyletnie zabiegi nad cięciem materiału i przykładania go do regulaminu – były niestety mało pragmatyczne. I tak, skoro Kacper kiedyś wygrał, czyli wystarczy, że wysłał coś z „Efektów ubocznych” na GPP (a trzyma się w ściślej czołówce multiwygranych tego konkursu) tak teraz niestety może iść robić co innego, może nie wysyłać. Ma WPP, chyba starczy, prawda?!
Absurd widać też gołym okiem, bo „aż” 29 projektów otrzymali jurorzy. Wow. Szok! Masa! Ależ błagam?! Przy tej liczbie autorów? Przy tej liczbie zdjęć? 29 to jest „aż”? No dobra, przysłuchiwałam się rozmowie kilku fotoreporterów, którzy po fali entuzjazmu, że wreszcie mają kategorię w konkursie, w której mogą pokazać swoje materiały, przeszli natychmiast w zniechęcenie i rozdrażnienie, gdy doczytali szczegóły regulaminu: „żadna część projektu nie może powielać prac już nadsyłanych i ocenianych w poprzednich edycjach Grand Press Photo.” Sorry, taki klimat. Dziękujemy. Rób zdjęcia, trzymaj je w szufladzie tak długo, aż skończysz i wtedy złotym strzałem wyślij na konkurs. Aha, jeśli robisz materiał ponad rok, albo dwa lata, też serdeczne dzięki. Poczekaj aż miną trzy, równiutkie. Wtedy regulamin ci na to pozwoli. Czyli nie ma co bić piany, tę kategorię da się ocenić za 3 lata. Regulamin konkursu ma wyraźnie opisać co ma się w kategorii znaleźć, ale nie powinien na tym etapie dawać szansy lub ją odbierać młodym czy już nagradzanym, nie może faworyzować jakiejś grupy – te oceny zależą od jurorów. To jest zdecydowanie sprawa do przemyślenia, do rozmowy, do dyskusji.

Jurorzy.
Wyważone, jak zawsze, zmieniające się osoby. W skrócie dwie różnice: Christopher Morris vs Wojciech Grzędziński, oraz Katarzyna Sagatowska i Anna Brzezińska-Skarżyńska (czyli 2:3) w konkursie BZWBKPF vs zero, 0! – żadnej kobiety w jury GPP (tylko 6 panów).  GPP od lat ma zasadę, że jurorem głównym jest gwiazda zagraniczna. Pomysł świetny, zawsze wiele wnoszący do naszego piekiełka. Zawsze też są to ludzie, którzy w dyskusji z laureatami, chociaż jednym słowem, zdaniem coś arcyważnego powiedzą, coś innego niż wysłuchali tu w kraju i to oczywiście działa mocno mobilizująco na autora. Tymczasem Grzędziński, który zna na wylot cale środowisko, zna sytuacje, opatrzył się tymi materiałami przez cały rok publikacji – wiedział co można a czego nie, kiedy się udało a kiedy zmarnowano szansę. Jest to sytuacja nie do porównania. Przewodniczący jury nie korzystali ze swojego prawa wskazania bezdyskusyjnego – zdjęcia roku. To też oczywiście – już tradycja – znakomity prognostyk do dyskusji, potrzebnej także środowisku. Niedopuszczenie jednak żadnej kobiety do jury to jest sprawa wręcz żenująca. Nie w XXI wieku. Parytety w fotografii prasowej istnieć nie mogą, bo kobiet jest – na pierwszy rzut oka znacznie, ale to znacznie mniej. Ale na prawdę muszę wyjaśniać, że to jest inny poziom dyskusji, wrażliwość, to są inne pytania, inne oceny, inny punkt widzenia? 

Maciek Nabrdalik, VII Photo
Warszawa. Piąta rano, sobotnia impreza w jednym z modnych warszawskich klubów nad Wisłą dobiega końca. 3 sierpnia 2014:  II Miejsce w zdjęciach pojedynczych w kategorii "Życie codzienne" Grand Press Photo 2015. //
Godzina 5 rano; sobotnia impreza w jednym z modnych klubów nad Wisłą dobiega końca.
Warszawa (Polska), 3 sierpnia 2014 r.: II Miejsce w zdjęciach pojedynczych w kategorii "Życie codzienne" na BZ WBK Press Foto 2015

Sponsor.
Nieładnie, co? Nie powinnam się niczego czepiać. Wszyscy się cieszymy, że są instytucje, firmy itd., które dają cokolwiek i jakkolwiek doceniają fotografię prasową, ginącą, zagrożoną, na wyginięciu. Ja się też cieszę. Autentycznie! Wielu autorów odbierających nagrody dziękowało – naprawdę – w imieniu środowiska – za wkład, za wspieranie, że im się chce, że umożliwiają istnienie konkursów. Przychylam się i podpisuję, także wielkie dzięki! Ale jeden drobiażdżek. Naprawdę malutki. Przemyślcie proszę, organizatorzy konkursu BZWBKPF czy przypadkiem do wyboru zdjęcia od-sponsorskiego – nie warto podrzucić jakiegoś specjalisty do pomocy bankowcom, ok? Do zastanowienia. Nikon, sponsorujący GPP – jakby nie patrzeć i którędy nie szukać, zna się na obrazie, uratował w tym roku honor sponsorskiego wyboru. Nie wiem czy wyboru sponsorskiego BZWBKPF nie przyjęłabym jakoś mniej nerwowo, gdybym nie słuchała i nie czytała uzasadnienia… Przeciętne zdjęcie, ale nie w tym rzecz. Przeciętne, bo nie widzę tam emocji, piłka jest w kadrze, a to już coś, jest jakaś akcja, spoko. Ale emocje? Emocje miał pan prezes podczas meczu rzeczonego, wynikło z tego, że to wystarczający argument. Oczywiście, w recenzjach konkursów przywykło się milczeć na temat wyborów sponsorskich. No przepraszam, jeden akapit nieduży, to jakby milczenie. [Heh, sprawdzając dane o tym zdjęciu, odkryłam fascynującą sprawę, zdjęcie można obejrzeć w wygrywającej czarnobiałej wersji i porównać sobie z kolorowym odpowiednikiem. Ale heca! http://bzwbkpressfoto.pl/15/laureaci,48.html]

Kolor vs B&W.
Zauważyliście? W sumie nietrudno. Pasek zdjęć konkursowych z BZWBKPF jest ekstra kolorowy, tęcza wręcz. GPP jest przeważająco czarnobiałe. Pewnie to przypadek. Nie szukałabym tu jakiś trendów, prognoz, wskazań ani szkół. Tak się złożyło.

Wiek.
Juniorzy vs seniorzy. Na BZWBKPF Maciek Nabrdalik „był niemal dinozaurem”. Na GPP już nie. To chyba pierwsza, z resztą nie moja, a zasłyszana obserwacja. Niewątpliwie BZWBKPF wygrało więcej młodych osób, całe mnóstwo 20latków. Co za tym idzie – jest powiew młodości, jest inne spojrzenie, inne edytowanie materiałów. Oczywiście znakomity prognostyk, że gatunek się rozwija, ma coś nowego do zaoferowania, młodzi chcą wypowiadać się w ten sposób, za pomocą fotografii prasowej opowiadać o świecie. Robią to też inaczej, w nieoczywisty i nieokreślony sposób – inaczej.

Płeć.

To dość stara dyskusja, czy widać płeć autora w twórczości. W niektórych dziedzinach jest o to pewnie znacznie łatwiej, istnieje zresztą pojęcie ‘sztuki kobieciej’. Trudniej to zrobić w fotografii, a obawiam się, że niemożliwe w fotoreportażu. Może nie tyle niemożliwe, co nieoczywiste i nieokreślone. Jest coś takiego, pewien sposób opowiadania, pewne kwestie spostrzegane przez kobiety bardziej niż przez mężczyzn. Dyskusja na świecie trwa, w Polsce ilość fotografek zdaje się niespecjalnie na to pozwala. Po co ten wstęp przydługi o kobiecej fotografii? W BZWBKPF wygrało 5 kobiet, w GPP – żadna. Przypadek? Być może. Na pewno! Jurorzy nie wiedzą czyje zdjęcia oglądają. A jednak dziwnie się zrobiło. 



Aleksander Majdański, Fakt
Warszawa. Oprawa meczu i race kibiców Legii Warszawa podczas meczu z Lechem Poznań. 1 czerwca 2014: III Miejsce w zdjęciach pojedynczych w kategorii "Sport" Grand Press Photo 2015. //
Mecz Legia Warszawa vs Lech Poznań – oprawa kibiców Legii Warszawa, którzy na początku meczu odpalili zakazane race. Warszawa (Polska), 1 czerwca 2014 r.: II Miejsce w zdjęciach pojedynczych w kategorii "Sport" BZ WBK Press Foto 2015.

Części wspólne.
Szczególnie były widzialne w finalistach obydwu konkursów. Te wystawy będą niemal identyczne! W nagrodzonych materiałach już różnice, te wspólne nagrody ilustrują ten tekst. Spójrzmy wnikliwie w dwa materiały: dwa reportaże nagrodzone w obydwu konkursach. Gratulacje, rozbity bank. Ale to one są jednak inne. [są na dole postu do porównania]
Arkadiusz Gola przyznał, że wysłał ten sam zestaw zdjęć, ale inaczej ułożony. Pierwszą edycję wykonał na BZWBKPF, potem naniósł poprawki i wysłał na GPP odmienną. Wiktor Kubiak nie miał dla siebie identycznej kategorii w tych konkursach, a wykonał zdjęcia na temat sportowców, stąd przemodelowanie serii. Jury BZWBKPF postanowiło jeszcze skrócić materiał o jedno, niepasujące ich zdaniem, zdjęcie.

Brakuje.
Nie tylko teraz, ale generalnie i od lat. Najsłabiej ze sportem! Jakoś w świecie są nawet podwójne kategorie sportowe: action i feature. A u nas wrzucenie do jednej kategorii i tak nie daje nic. Pewnie dlatego GPP w tym roku zrezygnował z kategorii w reportażach. (a właściwie dlaczego? Zawsze jurorzy mogą nie przyznać nagrody. ) Jeden wielki brak, jedna wielka żałość. O czym to świadczy? Trochę strach pytać. Są przecież znakomite zdjęcia sportowe, jest nawet specjalny konkurs temu dedykowany. Fotografowie sportowi, przespaliście te konkursy? Czy jury jest z innej bajki? Może tę fotografię trzeba jakoś inaczej oceniać? Nie ma zdjęć z siatkówki?! Wcale! Tak jak kilka lat temu nie było dobrych zdjęć z EURO, tylko jako takie serie z kibicami. Wielkie międzynarodowe imprezy sportowe organizowane w Polsce wcale nie przynoszą nam dobrych zdjęć… No to może inne, mniejsze? Skoro cała Polska biega, wszyscy jeżdżą na rowerach miejskich, tłumnie łażą na siłownie… naprawdę nie można? Nie liczę baletu, balet już mamy.
Ze „środowiskiem” - kategorią jest też coraz gorzej. Jak nie ma jakiejś katastrofy, zdarzenia, nie ma powodzi czy huraganu, to nagle nie ma zdjęć. Wychodzi na to, nieśmiało sugeruję, że fotografowanie zdarzenia na gotowe – fotoreporterzy mają we krwi. Jest zgłoszenie, jest depesza, jest akcja, ruszam, mam. Ale jak trzeba by opowiedzieć o czymś dookoła, nie wprost, dłużej a ciekawie to już schody. Wiadomo, że schody! A gdzie to potem opublikować?! A kogo to interesuje poza kilkoma organizacjami pozarządowymi. A jednak warto spróbować, bo kuleje bardzo. Ergo – szansa na zauważenie inteligentnego materiału rośnie.
Fotokastów. Wygląda na to, że wszystkim organizatorom się znudziły. Szkoda.

Przesyt.
Muszę, po prostu muszę. Jakbym się nie powstrzymywała, gryzła w język i bila po palcach, to muszę. Drogie Grand Press Photo, po co wam kategoria książkowa? Seriously. Po co? Pictures of The Year International ma kategorii ze trzydzieści, wtedy książka ma sens. Szef WPP wielokrotnie pytany o kategorię książkową  odpowiedział, że nie ma to większego sensu, bo istnieją inne konkursy nakierowane na to medium o zasięgu międzynarodowym. Fotografia prasowa to też nie miejsce by doceniać książki, a edycje materiałów w gazetach. Może o tym warto by pomyśleć, bo takiej kategorii nigdzie w Polsce nie ma. Kiedy reaktywowaliśmy wraz z Bookoffem i Fotofestiwalem konkurs Fotograficzna Publikacja Roku –3 lata temu, oczywiście zauważyliśmy mnóstwo innych książkowych konkursów w Polsce. Historyczna, przyrodnicza, reporterska, dziecięca, ale nie fotograficzna. GPP lansuje teraz niszę książki fotograficznej dokumentalnej. Gratuluję 11 zgłoszeń, proszę z tego też wyciągnijcie wnioski. Jury bardzo fachowe, to fakt. Dlaczego książki tylko z rynku polskiego? Przecież polscy autorzy znajdują wydawców za granicą, rzadko bo rzadko, ale za to jakie to są potem książki?! Z tego miejsca gratuluję wygranej Wojtkowi Wilczykowi za świetną „Świętą wojnę”. W przyszłym tygodniu zbiera się jury konkursu Fotograficzna Publikacja Roku 2015 i zobaczymy jak pójdą sprawy J. A GPP zapraszamy do rozmowy o „konkursie-podkategorii Photo Book” (tak to jest ujęte w regulaminie), może się uda jakaś synergia?






Arkadiusz Gola, „Dziennik Zachodni”
I Nagroda za fotoreportaż w kategorii "Środowisko" Grand Press Photo 2015
Hałdy węgla kamiennego na Górnym Śląsku w Polsce tworzą niepowtarzalne krajobrazy. W tym regionie działają największe spółki węglowe w Unii Europejskiej. Mimo że wydobycie węgla systematycznie spada, a hałdy kamienia węgielnego są eksploatowane pod budowę autostrad, górnictwo w dużej mierze wciąż kształtuje krajobraz tego regionu. Na zdjęciach kolejno: 1) Ruda Śląska Nowy Bytom, hałda przy ul. Niedurnego. 2) Świętochłowice, hałda Ajska. 3, 4) Radlin, hałda kopalni Marcel. 5) Czerwionka Leszczyny, osadniki zakładów przeróbki węgla. 6, 7) Radlin, hałda kopalni Marcel. 8) Ruda Śląska, hałda kopalni Halemba. Styczeń–październik 2014

































 











Wiktor Kubiak, Agencja Fotograficzna Edytor I Nagroda za fotoreportaż w kategorii "Ludzie"Grand Press Photo 2015.Katowice. To opowieść o hali, w której przez niemal pół wieku trenowali wychowankowie klubu bokserskiego 06 Kleofas Katowice. W latach świetności hala należała do holdingu węglowego, lecz w ostatnim czasie kryzys ekonomiczny zmusił właścicieli do sprzedaży działki, najprawdopodobniej pod budowę kolejnego marketu. Klub, który wychował niejednego mistrza w wielu kategoriach, nie doczekał się pomocy miasta. Oprócz hali sportowej były tam też mieszkania dla dwóch trenerów. Obiekt niszczeje, kontrola inspekcji budowlanej stwierdziła, że budynek nie nadaje się już do użytku. Na zdjęciach kolejno: 1) Bartłomiej Grafka, bokser. 2) Wnętrze hali. 3) Ważenie zawodnika. 4) Mychajło Strogyj, trener. 5) Wnętrze hali. 6) Rozgrzewka zawodnika. 7) Adam Kuliński, trener. 8) Sędzia podczas pożegnalnej gali bokserskiej na hali Kleofas. Kwiecień–listopad 2014


   





































































































WIKTOR KUBIAK, AGENCJA FOTOGRAFICZNA EDYTOR

III Miejsce za fotoreportaż w kategorii "Sport" w BZ WBK Press Foto 2015.
Kleofas to hala, w której przez niemal pół wieku trenowali wychowankowie klubu bokserskiego „06 KLEOFAS” . W latach świetności hala należała do kopalni węglowej, lecz w ostatnim czasie kryzys ekonomiczny zmusił właścicieli do jej sprzedaży. Powoli kończy się historia popularnego „Kleofasu”.
Katowice (Polska), maj - październik 2014 r.

środa, 22 kwietnia 2015

Fotograficzna Publikacja Roku 2015


Przed nami trzecia edycja konkursu na Fotograficzną Publikację Roku. Do 30 kwietnia czekamy na książki, w których fotografia zajmuje centralne miejsce – albumy, katalogi, książki teoretyczne i podręczniki oraz limitowane wydawnictwa self-publishingowe i ziny. Udział w konkursie jest bezpłatny.

Nagrodzimy te publikacje, które mogą stać się inspiracją, i które prezentują odważne koncepcje, dopracowaną grafikę, doskonały druk, wyjątkowe zdjęcia i przemyślany projekt. Nadesłane publikacje oceniać będą eksperci zajmujący się tworzeniem książek oraz fotografią. Jurorami Fotograficznej Publikacji Roku 2015 są:  Katarzyna Sagatowska, Alicja Kobza, Maciej Pisuk, Łukasz Gorczyca oraz przedstawiciele organizatorów konkursu: Agata Zubrzycka (Fotofestiwal), Paweł Rubkiewicz (Bookoff) i Joanna Kinowska (Miejsce Fotografii).

W konkursie przyznana zostanie Nagroda Główna im. Krzyśka Makowskiego i nagroda specjalna dla publikacji self-publishing. Oprócz nagrodzonych książek i albumów jury wyłoni także co najmniej 10 pozycji, które zostaną zaprezentowane podczas Międzynarodowego Festiwalu Fotografii w Łodzi od 28 maja do 7 czerwca 2015 r.

NAGRODA GŁÓWNA – NAGRODA IMIENIA KRZYŚKA MAKOWSKIEGO
– tytuł Fotograficznej Publikacji Roku 2015,
– voucher o wartości 3000 zł na wybrane produkty firmy Empresse,
– wystawa podczas Fotofestiwalu 2015 (28 maja do 7 czerwca 2015),
– promocja w ramach Fotofestiwalu 2015.

NAGRODA SPECJALNA ZA SELF-PUBLISHING
– voucher o wartości 2000 zł na wybrane produkty firmy Empresse,
– wystawa podczas Fotofestiwalu 2015 (28 maja do 7 czerwca 2015),
– promocja w ramach Fotofestiwalu 2015.



czwartek, 5 marca 2015

Horowitz. Niespotykany, nietypowy, osobliwy.

Ryszard Horowitz, Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora, wyd. Znak, Kraków 2014

Niebywałe, wyjątkowe, niespotykane, nietypowe, rzadkie, osobliwe. 

Autor: Nie trzeba przedstawiać, oczywiście. Wyłania się z książki jego obraz, oczywiście.

Na planie zdjęciowym dla Rodier, Pyla-sur-Mer, Francja, 1972. Fot. Emil Laugier. Dzięki uprzejmości R. Horowitza. 

Podtytuł: Zważywszy, że tytułem właściwie jest samo nazwisko autora, za podtytuł należy uznać całość faktycznego tytułu: Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora. Całość wskazuje na bardzo osobistą wypowiedź i specyficzny ton opowieści. Każdemu wszak przytrafiają się rzeczy bywałe i niebywałe w życiu, to kwestia podejścia i interpretacji znaków. Co prawda, Ryszard Horowitz miał do tej pory życie interesujące, pełne zbiegów okoliczności i przypadków, autor wspomnień przekonuje, że bardziej niż inni. Ma do tego pełne prawo, opowiada nam o sobie w pierwszej osobie, tak jak pamięta i własnym sposobem. Fotokompozytor to słowo wymyślone przez samego Horowitza, można uznać za przydomek, własną szufladkę w historii sztuki.

Zdjęcia: 126 z czego połowa to pamiątkowe ujęcia przyjaciół, rodziny, spotkanych i znajomych. Druga połowa to twórczość: od pierwszego zdjęcia w czarnobieli przez kompozycje graficzne po najbardziej znane fotomontaże czy jak woli autor: fotokompozycje. Kilka dosłownie ujęć nie jest autorstwa Horowitza, a wtedy są to zdjęcia innych członków rodziny, przyjaciół, m.in. Janusz Fogler, Richard Avedon. Zdjęcia są w niespotykany sposób umiejscowiony w książce. Oglądając stronę z fotografią, widzimy często więcej zdjęć, jakby czekały w stosiku na stole. Widoczna jest jedna, która przykrywa kolejne. Przewracamy kartkę i oto kolejne zdjęcie ze stosu, i tak dalej. Zabawna kontekstami i komponowaniem najwyraźniej pasuje do natury autora wspomnień, co wychwycił autor koncepcji graficznej i projektu Maciej Buszewicz. 


Stron: 444. Plus dziewięciostronicowy indeks osób oraz pięciostronicowe kalendarium. Obydwa szalenie przydatne, ułatwiające odnalezienie się na osi czasu.

Grupa docelowa: każdy komu nazwisko Horowitz mówi „coś”, warto to „coś” pogłębić czytając tę publikację. Jest to pozycja dla miłośników wspomnień i biografii, tych co uwielbiają jazz oraz sztukę jako taką. Jest to też znakomite świadectwo o Holokauście i jego późniejszego upamiętniania. Są też wątki około fotograficzne, w przyswajalnej ilości.

Wygląda po prostu na to, że nie trafiłam w grupę docelową. Może jest za późno dla mnie na tę publikację. Gdybym mogła ją przeczytać 20 lat wcześniej, gdy sztuka Siudmaka, Beksińskiego (malarstwo) i Horowitza przejmowała, emocjonowały historie płynące z bohemy krakowskiej, tej fin de sciecle’u ale i te z Piwnicy, wówczas byłaby to pewnie biblia: kogo słuchać, kogo oglądać, jak żyć. Może gdybym sięgnęła po nią za lat 40, wówczas doceniłabym pamięć, drobiazgowość oraz łut szczęścia autora, może oklaskiwałabym dystans i umiejętne określenie-się autora w modach i trendach. Ale czytałam ją teraz i stoję przed trudnym zadaniem opowiedzenia o niej. Horowitz wielkim artystą jest. A teraz zajrzyjmy do wątków fotograficznych, bo to one mnie głównie interesują. 



Przypadkowy autoportret powstały w czasie sprawdzania, czy aparat poprawnie działa, lata 70. Dzięki uprzejmości R. Horowitza. 

Horowitz jest fotografem o uznanej renomie światowej. O dystansie do samego siebie – jak uznaje sam autor, świadczy publikacja pierwszego zdjęcia, które świadomie wykonał. Niespecjalnie się zgadzam z tym, o czym świadczy ten gest. W trakcie lektury jeszcze kilkukrotnie bardzo zmarszczyłam brwi, nie chodzi bynajmniej o wartościowanie czy ufność wobec autora. Może to kwestia wychowania, może kwestia otoczenia, może dobór nauczycieli w liceum, nie wiem skąd wzięła się reakcja na kilka stwierdzeń autora, dość, że przypomniała wspomnienia i opowieść o pracy Daniela Libeskinda. Podobnie słowa na temat twórczości własnej, które odsłaniają idee stojące za projektami, spójne nastawienie do historii, podobna wizja talentu i kariery oraz wreszcie zbliżony stosunek do zmarłych (Tak, zmarłych, wspomnieniowo, może dlatego, że kogo nie pytam ostatnio - to uznajemy, że się u nas tak nie mówi. Cała kwestia w tym, gdzie jest 'tutaj' i kto uznaje.) 
Wizja talentu i artyzmu przebija mocą i zdecydowaniem poczucie absolwentów uczelni artystycznych o setki procent. Tej afirmacji można wręcz zazdrościć. Szczególnie podobieństwo ze wspomnieniami Libeskinda rzucają cień wątpliwości, czy być może to po prostu podejście nie cechuje polskich emigrantów, którzy wprowadzili w życie ów amerykański sen, dotarli na szczyty i stamtąd do nas mówią? Z drugiej jednak strony - dystans jest i to autentyczny. Świadczy o tym ilość kapitalnych zdjęć, pamiątkowych, przypadkowych, turystycznych, albumowych. Wyłania się z nich człowiek ze świetnym poczuciem humoru, eksperymentujący, bawiący się aparatem. Ciekawe czy podobnych ujęć ma Horowitz więcej, czy te opublikowane to już wszystkie, to byłby interesujący zdaje się materiał... [z paczki prasowej z wydawnictwa wybieram do ilustracji recenzji tylko te "naj". Znacie takiego Horowitza?]   

Przy pracy nad „Park Avenue”, 1986. Dzięki uprzejmości R. Horowitza. 

Pod górę z tą fotografią. Taka oczywista a taka nieznana.

Szalenie interesującym rozdziałem książki jest ten poświęcony wspomnieniom studiów na Pratt Institute. W końcu jakoś historie płynące z krakowskiej ASP są jakoś rozpoznane, tu i ówdzie się przewinęły, ale o Polaku w Pratt, studencie Brodovitcha i Avedona – nie! Apetyt przerósł lekturę i pozostał ciągle głód. Wiemy jakie zadania stawiał Alexey Brodovitch, ale jaki właściwie był? Co mówił kolegom na korekcie? Kto i jak uczył na Pratt? Jak pracował Avedon? Jak się pracowało z nim? Czy Day-Lewis i Meyerowitz, kumple z roku, byli pilnymi studentami? Czy pracowało się w atmosferze nabożnej zgody z profesorami czy przechodzili bunt młodzieńczy, w końcu wraz z autorem, czytelnik trafia na Pratt w burzliwych latach 60-tych.  Bez związku?

Kontynuując wątek 'niebywałych' portretów: zapewne takich Horowitza, Day-Lewisa i Meyerowitza też nie znaliście. Zdjęcie wykonał Richard Avedon. A jakże. 

Fotografowie wymieniani we wspomnieniach są zawsze scharakteryzowani, opisani – co robili oraz jak. Mamy zatem recenzję prac Avedona czy Foglera poczynione przez Horowitza, który swoją drogą w innym miejscu utyskuje na żenujący poziom krytyki artystycznej. Charakterystyka i przebieg twórczości tych wielkich fotografów trochę mnie dziwi. Inne nazwiska są wrzucone z całą absolutnie pewnością rozpoznawalności przez czytelnika. Mick Jagger czy Steven Spielberg może faktycznie nie wymagają opisania. Być może to przewrażliwienie mojego oka, stąd dziwienie się dlaczego przedstawiać należy sylwetkę Avedona, bądź co bądź giganta, a wszech znani są Danuta Rinn, Wojciech Pszoniak, Agnieszka Holland. Może to kwestia dobrania grupy docelowej – jako obywatela Polski, średniego wieku, o ogólnej orientacji w kulturze popularnej, w tym szczególnie telewizyjnej. Wówczas w pewnym sensie zrozumiałe staje się, (skoro już ustaliliśmy, że jestem przewrażliwiona na pozycję fotografii w popkulturze), opisanie Macieja Plewińskiego, jako po prostu syna wielkiego fotografa. Znowu, chciałabym raczej z pierwszej ręki usłyszeć co charakteryzowało pierwsze prace Macieja, coś poza posiadaniem słynnego ojca?

W lustrze, 1971. Dzięki uprzejmości R. Horowitza. 

Jako art director w Grey Advertising, Nowy Jork, 1966. Dzięki uprzejmości R. Horowitza. 

Z pewnością błędem jest sięganie po książkę tylko w poszukiwaniu wątku fotograficznego. Autor spisał wspomnienia, których elementem jest jego praca zawodowa. Ależ to życie jego było barwne, a fotografia koniec końców sprowadzona jest do ot-po prostu zawodu wykonywanego. Krótko i rzeczowo na temat techniki, awansów, podwyżek, angaży, ale mnóstwo i opisowo na temat znajomości, które poprzez pracę się wywiązały. Przeskok ze studiów w wir znajomości i society nowojorskiej także pozostawia niedosyt i pytania. Nie mamy w końcu pojęcia jak się realizuje amerykański sen, jak się zostaje wziętym fotografem w Nowym Jorku (fragment książki poniżej to właściwie jedyny jakoś przybliżający do tej idei). Mamy przed oczami wycinek wspomnień. Klucza upatruję trochę w zdaniu, jakie wypowiedział do Horowitza absolutny gigant fotografii, Andre Kertesz: 
AK: A czym się pan zajmuje?
RH: Jestem fotografem.
AK: A to mnie nie interesuje. 
O pracy i studiach opowiada tylko, gdy jest coś - jak w tytule - niebywałego. Fotokompozycje, czy tzw. cyklopia fotografia, nowatorskie pomysły do reklamy są szerzej omówione. Zwykłe życie zawodowe, 'bieżączka', codzienność już nie. Wspomnienia Horowitza, nie fotografa czy fotokompozytora. 
Zaznaczyłam w książce masę fragmentów, głównie do cytowania czy niezgody. Walczę z tą recenzją już dłuższą chwilę. Nie zgadzam się z podejściem Horowitza do bardzo wielu spraw na temat fotografii, krytyki artystycznej, sztuki w ogóle. Ale po wyczerpującej potyczce wewnętrznej postanawiam nie polemizować. Nie od tego są wspomnienia. Spróbuję zapisać się na wywiad, by wyklarować sobie pewne sprawy. Państwa tymczasem zostawiam z lekturą. 

Linki:
Strona autorska Ryszarda Horowitza
Sylwetka Horowitza w Culture.pl, w Wikipedii
książka do kupienia - ZNAK


Ryszard Horowitz. „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora”, fragment rozdziału pt. „Fotograf snów”, str. 206-210.

Otwierając własne studio, wyobrażałem sobie, że już pierwszego dnia zostanę zasypany zleceniami – klienci będą walić drzwiami i oknami, telefony będą się urywały, a ja nie będę nadążał z realizacją projektów. A nawet jeśli nie byłem aż takim optymistą, sądziłem jednak, że skoro wielu moich kolegów z Pratt pracowało w agencjach reklamowych i ilustrowanych wydawnictwach, dzięki ich rekomendacjom rozbuduję sieć kontaktów i przynajmniej spłacę pozaciągane długi. Nic bardziej mylnego! Panowała cisza jak makiem zasiał, co przy Piątej Alei jest zjawiskiem dość niespotykanym.
Przez pierwsze miesiące zacząłem powoli dostawać niemal wyłącznie zlecenia na tak zwane editorials – zdjęcia towarzyszące artykułom w bogato ilustrowanych magazynach. Na brak prestiżu nie mogłem narzekać. Kilka la t po tym jak – mimo wstawiennictwa Avedona – Marvin Israel odrzucił moje prace, udało mi się w końcu zadebiutować na  łamach wymarzonego
„Harper’s Bazaar”. Nobilitacja moich prac wynikała nie tylko z wysokiego poziomu artystycznego pisma, które w duchu Brodovitcha inspirowało cały fotograficzny i designerski świat. Dziś, w dobie wielkiej dbałości o prawa autorskie, może się to wydać zaskakujące, ale „Bazaar” był jednym z pierwszych magazynów, w których podpisywano autora zdjęć. Fotograf przestawał być anonimowym wykonawcą pomysłów grafika, co na początku samodzielnej kariery miało dla mnie niebagatelne znaczenie. Publikowanie na tych łamach było dla fotografa dowodem uznania, ale zarazem również trudną do przecenienia promocją.
Moja pierwsza praca zamieszczona w piśmie „Bazaar” to czarno-białe zdjęcie przedstawiające wewnętrzną część dłoni z odbitą na niej średniowieczną ryciną. Obrazowało rodzaj mistycyzmu towarzyszącego żmudnemu odczytywaniu linii papilarnych. Zdjęcie podpisane było prosto: Horowitz. Ledwie numer magazynu ujrzał światło dzienne, dzwoni telefon. Odbieram z nadzieją, że właśnie zaczął się czas pochwał i nowych zamówień, a tu zimny prysznic – obcy facet z miejsca robi mi awanturę. „Jakim prawem pan podpisuje swoje prace moim nazwiskiem?! Przecież to JA się nazywam Horowitz!” Okazało się, że był to Irving Horowitz, dużo starszy ode mnie fotograf, dość znany, choć nieszczególnie oryginalny. „Jeśli faktycznie ktoś nas ze sobą pomylił, powinien być pan raczej zadowolony!” – odkrzyknąłem z arogancją, na jaką stać chyba tylko  rozpoczynających karierę artystów, i trzasnąłem słuchawką. Więcej nie zadzwonił, ale od tego czasu pilnowałem, by podpisywano mnie pełnym imieniem i nazwiskiem.
Debiut na łamach „Harper’s Bazaar” bardzo mi pomógł. Wiele osób do dziś pamięta fotografie, które tam opublikowałem. Często też są zamieszczane w kolekcjach prezentujących dorobek fotograficzny tamtych czasów. W końcu udało mi się nawiązać nowe kontakty, dzięki którym przygotowywałem materiały typu editorials również dla „Esquire”, „Look Magazine”, „Time” czy „Life”, a w prasie biznesowej dla „Money” i „Fortune Magazine”.
Jeśli na początku samodzielnej kariery miałem powód do narzekań, to tylko jeden: zarobki. Za zdjęcia ilustracyjne na zamówienie płacono całkiem nieźle – stawki podobne były do dzisiejszych, a koszty utrzymania o wiele niższe. Tyle tylko że teraz byłem właścicielem kosztownego w utrzymaniu studia, a w wolnym zawodzie bardzo łatwo o utratę płynności finansowej. W pierwszych miesiącach działalności nieraz brakowało mi na czynsz. Gdyby nie wyrozumiałość pana Flichtenfelda, właściciela budynku, w którym mieściła się moja pracownia, niechybnie bym zbankrutował.
Mój niedawny wybawca, Manning R., już tak wyrozumiały nie był.
„Jeśli nie będziesz spłacał na czas swojego długu, nie będziemy mogli pozostać przyjaciółmi” – oświadczył mi któregoś razu i rzeczywiście na tym nasza przyjaźń się skończyła. Kolejną pożyczkę zaciągnąłem u państwa Schorów, spłaciłem Manninga i więcej go nie widziałem. Ale problemu to nie rozwiązywało. Ratunkiem mogłyby być zlecenia na zdjęcia reklamowe – nieporównywalnie lepiej płatne. Ale te z kolei prawie nigdy nie były podpisywane. Idealnie byłoby więc pracować nad dwoma rodzajami zleceń – dla wynagrodzenia i dla nazwiska.
Jednego byłem pewny: nie chciałem się ograniczać do jednej dziedziny fotografii. Portrety, moda, biżuteria i martwe natury potrafią być fascynujące, ale zawsze uważałem, że nic tak nie zabija twórczości jak rutyna. Unikałem przyjmowania tuzinkowych zleceń, nawet jeśli dawałyby poczucie względnej stabilności i rozwiązały większość problemów finansowych. Jeden jedyny raz dałem się skusić na ofertę przygotowania katalogu dla sieci domów towarowych J.C. Penney. Moja sytuacja finansowa była naprawdę tragiczna – i nagle zjawia się mój agent z tak dużym zadaniem! Gdy tylko przyjąłem tę propozycję, zaraz zaczęto znosić do mojej pracowni pudła z ich produktami. Ale od samego patrzenia na stosy towarów poczułem trudny do wytłumaczenia strach – jakby ich obecność w moim studio była zamachem na moją duszę, zapowiedzią otępienia, utraty wrażliwości i wyobraźni.
Do przyjęcia tego zlecenia zainspirował mnie kumpel, który zarabiał fortunę, robiąc zdjęcia do katalogów Searsa, wielkiego sklepu wysyłkowego i sieci domów towarowych z Chicago. Pracował w zasadzie tylko dwa razy w roku, trzepiąc fotki jak ze sztancy. Przez resztę czasu żył niczym król, a ponieważ nie miał w zwyczaju przepijać tego, co zarobił (a to zdarzało się wielu lekkomyślnym młodzieńcom w latach sześćdziesiątych), i zainwestował w nieruchomości, w parę lat później został milionerem. Poczułem jednak, że jego droga nie jest dla mnie. Kazałem wszystkie towary natychmiast odesłać z powrotem i wycofałem się ze zlecenia. Choć, biorąc pod uwagę moją ówczesną sytuację, był to ruch bardzo ryzykowny i zajęło mi wiele lat, zanim przyzwyczaiłem się do nieregularnej pracy i dochodów, dziś uważam, że była to jedna z najlepszych zawodowych decyzji w moim życiu.

Być może moja wiara we własne możliwości wynikała ze zdobytego już doświadczenia i wszechstronnego przygotowania. Nie zaplanowałem skrupulatnie ścieżki kariery, ale tak się szczęśliwie złożyło, że asystując Arnoldowi Newmanowi i Richardowi Avedonowi, fotografując dla Ilyi Schora i Natana Rapaporta, pracując jako grafik w CBS dla Lou Dorfsmana czy w studio filmowym Ferro, Magubgub & Schwartz, a potem w agencjach reklamowych Young & Rubicam i Grey Advertising, ciągle zdobywałem nową wiedzę. Dzięki temu dobrze znałem wszystkie etapy pracy w reklamie i wiedziałem, jak realizacja będzie wyglądała w ostatecznej formie. Umiałem rozmawiać z fachowcami z różnych dziedzin – od tekściarzy, muzyków, fotografów przez redaktorów i szefów artystycznych, po drukarzy – znałem ich żargon i rozumiałem oczekiwania. Gdybym od początku kształcił się na zawodowego fotografa, paradoksalnie pewnie nie nauczyłbym się tego wszystkiego.
„A którą szkołę fotograficzną pan ukończył?” – zapytał mnie ktoś
z publiczności po wygłoszeniu w 1995 roku wykładu w prestiżowym Rochester Institute of Technology i poczułem się niezręcznie. Byłem właśnie gościem jednej z najlepszych w całych Stanach i zarazem najdroższych uczelni kształcących zawodowych fotografów. Każdy student siedzący na sali płacił tysiące dolarów rocznie, by posiąść tę wiedzę tajemną. W dodatku mój wykład i dyskusja za pomocą satelity były transmitowane na żywo do dziesiątek uczelni fotograficznych w całych Stanach. Czy wypadało bezceremonialnie postawić się za przykład, że można wybić się w tym fachu bez ukończenia studiów fotograficznych? A czy wypadało tego nie zrobić? Wziąłem głęboki oddech, przybliżyłem się do mikrofonu i powiedziałem prawdę:
Żadnej”.
Najlepszą szkołę daje samodzielne pokonywanie przeciwności przy pracy. Nauczyłem się tego, już fotografując dla Schora i Rapaporta. Ilya robił piękną i szalenie złożoną biżuterię ze srebra i złota – sygnety, naszyjniki, kolczyki. Utrwalenie ich połyskliwych powierzchni tak, by uchwycić każdy detal, było bardzo trudne, jeśli nie posiadło się umiejętności operowania światłem. Właśnie w czasie pracy nad zleceniami dla Schora nabyłem to absolutnie kluczowe doświadczenie w dziedzinie, którą się zajmuję.

czwartek, 29 stycznia 2015

Jerzozwierz. Rozczarowanie, zażenowanie, zmarnowanie.

Olga Ptak, Jerzozwierz. Portrety i autoportrety Jerzego Lewczyńskiego, wyd. Muzeum w Gliwicach, seria Czytelnia Sztuki, Gliwice 2012

Tytuł:  Jerzozwierz. Portrety i autoportrety Jerzego Lewczyńskiego. Rzecz ewidentnie dotyczy Jerzego Lewczyńskiego. Nie jest to jednak, jak po tytule można posądzać opowieść o jego pracach fotograficznych, analiza serii zdjęć, to opowiastka o życiu, osobowości, charakterze i ułomności fotografa. Opowiastka przetykana jest zdjęciami – tutaj zgodnie z częścią tytułu: z autoportretami artysty.
Jerzozwierz – to oczywiście Jerzy Lewczyński, jeden z pseudonimów, przydomków, raczej między zaufanymi ludźmi. 
Stron: około 140. Papier przyjemny, oprawa twarda. Wspaniały przedmiot. Dobry rozmiar.

Wydawca: Muzeum w Gliwicach znane z serii Czytelnia Sztuki i wspaniałych wydawnictw.


Zdjęć 18, plus 3… 18 to autoportrety, pochodzą z kolekcji prywatnych i zbiorów Muzeum w Gliwicach. Te najsłynniejsze, czasem także te mniej znane. Pozowane, precyzyjnie rozplanowane, ustawione, zainscenizowane z przekazem, czasem kolaż. Plus 3 – na samym końcu – to autoportret autorki z bohaterem. Seryjka 3 zdjęć w rodzaju „Picasso wielkim artystą był”, ot modne selfie. Pamiątka, kompletnie nie mająca przekazu, tak drastycznie różna od reszty zdjęć w książce. Na wykonanie serii poświęcono pewnie razem jakieś 10 sekund, z pozowaniem, wyzwoleniem spustu i złożeniem statywu.
Można się w tej serii 3 zdjęć dopatrywać chyba komentarza do całości (jeśli to nie jest zbytnia nobilitacja dla tych obrazków). Puenta z pewnością dobra – cała książka jest opowiastką popełnioną przez młodą uśmiechniętą osobę, która ogromnie się cieszy z poznania i przebywania z mistrzem. Widać to dobrze na tych zdjęciach. Tak bardzo się cieszy, że opowiastka dotyczy jeno tej radości. Przypomina bardziej relację z backstage’u wielkiej gwiazdy rocka dostarczoną przez młodocianą fankę. 


Trudno o tej książce pisać na poważnie. Mieliśmy spróbować  w duecie z Marcinem zmierzyć się nią. Nie rozpisaliśmy ról na złego i dobrego policjanta. No niestety. Zdanie o publikacji mamy identyczne. Jeśli nie macie obligatoryjnie zadane by ją czytać, nie sięgajcie po nią po prostu.

Marcin: książka nie jest o fotografii, ale o spotkaniu starego człowieka. Co gorsza autorka przedstawia owego człowieka bez zrozumienia i empatii, nadużywając jego zaufania i gościnności. I jako, że jest to książka słaba, na dodatek, daleko jej do książki Domosławskiego o Kapuścińskim, a rzuca cień na człowieka, którego darzyłem szacunkiem, to ja nie będę jej promował nawet źle o niej pisząc.

By jednak studenci w przyszłości nie przynosili na zaliczenie pracy o Lewczyńskim pisanej w oparciu o niniejszą publikację, jednak wyrażę swoje zdanie: rozczarowanie, zażenowanie, zmarnowanie. 



Rozczarowanie. To pierwsze moje doznanie. Nie tego się spodziewasz. Książka przepięknie wydana, oszczędnie i ze smakiem. Spodziewam się większego udziału postaci, przepraszam Postaci – jaką jest pan Jerzy. Jego głosu, jego opowieści o tychże portretach i autoportretach. Książka ma jak dla mnie trzy części: pierwsza – przedziwna opowieść o spotkaniach z mistrzem, druga – cytaty z dzienniczka autorki (sic!!) i trzecia – teksty i listy pana Jerzego do Zdzisława Beksińskiego. [właśnie wyszła osobna publikacja zbierająca wszystkie te listy razem, redaktorką jest znowu Olga Ptak, wydawcą jest znowu Muzeum w Gliwicach].
Część druga jest przezabawna, jeśli się do niej dobrnie. Jest miodem na serce po żenującej opowieści pierwszej. Po prostu oczom się nie wierzy. Narrator, opowiadacz wyszedł ze swojej roli i cytuje swój pamiętnik. Co gorsza, w części trzeciej są listy do Zdzisława Beksińskiego. Autorka nie zauważyła, że część – części nierówna…

Zażenowanie. Idzie w parze z rozczarowaniem. Czyta się do końca mając nadzieję, że znajdzie się tam coś wartościowego (i owszem, część trzecia – listy Beksińskiego rekompensuje pierwsze 120 stron (z całych 140)). Jaki obraz pana Jerzego wyłania się z „Jerzozwierza”? Otóż poczciwego staruszka, dość zdziwaczałego, mającego setki przyzwyczajeń, egocentryka i alkoholika. Może i te historyjki o rybach i metaxach wydały się autorce wiekopomne, może i były zabawne dla jej znajomych, gdy opowiadała ‘sprawdzając’ je w gronie najbliższych. Ja czuję jednak zażenowanie. To nie są rzeczy, które potrzebuję wiedzieć o panie Jurku. To są sprawy i sprawki każdego człowieka w pewnym wieku. Przyzwyczajenia i dziwadła, nawyki i sposoby, własne urojenia i zupełnie osobny, prywatny świat. Autorka zestawiła każdego-staruszka z dużym artystycznym nazwiskiem. Może to miało wstrząsnąć? Może coś ukazać? Wyszedł obraz starości, wyśmiany przez kogoś kilka razy młodszego. Drwina ze starości. 


Zmarnowanie. Bynajmniej nie chodzi o pieniądze (chociaż znam kilka tekstów czekających na wydanie…). Zmarnowana szansa. Nie wiem co dokładnie autorka robiła tak często w mieszkaniu pana Jerzego. Coś chyba pomagała posprzątać, uporządkować archiwum, nie wiem. Rozmawiała z panem Jerzym. Często. Przeszła na drugą stronę – stała się kimś codziennym w domu państwa Lewczyńskich.  I to właśnie tę szansę zmarnowała. Nie potrzeba nam bowiem powtarzać, że pan Jurek był schorowany i coraz starszy. Trzeba go było pytać o coś przy czym nas nie było. Jaki był ten Beksiński, jak to było ze Schalbsem? Jakie nawiązał rozmowy ze Steinertem? Jak poznał się z Zofią Rydet? Jak to było na wystawie w Nowym Jorku? Co jest za zdjęciami?

Osobista historia jest szalenie ciekawa, ale na tym styku, który odróżnia tysiące od jednostki. Obawiam się, że mówienie do każdej osoby jednym imieniem nie odróżnia pana Jurka od pana Mietka, mojego sąsiada. Pan Jerzy uczestniczył w najważniejszych wydarzeniach fotograficznych od czasów wojny w Polsce, znał wszystkich i ze wszystkimi korespondował. Był motorem zmian w pewnych kręgach, wyznawcą nowej i awangardowej fotografii. Należą mu się hołdy a nie paszkwile. 


Zostaje też odrobina nadziei. Podwójnej: że pani autorka coś pożytecznego oprócz pisania tej książki zrobiła z archiwum pana Jerzego. I druga – że pan Jurek ze śmiechem przyjął tę publikację. Potraktował to jako kolejny żarcik, obrócił tę niestosowność śmiech. Trochę niezrozumiała jest rola Muzeum w Gliwicach. Wydawca, zdaje się, że także pracodawca i zleceniodawca tejże opowieści i pracy z panem Jerzym. Nikt nie zauważył o czym jest ta książka? W tym samym czasie została wydana gigantyczna publikacja – przez to samo muzeum, jako katalog wystawy Jerzego Lewczyńskiego w Krakowie. Redakcję wziął na siebie kurator wystawy – Wojciech Nowicki. I to jest pomnik należyty. Tu się mówi o tych pracach na poważnie.
Jeśli „Jerzozwierz” miał promować Muzeum jako właściciela prac Lewczyńskiego, no to nie poszło. Nie po takiej monografii jaką jest „Pamięć obrazu”. Mam nadzieję, że świeżo opublikowane listy Beksiński-Lewczyński zostały wydane bez komentarza, bez redakcji, na czysto. 

Gdyby ktoś sięgnął do tego posta w poszukiwaniu informacji o Jerzym Lewczyńskim, proszę bardzo, bibliografia obowiązkowa:
Jerzy Lewczyński, Archeologia fotografii, prace z lat 1941-2005, Muzeum Sztuki w Łodzi, Wyd. Kropka, Września 2005
Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu, red. Wojciech Nowicki, wyd. Muzeum w Gliwicach, Kraków 2012



wtorek, 20 stycznia 2015

Z nowym rokiem, nowym...obrazem!

Trudno zaczyna się posty po długiej przerwie. Nie bardzo wiadomo czy się tłumaczyć. Mimo początku roku niestety żadnych obietnic w temacie częstotliwości postów nie składam. Nowy rok się zaczął chwilę temu, a dziś Gazeta poddała pretekst do publikacji. [nie pierwszy w tym roku, ale na opisanie przypadku z ostatniej 'co jest grane' i o fotografii wojennej - innym razem ;) ].

Do 22 lutego w Domu Spotkań z Historią trwa wystawa/akcja "Fotoikony w Polsce. Poszukiwanie/głosowanie". W pewnym momencie 'miejsce fotografii' zajęło się właściwie tylko tą tematyką. [dalej żadnych obietnic, ale przydadzą się życzenia by przynajmniej skończyć opisywanie fotoikon...]. W ostatniej dyskusji przy okazji wystawy okazało się konieczne przypomnienie impulsu do stworzenia tej akcji. A tutaj Gazeta przynosi nawet wizualne dopełnienie historyjki o impulsie.


Oto okładka kalendarza, który dziś dodawany jest do Wyborczej. 'Time Square Kiss' Alfreda Eisenstaedta. Jedno z najbardziej ikonicznych zdjęć świata. W kalendarzu do polskiej gazety, wybór historycznych zdjęć i rocznic wedle dodatku "Ale Historia". W środku jeszcze budowa wieży Eiffela, Jurij Gagarin, parada zwycięstwa w Londynie i pierwszy mundial. Są oczywiście wątki polskie: transatlantyk 'Batory', żelazne postaci: Józef Piłsudski, Jan Paweł II, dodatkowo Maria Curie-Skłodowska i Ignacy Paderewski. Nie samymi zdjęciami kalendarz stoi - są reprodukcje malarstwa, też z górnej narodowej półki: Matejko i Kossak.

Bardzo się czepiać nie będę. Kalendarz wywołał u mnie spory uśmiech. Po to właśnie akcja "Fotoikony" w Polsce, by przypominać, że mamy świetne kadry z polskiej historii, a za zdjęciami stoją historie niesamowite. Są tam kadry nie tylko martyrologiczne, są i kalendarzowe, naprawdę!



Pozostawię państwa z wizualną lekturą kalendarza, ale dorzucę pytania natury bardziej lub mniej retorycznej:

- Czy zestaw ten opowiada coś konkretnego, czy górę biorą przypadkowe ciekawostki?

- Czy redakcja kierowała się bardziej zdjęciem (wizualnymi walorami fotografii) czy rocznicą - by fotografia pasowała do miesiąca?

- Czy wszystkie zdjęcia są kalendarzowe, czyt. przyjemne oku, takie, które bez obaw powiesimy w kuchni czy biurze? [poza klasą, w której nauczana jest historia]

I mam zawsze aktualne pytanie:
Jakie są dla Was ważne zdjęcia, które mogłyby mieć miano zdjęć ikonicznych? Jeśli nie ma go na wystawie/w akcji "Fotoikony" proszę przysyłajcie swoje typy na email: fotoikony.projekt [na] gmail [kropka] com




wtorek, 25 listopada 2014

Fotoikony w Domu Spotkań z Historią w Warszawie

Prawie trzy lata od startu projektu "Fotoikony" otwieramy kolejną odsłonę wystawy. Zapraszam od dziś, od 18.00 do Domu Spotkań z Historią. Wystawa trwa aż trzy miesiące. Oczywiście wraz z głosowaniem. Nowością w głosowaniu jest pewna informacja zwrotna jaką dostajemy od widza. Proszę się zatem zastanowić na jedną z trzech kategorii:
1) Tak. Dobrze znam to zdjęcie
2) Tak. To zdjęcie zrobiło na mnie największe wrażenie
3) Tak. To zdjęcie dobrze opowiada historię.


Zapraszam do DSH oraz do głosowania przez internet: tutaj.





więcej o wystawie: strona DSH
głosowanie internetowe na stronie DSH

środa, 2 lipca 2014

zmarł Jerzy Lewczyński


to bardzo smutny dzień...
Kilka godzin temu odszedł Jerzy Lewczyński, ikona polskiej fotografii, ale też ciepły i bliski nam człowiek, będzie nam go bardzo brakować...