sobota, 19 kwietnia 2014
święta w końcu!
Nie ma co pociesznej kury zmieniać co roku. dajcie znać jak się znudzi, a tymczasem dobrych świąt i wiosny!
sobota, 22 marca 2014
wiosna, porządki.
lata 1990te. / ze zbiorów jk
idzie wiosna. są porządki. miejsce fotografii też się porządkuje.już niebawem, już niedługo - będzie więcej, częściej itp.
właściwie porządki trzeba robić bez sentymentów i na zimno.
jako obrazek w tle porządków - moda lat 90tych. ah. [ktokolwiek wie kto na zdjęciu?czyja kolekcja?kto wykonał sesję?]
czwartek, 13 marca 2014
środa, 12 lutego 2014
Układy
między 1912 a 1928
W piątek będzie doroczny dzień
fotografii. Będzie ona wszędzie - w każdych wiadomościach w mediach, na
stronach, w gazetach, w radio itd. Wszędzie. To znowu ten dzień, kiedy wszyscy
będą specjalistami w dziedzinie i będą oceniać wyniki World Press Photo. Jedyny
kłopot, że będą oceniać je, jako fotografię generalnie, nie jako fotografię
prasową. Będzie znowu to samo: za dużo okrucieństwa, krwi, cierpienia. Że przecież świat jest inny, że nie jest sensacyjny, że jest tyle piękna wokół i nie trzeba się uciekać do dramatów. Fotografia to fotografia, w końcu. A na niej znamy się wszyscy, bo wszyscy robimy zdjęcia. Tylko te problematyczne rozróżnienia: na prasową, artystyczną, itd.
W oczekiwaniu na ten dzień, proponuję zwrócić oczy i myśl w kierunku
fotografii tej zwykłej, albumowej, pamiątkowej, amatorskiej. Nawet jeśli
fotografował zawodowiec, to oczywiście nie fotograf prasowy.
Takich
fotografów znamy wszyscy, mieliśmy z nimi do czynienia już od czasów
przedszkolnych. Przychodzi, ustawia światło, kadr, a potem przewijają się
wszyscy, którym zdjęcia trzeba zrobić: przedszkolaki, uczniowie, uczestnicy
wyjazdu czy imprezy, itd.
Wracam też
myślą do książki Magdy Stanovej "W cieniu fotografii" (Kraków 2008,
wyd. Fundacja Sztuk Wizualnych). Jest tam takie jedno proste i genialne
spostrzeżenie, pytanie. „Czy przed
wynalezieniem fotografii ludzie znaleźli się kiedykolwiek w podobnym układzie?”
Ilustracją zaś jest rysunek grupy ludzi w trzech rzędach, najwyżsi z tyłu,
kilka osób siedzi, klęczy. Ewidentnie pozują do zdjęcia.
Właśnie tak,
nikt przed wynalezieniem fotografii nie myślał by ustawiać się - grupować,
pozować. Nie w taki sposób. W jaki? By każdego było widać, by oddać hierarchię,
by stworzyć ciekawą kompozycję. Żeby jednych sadzać z przodu, innym dawać
ławki by na nich stanęli z tyłu, by wykorzystywać schody czy ustawiać wedle
wzrostu.
Niesamowite,
że dziś nawet inaczej pozujemy. Na tych starych zdjęciach nikt nie robi
gestów, nikt nie macha, nie robi dziwnej miny. Pełna powaga (nawet w tych najzabawniejszych sytuacjach).
prawdopodobnie Czechosłowacja, 1930 te.
Świnoujście ok. 1910
podkrakowska wieś, 1927
podkrakowska wieś, 1924
Polecam oczywiście książkę "W cieniu fotografii" po jeszcze więcej wspaniałych spostrzeżeń i pytań. Warto też zajrzeć do jej recenzji w Obiegu.
wszystkie zdjęcia ze zbiorów własnych/rep.jk.
sobota, 8 lutego 2014
Kuba Dąbrowski / rozmowa
Wystawa "Kuba Dąbrowski. Film obyczajowy produkcji polskiej"
1.02.-16.03.2014 Zachęta-Narodowa Galeria Sztuki
Rozmowa "Podmiot liryczny"pochodzi z książki towarzyszącej wystawie, została przeprowadzona w lipcu 2013.
Joanna Kinowska: Podstawowe pytanie — czy jesteś
fotografem?
Kuba Dąbrowski:
Pracuję jako zawodowy fotograf. Płacę podatki od „usług fotograficznych”, mam
wyższe wykształcenie w dziedzinie fotografii, używam profesjonalnego sprzętu. Z
tego punktu widzenia jestem fotografem. Ale jeżeli chodzi o twórczość, wolę raczej
myśleć o sobie jak o „człowieku, który robi zdjęcia”, niż o fotografie. Z
jednej strony utrzymuję się z fotografowania, z drugiej — robię własne rzeczy i
te sprawy niekoniecznie o siebie zahaczają. Dla różnych ludzi jestem różnymi
osobami: agencja reklamowa postrzega mnie inaczej niż fotoedytor z magazynu, a
fotoedytor inaczej niż kurator czy historyk fotografii. Każdemu do czegoś innego
jestem potrzebny. Poszczególne osoby czy środowiska często nawet nie wiedzą o
innych sferach mojej działalności. Jeśli chodzi o „twórczość własną”, zawsze
mówię: ktoś gra na gitarze, ktoś pisze wiersze, a ktoś inny robi zdjęcia i tak
naprawdę chodzi o uzewnętrznienie swojej wrażliwości i podzielenie się jakąś
historią, a nie tworzenie atrakcyjnych kadrów. Lubię myśleć, że zdjęcia przeze
mnie robione nie są dla ludzi, którzy interesują się fotografią, tylko dla tych
o podobnym do mojego rodzaju wrażliwości.
JK: Istnieje podział — znamienny dla naszych czasów — na
to, co się robi na zlecenie, i to, co się nazywa fotografią autorską. Wydaje mi
się, że u ciebie te sfery się przenikają. Patrząc na efekt pracy zleconej, mamy
wrażenie, że robisz dalej swoje…
KD: Nie wiem, czy do końca
tak jest. Kiedy robię naprawdę własne rzeczy, zostawiam sobie miejsce na
porażkę. To w jakimś sensie ciągły eksperyment, który wiąże się z ryzykiem. Jest
możliwe, że coś się po prostu nie uda. W zleceniach zawodowych nie ma na to
miejsca — korzystam z tego, co już wcześniej przetrenowałem. Ale z estetycznego
punktu widzenia rzeczywiście większość rzeczy, które robię, trzyma się kupy.
Taką mam przynajmniej nadzieję.
Lubię fotografów, u
których zawodowe i prywatne zdjęcia nie są łatwo odróżnialne i z perspektywy
czasu widać, że cały czas „robili swoje”. Najbardziej oczywisty przykład to
zdjęcia Richarda Avedona — stworzył sobie estetyczny idiom, który aplikował do
wszystkiego, czego się tknął. Był fotografem mody, portrecistą, fotografem
dokumentalnym itd. W ten sam sposób fotografował Beatlesów, prezydenta
Kennedy’ego i anonimowych robotników z południa Stanów Zjednoczonych. Dzięki
temu po latach wszystko składa się w jedną spójną opowieść o konkretnych
czasach, o wiele bardziej wyczerpującą niż narracje tworzone przez większość
klasycznych fotografów dokumentalnych. W Polsce tak jest na przykład z
Tadeuszem Rolke, który swoim Rolleiflexem fotografował i Modę Polską, i swoją
rozebraną dziewczynę, kolegów na skuterze i wydarzenia polityczne. Z perspektywy
czasu te wątki łączą się, nasiąkają nostalgią i pięknie się przeplatają,
wymieniają.
Na obecnej wystawie w
Zachęcie też znalazły się zdjęcia robione na zlecenie. Praca jest super, bo
poza pieniędzmi na życie daje mi dostęp do sytuacji i osób, z którymi inaczej
bym się nie zetknął: Papcio Chmiel, zespół Komety, Sokół. Czasami jest tak, że
to bardziej „moje” zdjęcie, które jest robione przy okazji zlecenia, nie nadaje
się do publikacji, ale i tak powstaje. Czuję się przede wszystkim
dokumentalistą. Wierzę, że zdjęcia mody, portrety gwiazd, reportaże z
Afganistanu, zdjęcia Moniki i naszego syna Józka czy po prostu codzienne
zdjęcia z ulicy z perspektywy czasu ułożą się w jedną całość. Dokument o tym,
co jest tu i teraz. I że za kilkadziesiąt lat ktoś o podobnej do mnie mentalnej
konstrukcji będzie się tym cieszył.
JK: Twoje zdjęcia, ale i filmy, także to, co
reprodukujesz, są bardzo polskie, nawet jeśli niewykonane w Polsce. To nie
wynika z patriotyzmu, tylko z czegoś zupełnie innego.
KD: Na innych szerokościach
geograficznych jest inne światło, architektura, twarze, inaczej toczy się życie
na ulicach. W Anglii, Stanach Zjednoczonych, Włoszech i Japonii fotografuje się
inaczej. Zanim tam pojedziesz, znasz te kraje ze zdjęć, filmów, magazynów.
Jedziesz do Londynu i na każdym rogu masz zdjęcie Martina Parra albo kadr jak z
magazynu „iD”. Jeśli postawisz kogoś na tle białej ściany przy angielskim
oknie, które ma trochę inny kształt niż polskie, ściany są inaczej wykończone,
mają inny rodzaj bieli, to nagle wychodzi z tego fajne, stylowe zdjęcie. W
Polsce to po prostu zdjęcie człowieka stojącego przy oknie. Podobnie z Ameryką
i amerykańskimi oknami. Różna jest fotogeniczność rozmaitych części świata i z
tego wynika odmienna estetyka fotograficzna. Zawsze zazdrościłem fotografom z
tych „stylowych” krajów: ich rzeczywistość daje się tak opisać przez
fotografię, że najprostsze, codzienne rzeczy wydają się atrakcyjne. Ten
mechanizm działa nawet w Czechach, które przecież nie są krajem bardzo
różniącym się od Polski. Jest coś wspólnego w zdjęciach Martina Kollara, Evžena
Sobka czy wcześniej Jindřicha Streita. Coś, co współgra z książkami Oty Pavla,
filmami Miloša Formana i jedzeniem smażonego sera w gospodzie. I to coś łatwo
znaleźć na czeskiej ulicy, wystarczy podnieść aparat do oka. Bardzo tego
Czechom zazdrościłem, kiedy studiowałem w Opawie.
Zastanawiałem się, skąd
to się bierze. Czy poszczególni fotografowie są aż tak wpływowi, że narzucają
swoją wizję i na rzeczywistość patrzymy przez narzucone przez nich estetyczne ramy?
Czy może udało im się dotknąć czegoś prawdziwego, specyficznego dla danego
miejsca i dzięki temu ich stylistyka chwyciła? Nie potrafię na to pytanie
odpowiedzieć. W każdym razie w Polsce czegoś takiego nie mam — to, co jest tu
dostępne, to ciężka, zaangażowana fotografia z misją albo historie
rustykalno-religijne. To jest oczywiście duże uproszczenie, ale cytując Muńka
Staszczyka: „piosenki, które dziś słyszę, nie mówią nic o moim życiu”. Chociaż
piosenki akurat mówią dosyć dobrze: T. Love, Partia i Komety, i różne rapowe
kawałki, Osiedlowe akcje Molesty. W
fotografii, która jest moim językiem, nie mam czegoś takiego, z czym mogę się
identyfikować. Na początku, kiedy zaczynałem robić te „własne”, osobiste
zdjęcia, zależało mi na tym, żeby znaleźć modus
operandi fotografowania najbliższej mi rzeczywistości. Chciałem wypracować
sposób robienia zdjęć na ulicy na Mokotowie w Warszawie czy w Białymstoku tak,
żeby nie udawały Nowego Jorku czy Berlina. Fotografować otoczenie takim, jakie
jest, i żeby to w miarę dobrze wyglądało. Oswoić lokalny pejzaż, architekturę,
światło, fizjonomię. Fotografując, nadać tym miejscom styl, nazwać ich
atrakcyjność.
JK: Wymieniłeś już Avedona, Rolkego, Sobka, itd., mówiąc
o fotografach, którzy są dla ciebie ważni. Po prostu wymieńmy…
KD: To jest najtrudniejsze
pytanie, trochę w stylu: „Jakiej muzyki słuchasz?”. Różni fotografowie byli i
są dla mnie ważni z różnych przyczyn, z niektórych wyrosłem, do innych nie
dorosłem.
Kiedy zacząłem
interesować się fotografią i brałem udział w zajęciach w Młodzieżowym Domu
Kultury w Białymstoku, mój „ojciec” w fotografii Grzegorz Dąbrowski (zbieżność
nazwisk przypadkowa) pokazał mi zdjęcia fotografów Magnum. To był mój pierwszy
punkt odniesienia: Henri Cartier-Bresson, Karl de Keyzer, Martin Parr — ta bardziej
codzienna, a nie newsowo-reporterska frakcja. Poznałem drogę, którą uznaję za
właściwą również dzisiaj. Rola fotografa polega na tym, żeby obserwować i
dokumentować, interpretować, a nie wymyślać. Zdjęcia biorą się z
rzeczywistości. To są moje korzenie. Równolegle do magnumowców podziwiałem
fotografów z magazynów deskorolkowych, muzycznych i okładek płyt, jak Atiba
Jefferson, Glenn E. Friedmann i cała masa anonimów.
Później poznawałem
kolejne postaci. Miałem okres fascynacji fotografią na poważnie: całymi dniami
siedziałem w bibliotece na ASP przy ulicy Smoleńsk w Krakowie i oglądałem
wszystko, co można tam było obejrzeć. To było jeszcze w czasach internetu przez
modem i zanim pojawiły się w Polsce dobrze zaopatrzone księgarnie. Oglądałem,
oglądałem, oglądałem. Czytałem wywiady z fotografami, przeglądałem zagraniczne
magazyny, robiłem notatki. Wtedy fotografia była dla mnie jedyną twórczą
rzeczywistością. Stworzyłem sobie fotoświat odizolowany od innych form
twórczości. Interesowało mnie, jak fotografowie definiują się wobec innych
fotografów, jak wynikają z siebie poszczególne zjawiska… Nan Goldin i Diane Arbus były ważne, Robert
Frank bardzo — ale to są rzeczy ważne chyba dla każdego. Z Nan Goldin, a chwilę
później z Wolfgangiem Tillmansem było tak, że bardzo trafiała do mnie ich
prosta, surowa estetyka. To był fotograficzny ekwiwalent punk rocka, języka,
który rozumiem. Problem polegał na tym, że nie była to opowieść o moim życiu,
nie identyfikowałem się z tymi historiami — między innymi dlatego zacząłem
robić zdjęcia, które teraz wystawiamy i z powodu których rozmawiamy o tym
wszystkim. Jacques Henri Lartigue był ważny z powodu szczerości, mówienia w
pierwszej osobie...
KD: Lubię używać terminu
„podmiot liryczny”. To ma być figura zwykłego chłopaka stąd, jak ja. Ale nie
chcę, żeby to była twórczość „konfesyjna”. Tak jak filmy Woody’ego Allena nie
są tylko o Allenie, chociaż w dużej mierze tak jest. Fotografia bierze się z
życia, a życie trochę nagina się do fotografii. Nie robię bałaganu w pokoju po
to, żeby zrobić zdjęcie, bo pasuje mi do historii, ale poniekąd z premedytacją
pozwalam się pokojowi zabałaganić. Bałagan pasuje do „podmiotu lirycznego”.
Lubię czasem pakować się w sytuacje, które są akurat na zdjęcie. Na przykład
teraz, w momencie wchodzenia w prawdziwe dorosłe życie kupiliśmy samochód i
nieuniknione będą spotkania z mechanikami samochodowymi. Typowo męsko-chłopacka
historia, jakiej jeszcze nie doświadczyłem; sądzę, że to będzie bogaty obszar
do eksploracji. Myślę, że w tę sytuację — interakcje z mechanikami, warsztatami
samochodowymi, wulkanizacjami — będę wchodził z większą intensywnością po to,
żeby je sfotografować, dokumentować. Pewnie będę robił portrety mechaników,
martwe natury z warsztatów… Będę się starał zostać na herbatę albo pogadać o
jakichś głupotach, czego prawdopodobnie bym nie robił, gdyby nie zdjęcia. To
jest przyjemne, bo zdjęcia pozwalają żyć tym wszystkim, cieszyć się takimi
sytuacjami.
JK: W tym „filmie” jest też dużo odniesień
ogólnokulturowych, już poza samą fotografią. Twój bohater coś czytał i oglądał,
coś lubi. Pewne elementy są zawarte w „ścieżce dźwiękowej” do filmu, inne
znalazły się w programie towarzyszącym wystawie. Czy możesz przybliżyć nam
bohatera, co go ukształtowało?
KD: To są takie decydujące
momenty, jak wtedy, gdy magazyn „Teraz Rock” pyta cię: „Jakich 10 płyt
zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę?”. Powinieneś błysnąć gustem, pomieszać rzeczy
znane z totalnie niszowymi. Mógłbym powiedzieć, że lubię film Rocky, ale po co? Z drugiej strony mogę
powiedzieć, że lubię Charlesa Reznikoffa, którego prawie nikt nie zna oprócz
fanów amerykańskiej współczesnej poezji. Wiadomo, że lubię The Smiths i Boba
Dylana, amerykańskie filmy dla młodzieży, ale też amerykańskie filmy o
starszych, samotnych facetach. To są rzeczy, które pewnie wszyscy lubią. Lubię
Raymonda Chandlera, Seinfelda, stare
włoskie piosenki i rap. W ramach intelektualnego podkładu można by przeczytać Estetyzację życia codziennego Mike’a
Featherstone’a i Dystynkcję Pierre’a
Bourdieu.
JK: W blogu Accidents
Will Happen zdjęcia nie były dzielone na sekcje. Ale już książki Western,
Sweet Little Lies oraz 113,604
Stray Dogs wymuszały zatrzymanie strumienia zdjęć, skłaniały do
kategoryzowania i segregowania. Czy one ze sobą mają coś wspólnego?
KD: Kiedy zaczynałem
prowadzić bloga, miał on być otwartym notatnikiem do wystawy albo książki, do
klasycznej fotograficznej formy. Chodziło o motywowanie się do regularnej
pracy. Mieli o nim wiedzieć jedynie ludzie, którzy są na zdjęciach, których to
bezpośrednio dotyczy, a ja byłem zobowiązany co miesiąc skanować negatywy,
utrzymywać w nich porządek i nie obijać się. W pewnym momencie to wyrwało się
spod kontroli, blog zaczął funkcjonować po prostu jako blog. To było bardzo
przyjemne, ale stanowiło zbyt obszerny materiał na książkę. Książka musiałaby
być ogromna i wobec tego droga, a ja nie chcę robić rzeczy drogich.
Zastanawiałem się, czy starać się o grant na wydanie dużej książki. Doszedłem
do wniosku, że zamiast tracić czas na czekanie, lepiej robić małe książki, tak
jak muzycy wypuszczają EP-ki i mixtape’y. Chciałem robić książki w takiej
skali, żeby na bieżąco nad nimi panować, licząc na to, że kiedy pewnego dnia
staną obok siebie na czyjejś półce, ułożą się w całość. Robi je cały czas ta
sama osoba, trochę się zmienia, więc książki też, ale to ciągle kolejne odcinki
tego samego serialu.
wiersze Charlesa Reznikoffa, tłum. Piotr Sommer
/Kuba Dąbrowski, Western, wyd. 2010
/Kuba Dąbrowski, Western, wyd. 2010
/Kuba Dąbrowski, Sweet Little Lies, wyd. 2012
/Kuba Dąbrowski, Sweet Little Lies, wyd. 2012
JK: Wróćmy do tego, w jaki sposób fotografujesz.
Przyjęło się w Polsce, od jakichś kilkunastu lat, że pracuje się w cyklach, rozwija
się jakiś projekt, który musi mieć pogłębienie merytoryczne. Projekt się
kończy, przechodzisz do następnego. Ty idziesz pod prąd. Praca nad projektem ci
nie odpowiada czy się po prostu nie sprawdza?
KD: Są takie typy
fotografii, które wymagają precyzji w budowaniu cyklu, potrzebują początku,
końca, wypracowania estetycznego wyznacznika, i to działa. Są cykle, które
funkcjonują jak typologie, wypowiedzi na bardzo konkretne tematy,
przedsięwzięcia ograniczone czasowo i przestrzennie. Czasami łatwo jest zamknąć
się w ramach projektu. Ze mną tak nie jest — zdjęcia, które robię, są bardzo
rozstrzelone. Całe życie jest projektem, po prostu w jego ramach istnieją różne
wątki, mniejsze wspólne mianowniki.
Jako nastolatek
słuchałem dużo niezależnych zespołów, czytałem punkowe fanziny itp. Imponowali
mi aktywiści, ludzie, którzy się nie poddają, artyści, którzy nie odbierają
Fryderyków. Działanie w taki sposób jest dla mnie naturalne: robić swoje i nie
oglądać się na nic. Poza tym dosyć szybko zacząłem zarabiać pieniądze —
współpracę z „Przekrojem” rozpocząłem na wakacjach między pierwszym a drugim
rokiem studiów. W 2000 roku, w wieku 20 lat zostałem już zawodowym fotografem
pracującym dla ogólnopolskiego tygodnika. Nie miałem potrzeby starania się o
kilka tysięcy złotych na realizację projektu. Raz wystąpiłem o stypendium Młoda
Polska, ale nie dostałem go. Wtedy za to, co zarobiłem, pracując dla „Polityki”
w Afganistanie, wydałem Western.
Myślę, że dobrze się stało, bo teraz mogę buńczucznie mówić, że nigdy nie skorzystałem
z żadnego stypendium.
JK: A jak jest z dopowiadaniem fotografii słowem? Na ile
jest ci to potrzebne?
KD: Priorytetem jest
historia, a nie bycie fotografem, to nie jest konkurs na to, jak zmieścić się
ze swoim przekazem na jakiejś światłoczułej substancji. Nie tylko nie mam nic
przeciwko dopowiadaniu fotografii słowem, ale też przeciwko słowom w ogóle. Ani
przeciwko ruchomemu obrazowi, obiektom znalezionym, nagraniom audio. Fotografia
jest bazą, ale nie o nią tu chodzi.
JK: Twoje zdjęcia można zobaczyć w wielu miejscach, w
różnych kontekstach. Są wystawy — stosunkowo niewiele — jest kolejna książka,
plakat, blog, Instagram, gazety. Istnieje zatem kilka kanałów — który jest
twoim ulubionym i najpełniejszym sposobem wypowiedzi? Czy w ogóle może
funkcjonować jeden oddzielony od pozostałych?
KD: Myślę, że nie. Kluczem
tutaj jest podmiot liryczny, który wszystko spaja. Lubię porównywać wszystko do
muzyki: czasem oglądasz teledyski na Youtubie, czasem w telewizji, jeśli masz
telewizor, czytasz wywiad z muzykiem w gazecie, idziesz na koncert, słuchasz
płyty, a czasami masz piosenkę umieszczoną na jakiejś playliście. Myślę, że z
fotografią jest podobnie — w różnych miejscach różnie jej doświadczasz. W
fotografii przyjemne jest to, że ona wszędzie może być w jakimś sensie oryginałem.
Autor decyduje o tym, co jest oryginałem fotografii i nie jest wcale oczywiste,
że chodzi mu o galeryjne powiększenie. W przypadku malarstwa oryginalny obraz
wisi na ścianie i wiesz, że to jest ten jedyny, oryginalny obraz. W fotografii
oryginałem, punktem odniesienia może być książka albo publikacja w magazynie,
albo nawet na blogu. Na przykład: ilekroć widzę zdjęcia japońskich fotografów
wiszące na ścianie, zwłaszcza Arakiego i Moriyamy, zawsze jestem trochę
zawiedziony. To książka jest u nich oryginałem. Z layoutem, drukiem, zapachem
farby drukarskiej, ustaloną kolejnością zdjęć. I to, że zdjęcia się widzą
wzajemnie na rozkładówkach, że mamy jakiś format. A wystawa jest po prostu
prezentacją zdjęć z książki, czymś wtórnym wobec niej.
W ogóle fotografia
stosunkowo słabo sprawdza się na wystawach. Szczerze mówiąc, spotkanie z
prawdziwą odbitką rzadko daje nowe przeżycie, przynajmniej jeśli o mnie chodzi.
Przykład: byliśmy w Mediolanie w Museo del Novecento, w nowo otwartym muzeum
sztuki XX wieku. Były tam akurat dwie wystawy, jedna o dziełach z nurtu dada z
prywatnych mediolańskich kolekcji, druga pokazująca fotografie z kolekcji Bank
of America. Najpierw zobaczyłem dadaistów i to było po prostu super. Nagle
okazało się, że rzeczy, o których myślałem, że są duże, w rzeczywistości są
małe i zupełnie inaczej działają w tej skali. Kiedy oglądasz kolaże w
rzeczywistości, widzisz, że te wklejone rzeczy mają różne faktury, inaczej
łapią światło, zauważasz niedoskonałości. Obcujesz z obiektem. Dwa piętra niżej
oglądamy wystawę fotografii i mamy na niej wszystkich: Edwarda Steichena,
Alfreda Stieglitza, Roberta Franka... I nie ma większej różnicy między
zobaczeniem ich na wystawie a oglądaniem książki o historii fotografii. A
przecież na takich starych odbitkach już pojawia się faktura, srebro zachowuje
się w niespotykany dzisiaj sposób — te odbitki są w pewnym sensie obiektami.
Powinienem przed nimi klękać. Tam dotarło do mnie wyraźnie, że planując wystawę
fotograficzną, trzeba myśleć o budowaniu nowego doświadczenia. Szczególnie
teraz, w czasach przyśpieszonego obiegu informacji, obiegu obrazu, jakiego nie
było nigdy wcześniej. Trzeba dać coś, czego nie można dostać w internecie. Tak
jest na przykład ze zdjęciami Andreasa Gursky’ego: musisz zobaczyć je w oryginale,
żeby zadziałały na ciebie skalą. Musisz zobaczyć wystawę Wolfganga Tillmansa,
bo ona jest po prostu wystawą Wolfganga Tillmansa.
JK: To są ściany, a nie pojedyncze zdjęcia. On
konstruuje na wystawie inny świat, programuje to nowe przeżycie. Opiszmy teraz
twoją wystawę. Co ją odróżnia od przerzucania się między blogiem a Instagramem
czy oglądania książki?
KD: Przede wszystkim jest
przestrzenna, trójwymiarowa, mogą wydarzyć się na niej rzeczy, które w
internecie i na papierze są po prostu fizycznie niemożliwe. Będąc w galerii,
odbierasz tę narrację większą liczbą zmysłów — coś działa rozmiarem, czegoś
możesz posłuchać itd. No i ludzie przychodzą do Zachęty po to, żeby zobaczyć
wystawę, na niej skupia się ich uwaga. Wobec tego można sobie pozwolić na
większe niuansowanie opowieści niż zwykle. Kolejna sprawa: blog jest formą
publicznie otwartą, dostępną dla wszystkich. I to jest dla mnie jakiś mentalny
hamulec, zatrzymuję się na pewnym poziomie, kontroluję głębokość zwierzenia.
Tymczasem w książce i na wystawie mam poczucie, że nie muszę tego robić. Myślę,
wracając do muzycznej metafory, że wystawa jest trochę jak koncert. To
najbardziej bezpośrednia forma kontaktu między artystą i odbiorcą. A przed
wystawą jest wernisaż, który może być już zupełnie jak koncert.
JK: Oklaski.
KD: Bisy. Demolowanie
sprzętu.
JK: Na wystawie proponujemy widzom różne sposoby
oglądania fotografii, jeśli chodzi o skalę i nośniki. Wybór formatu zdjęcia,
przerzucenie zdjęcia na slajd i wyświetlenie go z rzutnika to świadome decyzje.
Nie chodzi tylko o organizację przestrzeni, ale…
KD: Chodzi o skonstruowanie
wystawy jako spójnej wypowiedzi, a nie pokazu pojedynczych prac. Rozłożenie
akcentów, budowanie nastroju. Zdjęcie to punkt wyjścia i w zależności od
kontekstu można i trzeba zrobić z nim coś jeszcze. Inaczej traktujesz je w
książce, inaczej na stronie internetowej, a jeszcze inaczej w galerii. Galeria
wydaje się dawać najwięcej możliwości.
wszystkie fotografie w treści wywiadu autorstwa Kuby Dąbrowskiego / dzięki uprzejmości autora
Wystawa: "Kuba Dąbrowski. Film obyczajowy produkcji polskiej" trwa do 16 marca.
Wystawie towarzyszą: książka (proj. Edgar Bąk), plecak PROSTO (Prosto wear, proj. Fokuz), plakaty (proj. też Edgar Bąk).
Ścieżka dźwiękowa dostępna na specjalnej stronie: www.kubadabrowski.zacheta.art.pl/
Więcej zdjęć dokumentujących wystawę i otwarcie na otwartazacheta.pl
Więcej zdjęć dokumentujących wystawę i otwarcie na otwartazacheta.pl
linki:
sobota, 25 stycznia 2014
Znalezione w trocinach
1936 Gródek, z kolekcji Elżbiety Greś
Znalezione w trocinach
czyli recenzja ALBOM.PL
"Znaleźliśmy! Przeleżały kilka
dekad w trocinach!" – jeden facebookowy post sprawił, że serca krajowych
pasjonatów fotografii zabiły mocniej. Znalezisko, o którym mowa, to część życiowego
dorobku Jerzego Kostki – fotografa z Kleszczeli. Negatywy – zawierające
dokumentację życia w niewielkiej miejscowości na wschodzie Polski w latach
1920-70 - cudem przetrwały na strychu jego domu, wśród śmieci, kurzu i trocin.
Odkrycia dokonali Grażyna Szałkiewicz, Edward Dmuchowski, Rafał Siderski,
Grzegorz oraz Ula Dąbrowscy – pomysłodawcy projektu ALBOM.PL.
Wiosną 2013 ekipa fotografów i
dziennikarzy z pomocą doświadczonego zwiadowcy, białoruskiego dziennikarza
Andrzeja Poczobuta, rozpoczęła swoje poszukiwania. Fotograficzni archeolodzy za cel mieli
uchronienie przed zniszczeniem i zapomnieniem domowych albumów, fotografii z
lokalnych zakładów fotograficznych, przypadkowych kolekcji, słowem wszelkich wizualnych
zapisków z terenów dzisiejszej granicy z Białorusią. W Polsce zwiedzili dwie
miejscowości Gródek i Kleszczele, za którymi dziś rozpościera się tylko Bug,
obstawiony z obu stron przez straż graniczną, a które przed wojną były
kwitnącym centrum handlu, zamieszkanym w dużej części przez ludność żydowską.
Nie inaczej wyglądała historia białoruskich wsi, Kamieńca Litewskiego,
Wołkowyska i Sopoćkini, odwiedzonych przez naszych archeologów. Łącznie
zarchiwizowali prawie 2300 fotografii z pogranicza polsko-białoruskiego.
1943 Niepokalanów, z albumu Czesławy Burzyńskiej\
Jak każdemu porządnemu projektowi
finansowanemu ze środków publicznych (w tym przypadku było to Ministerstwo
Spraw Zagranicznych), i ALBOMOWI.PL nie mogło zabraknąć podsumowującej publikacji.
I choć zdaję sobie sprawę, że harmonogramy projektów bywają drakońskie, że
rozliczenie musi nastąpić w danym roku kalendarzowym, że pieniądze muszą zostać
wydane. Czasem, mimo najlepszych chęci i najwznioślejszych z emocji, warto się jednak
zastanowić, czy na pewno. Bo niestety w projekcie ALBOM.PL to album jest jego
najsłabszym ogniwem.
Pominę kwestię samego wyglądu
publikacji ALBOM.PL - forma książeczki, wzorowana na kalendarzach typu
"kartka na każdy dzień roku" pozwala zdjęcia raczej przekartkować niż
obejrzeć. Żeby móc przyjrzeć się fotografiom w całości, trzeba by je, jak w
rzeczonym kalendarzu, powyrywać (ze względu na opasłość tomiku górna część fotografii
pozostaje niewidoczna), jednak profanacja albumów fotograficznych to nie moja
specjalność. Zakładam dobrodusznie, że layout publikacji jest wypadkową chęci
pokazania jak największej ilości fotografii a możliwości budżetowych projektu. Skupię
się zatem na kwestii merytorycznej.
Narracja, której zostało poddane
ponad 100 fotografii wybranych przez Grzegorza Dąbrowskiego jest prosta.
Widzimy kolejno kobiety, mężczyzn, dzieci, rodziny, pogrzeby. Ponad pół wieku
temu podobną zasadę porządkowania zdjęć wprowadził Edward Steichen, tworząc
wystawę "The Family of Man". W tej fotograficznej epopei pokazany
zostać miał człowiek i jego historia w kontekście historii fotografii. Steichen
wykonał karkołomną pracę zebrania dzieł z różnych kontynentów, epok, znanych i
nieznanych fotografów. I choć rezultat był imponujący, a wystawa podróżowała po
całym świecie, ustalając nieprzekroczony dotąd rekord oglądalności na poziomie
9 mln widzów, to głównym zarzutem krytyków wobec koncepcji Steichena była
właśnie naiwna narracja, nie uwzględniająca ani historycznego, ani społecznego
aspektu wybranych fotografii. Ten sam zarzut chciałabym postawić ALBOMOWI.PL.
Andrzej Poczobut we wstępie do
publikacji tak opisuje historię ziem, po której się poruszali fotograficzni
archeolodzy: "(...) ścierały się tu, a czasem bezwzględnie zwalczały różne
wizje narodowe. (...) Dramatyczne zwroty akcji i tragiczne losy [mieszkańców], wobec
których trudno zachować obiektywizm." Jednak wśród prezentowanych w
ALBOMIE.PL fotografii nie znajdziemy dramatycznych ujęć.
Archiwum w dużej
mierze składa się ze zdjęć typu "carte-de-visite" - pomysłu opatentowanego
przez paryskiego fotografa Andre Adolpha Disderi. Patent zdjęcia-wizytówki, na
którym portretowany mógł swoim strojem, pozą i scenerią, wyrazić swoje
społeczne aspiracje, przyniósł Disderi niemałą fortunę. Dzięki podzieleniu
płyty negatywu na osiem części Disderi znacznie potanił produkcję i przyczynił
się upowszechnienia fotografii na masową skalę. Moda na fotograficzne wizytówki
dotarła również na wschodnie tereny Polski.
Niekwestionowanym mistrzem tej metody był
wspomniany już Jerzy Kostko, którego fotografie wypełniają sporą część
ALBOMU.PL. Widzimy
na nich grzeczną pannę i przyszłego księdza.
Stateczną matronę i mężnego oficera. Przyjaciółki-fashionistki i łobuzów
zza rogu. Są bracia, kuzyni i kuzynki, całe rodziny. Są młodzi i starzy. Są też
sceny odejścia - pogrzeby zarówno tych najmłodszych, jak i tych, którzy
cieszyli się długim życiem. Zebrany materiał nie ma nic z trywialnej
linearności, jaką sugeruje narracja publikacji. Ileż niewypowiedzianych historii, marzeń, tęsknot
kryje się za tymi z pozoru statycznymi postaciami.
Jednakże sposób w jaki zostały „skatalogowane” pozbawia je prawa
do życia. Oddziela rodzinę od czasu wolnego, mężczyzn od kobiet, matki od
dzieci.
Oglądając ALBOM.PL, wiemy, że gdzieś
w pobliżu toczy się wojna, że zakładane są pierwsze kołchozy, że pierwsi ludzie
trafiają do łagrów. Historia, wobec której portretowani siedzą odwróceni
plecami, wpatrzeni w magiczne oko obiektywu. A życie toczy się. I może to jest
najbardziej pokrzepiający wniosek płynący z ALBOM.PL.
Marta Górnicka
lata 1950te., Kleszczele, z archiwum fotografa Jerzego Kostko
lata 1930te., Wołowysk, z kolekcji Wiktora Wojtczuka
cały projekt na stronie http://albom.pl/
środa, 25 grudnia 2013
naj!
na śnieg szans brak, ale zdaje się i na takie studio dziś też niespecjalne widoki. zawsze zostaje fotomontaż :)
sposób identyfikacji klienta dyskretny i uroczy, prawda?
wszystkiego naj
sposób identyfikacji klienta dyskretny i uroczy, prawda?
wszystkiego naj
poniedziałek, 16 grudnia 2013
4 urodziny!
Dziś dokładnie Miejsce Fotografii kończy 4 lata. Dziękuję bardzo oczywiście redakcji i wszystkim, którzy do tej pory pisali i wspierali w różny sposób bloga. Dziękuję wszystkim, którzy czytają i śledzą, tym z Was, którzy zajrzeli na tę stronę (a tych odsłon mamy 164.500!). Dla Was urodzinowe zdjęcie i 199. post. :)
A teraz świętujemy!
niedziela, 15 grudnia 2013
22 z 42 / Vladimir Akimov / Gest Kozakiewicza
Vladimir
Akimov, Gest Kozakiewicza, Moskwa, 30
lipca 1980
Polski
lekkoatleta, Władysław Kozakiewicz na Letnich Igrzyskach w Moskwie pokonał
zawodnika gospodarzy - Konstantina Wołkowa, pobijając rekord świata i
zdobywając tym samym tytuł mistrza olimpijskiego w skoku o tyczce. Wygwizdany
przez sowieckich kibiców, pozdrowił ich słynnym już, niecenzuralnym gestem,
który od tamtej pory jest znany jako gest Kozakiewicza. / fot. dzięki
uprzejmości AFP & East News
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
XXII Igrzyska Letnie w Moskwie w 1980 były imprezą dość kontrowersyjną. Zostały
zbojkotowane przez aż 63 państwa! Zabrakło przedstawicieli Stanów Zjednoczonych
a dalej „Albanii,
Argentyny, Chin, Egiptu, Izraela, Japonii, Kanady, Korei Płd., Maroka,
Norwegii, Paragwaju, RFN, Turcji, Urugwaju czy ZEA. Wiele reprezentacji spośród
81, które pojawiły się w Moskwie (m.in. Australii, Francji, Hiszpanii,
Holandii, Wielkiej Brytanii, Włoch), nie występowało pod flagami narodowymi,
lecz narodowych komitetów olimpijskich. Niektóre państwa (np. Francja, Belgia,
Włochy czy Holandia) protestowały, odmawiając udziału w ceremonii otwarcia lub
wysyłając na igrzyska jedynie symboliczną, jednoosobową reprezentację.”
/za: Paweł Pluta, współpraca PAP/
Tak żywe emocje przy organizacji igrzysk
mogły pojawić się jeszcze w związku z Berlinem i ostatnio – Pekinem. „Bardziej
ryzykowne było przyznanie Moskwie igrzysk w 1980 roku niż Pekinowi w 2008.
Chiński reżim był i jest bardziej otwarty niż ten istniejący w Związku
Radzieckim w tamtych latach” - przyznał dwa lata temu Juan Antonio Samaranch, w
latach 1980-2001 prezydent Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. /za: Paweł
Pluta, współpraca PAP/ (Swoją drogą arcyciekawe powiązania
polityczno-dyplomatyczne w biografii Samarancha…). Olimpiada szczególna dla
Polski, która wówczas zajęła 10. miejsce w klasyfikacji medalowej.
19 lipca 1980 roku Igrzyska otworzył
Leonid Breżniew. Żywy był wówczas dowcip (anegdota?) o przemówieniu z otwarcia:
Breżniew – O!
oklaski
Breżniew – Oo!
oklaski
Breżniew – Ooo!
Przyboczny Breżniewa, szeptem do
Sekretarza Generalnego: Towarzyszu Sekretarzu, tekst zaczyna się niżej, to są
kółka olimpijskie.
Moskwa 1980 manifestowała podział świata na
„nasz” (komunistyczny, socjalistyczny) i „ich” świat. Polska reprezentacja
tkwiła oczywiście po same uszy w „naszym” systemie demoludów i braterskiej
przyjaźni z ZSRR. To właśnie 75 tysięcy „przyjaciół” 30 lipca 1980
zgromadzonych na stadionie Łużniki w Moskwie gwizdami witało reprezentantów
Polski w skoku o tyczce: Władysława Kozakiewicza i Tadeusza Ślusarskiego. Gwizdy
i buczenie powtarzały się przy każdym ich skoku. Istnieje także przypuszczenie,
że organizatorzy usiłowali kierować wiatrem – wzbudzali go i osłabiali –
otwierając i zamykając wrota stadionu. Nie bardzo sprawdziły się te domniemane
metody. Konkurencja skok o tyczce zakończyła się w składzie: złoto: Władysław
Kozakiewicz, srebro Tadeusz Ślusarski, brąz Konstantyn Wołkow. Stadion stał za
Wołkowem wspomagając ile sił w gardle swojego faworyta. Problem w tym, że
gardłem operowano także wtedy gdy skakał oponent. Potocznie tego rodzaju
zachowanie określa się mianem chamskiego i współcześnie także dziennikarze i
zawodnicy przywiązują dużą wagę do nastroju publiczności. (porównaj chociażby z
doniesieniami o publiczności w trakcie meczów Radwańskiej w Izraelu…).
Kozakiewicz – „maszyna do skakania” (jak
mówił komentator Igrzysk w telewizji) był literalnie ponad wszystko, w trakcie
zawodów pobił rekord świata skacząc na wysokość 5, 78 metra. Po finałowym swoim
skoku, odbił się od maty i z ogromnym uśmiechem pozdrowił publiczność gestem,
który przeszedł do historii pod jego imieniem.
Kozakiewicz walczył nie tylko z innymi
zawodnikami w swojej dyscyplinie, także z publicznością na stadionie, z reżimem,
systemem, itp. Jacek Wszoła, lekkoatleta, który był także w Moskwie, wspominał,
że „walczył – o czym ja wiedziałem, nie wiedziało bardzo wielu obserwatorów, fachowców,
trenerów, komentatorów – ze skutkami kontuzji, której się nabawił w trakcie
sezonu. Szczerze mówiąc nie wierzyłem, że odniesie sukces na tych Igrzyskach.”
Polecam obejrzeć fragmenty relacji telewizyjnych, gdzie skoki Kozakiewicza z
tej olimpiady są powtarzane. Najlepiej oczywiście z komentarzem. O interesujące
– komentator relacjonujący zawody dla TVP nie zauważył gestu, nie zwrócił na
niego uwagi.
fot. Leszek Fidusiewicz (agencja Reporter) źródło: wici.info
Kozakiewicz wspomina: „Powiedzmy z tych 75
tysięcy, dajmy 50 tysięcy gwiżdże w tym momencie jak jeden z nas (Ślusarski i
Kozakiewicz – przyp.jk) wchodzi na rozbieg. To sobie normalnie nie można
wyobrazić co to jest za hałas. Brałem tą tyczkę, stawałem, koncentrowałem się
na tym co mam robić i to właśnie 5:75 następna wysokość przy olbrzymich
gwizdach publiczności rosyjskiej. Przeleciałem nad poprzeczką znowu w pierwszej
próbie. Oni gwizdali z zasady, bo to nie Rosjanie, tylko Polak wziął i chce
jeszcze pobić rekord świata. Na wysokości 5:75 wykonałem taki gest, którym mi
troszeczkę ulżyło na duszy, właśnie tej publiczności, która właśnie wtedy na
mnie gwizdała.” /z programu Discovery o Igrzyskach w Moskwie 1980/
- Ten gest był taki nasz, polski. Lecz i oni doskonale
go zrozumieli - mówił po latach Kozakiewicz.
„Oni” zrozumieli gest wyśmienicie. Borys Aristow, ambasador ZSRR w Polsce, nazajutrz zażądał odebrania medalu polskiemu lekkoatlecie. Władze polskie musiały wydawać oficjalne stanowiska, które tłumaczyły gest skurczem mięśni. Cała sytuacja ubawiła Polaków setnie, szybko gest zdobył większą popularność, samego Kozakiewicza stawiając jako bohatera. Gest nie był tylko odpowiedzią na zachowanie publiczności, ale odczytywany był jako manifest polityczny. Kibice, ale i nie zainteresowani sportem w Polsce ludzie, cieszyli się nie tylko z medalu i rekordu, ale nawet bardziej z tupetu i odwagi Kozakiewicza.
Gdyby ktoś nas pytał o zdjęcie gestu Kozakiewicza, pokazywał nam je – nikt z nas nie będzie potrafił spamiętać – kiedy widział to zdjęcie? Czy widział zdjęcie czy obraz w telewizji? (poza tymi, którzy przyklejeni byli wtedy do telewizora). Nie będziemy prostować – tak gest znam, ale nie ze zdjęcia. Prawda?
„Oni” zrozumieli gest wyśmienicie. Borys Aristow, ambasador ZSRR w Polsce, nazajutrz zażądał odebrania medalu polskiemu lekkoatlecie. Władze polskie musiały wydawać oficjalne stanowiska, które tłumaczyły gest skurczem mięśni. Cała sytuacja ubawiła Polaków setnie, szybko gest zdobył większą popularność, samego Kozakiewicza stawiając jako bohatera. Gest nie był tylko odpowiedzią na zachowanie publiczności, ale odczytywany był jako manifest polityczny. Kibice, ale i nie zainteresowani sportem w Polsce ludzie, cieszyli się nie tylko z medalu i rekordu, ale nawet bardziej z tupetu i odwagi Kozakiewicza.
Gdyby ktoś nas pytał o zdjęcie gestu Kozakiewicza, pokazywał nam je – nikt z nas nie będzie potrafił spamiętać – kiedy widział to zdjęcie? Czy widział zdjęcie czy obraz w telewizji? (poza tymi, którzy przyklejeni byli wtedy do telewizora). Nie będziemy prostować – tak gest znam, ale nie ze zdjęcia. Prawda?
Całość Igrzysk była transmitowana na żywo
oczywiście do państw zainteresowanych. Istnieją nagrania telewizyjne skoku
Kozakiewicza. Zdjęcia istnieją dwa, nie licząc stopklatki. Jedno wykonał polski
fotograf Leszek Fidusiewicz. Jego ujęcie jest „profilowe” – powtarza jeden z zapisów
z kamery. Drugą fotografię – tę ikoniczną wykonał reporter radziecki: Vladimir
Akimov. Zdjęcie Akimova zostało wykonane z tej samej strony, z której można było
obserwować skok i gest w telewizji – w tej „popularniejszej” relacji. Siłą
rzeczy utrwalało obejrzany raz obraz. Zdjęcia uśmiechniętego Kozakiewicza
pojawiły się ponoć na całym świecie następnego dnia w prasie. (no cóż, raczej
nie w zaprzyjaźnionych krajach, które walczyły na Igrzyskach!)
Francuska "L'Equipe" ogłosiła,
że było to jedno z najciekawszych wydarzeń w całej historii igrzysk. /za: Paweł
Pluta, współpraca PAP/
Zgadzałoby się to z głosowaniem
przeprowadzonym w portalu iconicpictures. Poproszono internautów o zagłosowanie
na najważniejsze ikoniczne zdjęcia sportowe. Czwarte zdjęcie to gest
Kozakiewicza! (portal odwiedzany jest przez anglojęzycznych widzów).
Polska prasa nie miała oczywiście szans na
tę publikację, aż do roku 1989! A jednak 9 lat „przerwy” w publikacji, nie
zmieniło nic z aktualności tej fotografii.
No właśnie: czy na pewno fotografii? Gest
Kozakiewicza to właściwie jedno z koronnych pytań w teście na obywatela Polski.
Każdy go zna, każdy. Albo widział sam w telewizji, albo widział zdjęcie, albo
pokazano mu ten gest, opowiedziano historię, obejrzał na powtórce w jutjubie [bezbłędnyRaczkowski!]. A, albo obejrzał reklamy z Kozakiewiczem w roli głównej. Skurcz
mięśni łatwo zwalczyć odpowiednią maścią… Do tej niemal żartobliwej, ale autentycznej
historii nawiązała firma produkująca lek. Zatrudniony w reklamie Kozakiewiczpowtarza gest.
Ten sam gest pojawił się w reklamie
społecznej w wykonaniu młodych ludzi, którzy namawiają do badań krwi na
wykrycie wirusa HIV. (W kilku miejscach można się zastanawiać, czy to
specyficzna forma podparcia ręki, czy faktycznie ‘pozdrowienie braterskie’).
Jeszcze raz dobry cytat: - Ten gest był
taki nasz, polski. Lecz i oni doskonale go zrozumieli - mówił po latach
Kozakiewicz. No cóż, ten gest to przecież bras d’honneur, międzynarodowo
rozumiany gest – obsceniczny, niegrzeczny, nieparlamentarny. Szczególnie
popularny i „czytany” jest w obydwu Amerykach. We Włoszech, co ciekawe, mówi o
parasolce, choć Amerykanie ten sam gest nazywają „włoskim pozdrowieniem”,
oczywiście z pejoratywną konotacją.
Wróćmy zatem. Zdjęcie Akimova znalazło się
w akcji Fotoikony. Gest jest szalenie i totalnie znany. Zdjęcie wykonano z tej
samej strony co relacjonowała telewizja. Samego zdjęcia nie publikowano z
Polsce przez kilka lat od wydarzenia. Co prawda w akcji fotoikony już nie raz
wykazaliśmy, że to w niczym akurat nie przeszkadza w popularności fotografii. Fotografia
„przejęła” znamiona samego wydarzenia, nagrania telewizyjnego – które
bezsprzecznie były ikoniczne. Zdjęcie jest właściwie tylko nośnikiem tego
ikonicznego zdarzenia. Zatem fotografia pokazująca tak znany i komentowany
moment – sama staje się ikoniczna.
Nawiązań jest sporo, często gdy Kozakiewicz powtarza gest - gdzieś w tle bywa zdjęcie Akimova (częściej), Fidusiewicza (rzadziej). Mnóstwo
do powiedzenia mają także demotywatory.
Dodam jeszcze z ciekawostek: okładki książek „Gest Kozakiewicza” oraz "Nie mówcie mi jak mam żyć", jeszcze obraz na płótnie Agaty Nowsielskiej z 2009 roku „Gest
Kozakiewicza”. Można także po prostu powiedzieć o geście, nie trzeba go
wykonywać by był powszechnie rozumiany – skorzystał z tego Leszek Balcerowicz.
(i pokazał swoją wersję w programie Kuby Wojewódzkiego).
pocztówka 'okolicznościowa' /rep.jk
Lista nawiązań w przypadku gestu jest też
niezliczona, co tym bardziej utwierdza sytuację (fotografię i relację
telewizyjną) jako ikoniczną. Warto tylko na koniec zwrócić uwagę – przecież ani
„Czas Apokalipsy” Chrisa Niedenthala czy Adama Golca „Wisława Szymborska”
(dowiadująca się o Nagrodzie Nobla) – czyli do tej pory w głosowaniach
publiczności w akcji „Fotoikony” najwyżej punktowane zdjęcia – nie mają tylu
naśladownictw, użyć, tak bogatego „drugiego życia”. Ot Szymborską przypomina
się z okazji kolejnych rocznic i wydań książek, „Czas Apokalipsy” właśnie
przepłynął przez wszystkie media z okazji 13 grudnia. A może właśnie to
połączenie obrazu telewizyjnego z fotografią, plus łatwość powtórzenia samego
gestu w rozmowie, może to właśnie dlatego sam gest jest tak szalenie obecny,
ciągle „żywy”?
Agata Nowosielska, Gest Kozakiewicza, 2009, olej na płótnie / źródło: Artinfo.pl


okładki książek: Ireneusz Pawlik, Gest Kozakiewicza, Wydawnictwo Skorpion, 1994 / / Władysław Kozakiewicz, Michał Pol, Nie mówcie mi jak mam żyć, wyd. Agora S.A., 2013
Na sam zupełnie koniec wypadałoby cokolwiek powiedzieć o fotografie. Niestety nie zdobyłam jak dotąd wiele informacji. Vladimir Akimov fotografował od 1962 roku. Jego zdjęcia znajdują się m.in. w agencji Novostii. Kończą się na 1993 roku. Będę oczywiście ogromnie wdzięczna za więcej informacji na jego temat...
Linki:
Moskwa 1980 - wg Polskiego Komitetu Olimpijskiego
przebieg konkurencji - relacja tv
Rozmowa z Władysławem Kozakiewiczem w programie "Prawdę mówiąc" - TVP
O Olimpiadzie w Moskwie - program dla Discovery od 15:37 o skoku Kozakiewicza
Wywiad dla Gazety Wyborczej z października 2013, z okazji wydania książki. mnóstwo linków, bardzo polecam.
Zawsze urocze: demotywatory
Na deser "słodziutka" rozmowa z imienin :)
Marek Raczkowski w temacie gestu
Rozmowa z Władysławem Kozakiewiczem w programie "Prawdę mówiąc" - TVP
O Olimpiadzie w Moskwie - program dla Discovery od 15:37 o skoku Kozakiewicza
Wywiad dla Gazety Wyborczej z października 2013, z okazji wydania książki. mnóstwo linków, bardzo polecam.
Zawsze urocze: demotywatory
Na deser "słodziutka" rozmowa z imienin :)
Marek Raczkowski w temacie gestu
Subskrybuj:
Posty (Atom)