Zbieram zdjęcia. Trochę tak, jak kiedyś zbierało się znaczki. Albo może jednak inaczej. Ale zakładam, że wolę coś od czegoś innego. Kieruję się, wybieram, skłaniam ku. Nie idę w żadną masę. Ale też granice zbierania ustawiłam powiedzmy, płynnie. Może na konkretach będzie łatwiej.
Zbieram stare zdjęcia. Najchętniej amatorskie, albo zwykłe porządne rzemiosło, czyli portrety. Uwielbiam zbiorówki, ale musi być w nich to coś jeszcze. Amatorskie zatem bardzo, a jeszcze lepiej, jak jest ślad użytkownika – dopisek, list, korespondencja. Albo jak jest podrasowane, pomalowane, pokolorowane. Albo wycięte, zamazane. Ślad tego czegoś, że to nie było jedno zdjęcie z wielu. Aczkolwiek jeśli zdjęcie jest w kilku kopiach, to jestem pierwsza w kolejce!
Najchętniej wiek XIX, ale oczywiście i XX jest w porządku. Jak najwcześniej, ale warunek czasowy stoi daleko za przedstawieniem. Obraz ma przyciągać, zatrzymywać. Mam się zdziwić, zachwycić, zadumać. Może zatem to być kompozycja, albo czyjś uśmiech, albo – i najlepiej – jak się zdarzy coś dziwnego.
Czasem sobie zbieram jakiś temat. Mam tak przy portretach małych dzieci, albo w zbiorówkach właśnie. Mam też taki otwarty temat jak zdjęcia z Warszawy. Morze możliwości. Szczególnie zakłady portretowe z XIX wieku, żeby mieć po jednym z każdego. Chociaż po jednym. Jeśli policzyć fejk Beyera za prawdę, to w sumie już mam. Więc jeszcze zbieram. I to jest chyba ten moment, kiedy nazwisko ma znaczenie większe niż to co na awersie.
I tak się napominam wewnętrznie, że mi chodzi o obraz, a nie o podpis czy winietę. Śmiałam się do łez, gdy licytowałam „unikat z XIX wieku!” czyli carte de visite z zakładu Melonik, a był to portret Roberta Kuśmirowskiego, którego rozpoznaję z twarzy od czasów studiów. Więc taki unikat. Że wyszła z tego bardziej fajna akcja do opowiadania.
No ale ktoś opisał, że unikat. I mnie to wówczas bawiło, jak w pogoni za kompletem winietek, nie patrzy się wcale na obraz.
Czas przeszły. Bawiło. Bo właśnie próbuję to zrozumieć, zracjonalizować, zastanowić się nad tym. Że czasem jednak magia nazwiska bierze górę.
Próbuję sobie wyobrazić decyzję, żeby pójść się sportretować, czy iść do Maksymiliana Fajansa, Teofila Borettiego czy jednak do Waleriana Twardzickiego. Niedaleko siebie mają te zakłady. Wybiorę co mi bliżej? Kto ma ładniejszą witrynę? Cena zagra rolę? Pewnie była zbliżona. Więc może rekomendacja? Zakładów było sporo. Tradycje – pamiętajmy, że mówimy o świeżej w miarę sprawie, więc raczej atutem nie będzie fakt, że ktoś robi obok fotografii jeszcze starą grafikę a nawet narysuje. Rok założenia zakładu nie mógł być argumentem, bo co to za różnica czy ktoś robi zdjęcia od 8 czy 10 lat. Wreszcie zakłady się wystawiały na wystawach branżowych, przemysłowych, zdobywały medale, tytuły. Znów to próbuję sobie przełożyć na coś zrozumiałego – dzisiaj fryzjer albo cukiernik. Na ścianach zwykle masy dyplomów ze szkoleń, z ambasadorstwa, z tytułem i podziękowaniami. Ale to widzę już w środku – i nie ma związku, z tym, że tam weszłam a następnie na smak ciastka nie wpływa. Ileż osób mogło wybierać fotografa po tych tytułach? Ułamek. No czyli może miła obsługa w zakładzie, kolor mebli w poczekalni?
Są jednak takie nazwiska, które jednak mają moc większą. Mieli już wtedy, przy swoich teraźniejszych. Na przykład Rzewuski, Beyer. Zostańmy przy tych dwóch, bo to przykłady najbardziej czytelne. Opracowane. Najłatwiej widać, że wystawali ponad masę i przeciętność. Nie tylko nazwisko, nie tylko data (że dawno temu). U Beyera te same meble w kółko. Więc gdy na zdjęciu jest nawet postać anonimowa, to przecież stoi tam gdzie bohaterowie powstania! Genius loci. Rzewuski zaś, z wachlarzem możliwości i układów, bardziej te portrety ma wypracowane, bliższe naszym współczesnym potrzebom. Jest w tych oczach, rysach, mimice coś więcej. Tak jest w tych najsłynniejszych portretach, co wyszły z zakładu krakowskiego, czy każdy portret tak ma? Nie musi mieć, ale sam fakt, że to z tego studia dopisuje już do interpretacji.
Te największe nazwiska wiadomo, najrzadsze, i chodzą drożej. Jak unikat, zakład krótko ale dawno działający – chodzą drożej. Jak jest układ cudny, obrazek marzenie – no, chodzą porządnie, ale jak dodamy nazwisko – nagle cena szybuje. Czyli to nazwisko ma znaczenie. Mówimy cały czas o niedużej grupie zainteresowanych, a mnie z jednej strony wścieka, że ktoś nagle odkrywa zjawiskowość przedstawień z zakładu powiedzmy Furmanka z Wrześni, albo docenia mistrzostwo zakładu Zeuschnera z Poznania i licytuje jakby to pamiątka rodzinna była. Z drugiej gdzieś serce rośnie, że z wiedzą o dawnej fotografii polskiej jest tak dobrze, że się nie da upolować już Beyera za kilka złotych. No chyba, że fejka. A sam fakt, że komuś się już chce podrabiać Beyera, znaczy, że rynek kolekcjonerski nadwiślański ma się dobrze i z perspektywami na przyszłość.
Nazwisko!
Zbierając te zdjęcia, oglądając ich tysiące, raz po raz sobie wrzucam nazwiska w wyszukiwarki. A nóż wyskoczy coś ładnego od Jadwigi Golcz albo Stefanii Gurdowej. Miały zakłady, portretów produkowały mnóstwo. Byłoby miło mieć reprezentację kobiecych zakładów w swoim zbiorze.
Wrzucam też te największe nazwiska polskie, żeby sprawdzić, czy może mi się ta legendarna oferta trafi, inni prześpią aukcje, no albo sprawdzić po ile teraz chodzą Beyery, Rzewuscy, Brandle, Twardziccy czy Zeuschnery. Po te największe nazwiska światowe z epoki, to nie śmiem. Trzeba by ich szukać w innych miejscach. A poza tym ceny, gdy ciągle dochód przeliczam na ilość miesięcy kredytu, nie bardzo jest przestrzeń na marzenia o posiadaniu coś od Gustava Le Greya, poza oczywiście pięknie wydanym albumem przekrojowym twórczości, czy innego Foxa Talbota albo późniejszego ale jednak Nadara. Biorę oczywiście pod uwagę jedynie techniki nie-unikatowe, bo dagerotyp ze słynnego zakładu, to jednak lokata kapitału a nie zbieractwo ładnych obrazków, jeśli mogę tak plastycznie spróbować zaznaczyć różnicę. Podobnie ceny tych światowych nazwisk. Jak to się mawia: to nie są tanie rzeczy.
Więc nie przyszłoby mi samej z siebie do głowy, żeby wpisać takie nazwisko w wyszukiwarkę jak Disderi. Zakład, w którym wymyślono technikę kart wizytowych. Ten pierwszy. To nazwisko! A ja znam swoje miejsce w szeregu zbieractwa. Więc nie zdobywam za wszelką cenę, nie poszukuję, żeby się nie załamywać. Ale oglądam obrazki. I tak właśnie oglądam jeden wysyp do sprzedaży. Kilkadziesiąt zdjęć, wszystkie to karty wizytowe, może ze dwa gabinetowe. Są bardzo przeciętne, ale ceny rozsądne. Buzie klasyczne, jakie to mogły być wtedy. Dobrze zachowane. Jedna wielka norma tamtej epoki. Skoro wszystko podobne, to patrzę na nazwiska. A to wymaga, bo się trzeba przeklikać do drugiego obrazka, gdzie w całej okazałości rewers. A tak to „portret mężczyzny”, „portret dziecka”, „portret kobiety”. No i zaglądam w „portret mężczyzny”. Podpis odręczny, nieczytelny. Niezgorszy, zwykły i w tej zwykłości nie ma nic, co by mnie z nóg zwalało. Klikam do rewersu, rezygnacyjnie. No i olśnienie, zdziwienie, szok. Nie wierzę własnym oczom. W opisie stoi jak wół: <<zakład Disderi, wykonane w latach 60.tych XIX wieku>>. Z ceną mi się to kompletnie nie składa. Jakby ktoś zapomniał przynajmniej jednego zera.
I właśnie. Mając w głowie nazwisko, unikatowość i rzadkość tej sytuacji, patrzę na zdjęcie – i myślę:... no niezły. Z oczu lepiej patrzy. Ciekawy jest. Nawet bardzo! Uczony! Miło byłoby spotkać. Trzyma neseser, laseczkę. Coś tu się zaczyna... I jest ślad użytkowania, podpis ładny, że go w życiu nie przeczytam. I nagle mi wszystko w tym obrazku pasuje i cała radosna idę do koszyka. Do koszyka, bo tu się z nikim bić nie będę. Trochę mi żal sprzedającej osoby, bo gdyby wiedział/a?! Bo przecież czy tam jest mężczyzna ten czy ktokolwiek inny, to nazwisko robi robotę. Mi to zupełnie nie przeszkadza, że w sytuacji zdjęciowej, tam wtedy w Paryżu = prawdopodobnie nie było kontaktu wzrokowego fotografowanego z mistrzem Disderi. Właściciel, szef z szyldu, mistrz w latach 60tych to już miał zakład hulający, a przychodził chyba tylko na zdjęcie jakiejś prawdziwej szychy. A tak to kolejni terminujący robili wszystko. No ale zakład jest zakład, nazwisko jest na szyldzie i na rewersach. Nazwisko magicznie polepszyło ciekawość zdjęcia, sam obraz nagle znacznie bardziej interesujący.
A ja czuję, że mam jakiegoś Graala. Na skalę własnych Graali oczywiście.
Głupio mi teraz się uśmiechać, gdy widzę trwający wyścig po nazwisko. Widzę te mechanizmy, czuję tę abstrakcję, jak to się potoczyło, że to nazwisko od tamtego bardziej, ale gdy już raz w tym jestem, no to jestem. Mogę sobie dalej mówić, że to obraz ma większe znaczenie. Ale już.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa Beyera kupię tanio.