wtorek, 25 maja 2010

myślę o powodzi

Joanna zaprosiła mnie już kilka tygodni temu do współtworzenia tego bloga, ale jakoś co miałem pomysł na napisanie czegokolwiek wartościowego, to na końcu pierwszego zdania (a ja - co jest moją wadą - tworzę szalenie długie zdania) zdawałem sobie sprawę, że albo znowu marudzę, albo kogoś obrażam. I to kompletnie nie konstruktywnie. A to blog o obrazie, piszą tu ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, których chcą coś zmienić (być może) w jakiś cichy sposób. Nie ma w Polsce wielu publikacji, które w sposób przystępny opowiedzą amatorowi, miłośnikowi fotografii coś o rzeczy w poważnej fotografii (tu od razu odpieram możliwy atak, że ktoś robi fotografię niepoważną - jest muzyka pop, jest rock, jest muzyka poważna). Pewnie jest - tylko niemal - kolekcjonerski Kwartalnik Fotografia o dość małym zasięgu i raz na rok Format. Rodzą się inicjatywy non-profit. Z kilku celów: zróbmy coś w końcu, bo rośnie matołectwo albo zróbmy coś w ogóle, bo jest nic. Pewnie jeszcze inne się znajdą.

Tak czy siak - pisałem o tym kiedyś w komentarzu na blogu pana Jureckiego, lecz spotkałem się z niezrozumieniem (bo i tak się nie uda) - z uświadamiania o fotografii wyjdzie nic, jeśli nie wyjdzie się do ludzi. O ile maturzysta będzie wiedzieć mniej więcej, co to był kubizm, może nawet fowizm, o tyle nie będzie miał wiedzy o piktorialiźmie albo na przykład Zofii Rydet.

Wyjście do ludzi nie oznacza monotonnego głosu naszych teoretyków, używania słów, których nikt nie rozumie (ja mało błyskotliwy nie jestem, ale czasem mam problem wielki z czytanio-rozumieniem naszych tekstów teoretycznych). Czy ktoś zaczepiony na ulicy zrozumie manifesty Natalii LL? Gwarantuję, że nie. A takiego pana, jak Jiří Šigut? Na 90% zrozumie większość, choć jego prace nie są łatwe, tematyka może odstraszać lub wywoływać poczucie naruszenia tabu.

Ten przydługi wstęp dotyczy jednej rzeczy. Kilku. W 1997 roku, w czasie powodzi, telefony komórkowe - o ile ktoś miał, nie miały wbudowanej kamery. Aparaty - o ile ktoś miał, były drogie i nie dla każdego. Gazety były i miały (nawet lokalne) w dużej części foty, które ogląda się do dzisiaj, bo da się na nie patrzeć. Podobnie z pierwszej powodzi, którą pamiętam, czyli 1985 rok. W 2010 roku każdy ma możliwość rejestracji obrazu. Każdy ma przy sobie przynajmniej jedno narzędzie, które oferuje taką funkcję. Mamy dziesiątki różnych mediów, których nie było 13 lat temu. Dziesiątki gazet, stacji telewizyjnych, portali informacyjnych. Właśnie mijająca powódź, z wyjątkiem osadu rzecznego i masy śmieci, bakterii, drzew, martwych zwierząt i ludzkich tragedii zostawi po sobie setki tysięcy zdjęć z tzw. dziennikarstwa obywatelskiego. Z punktu widzenia np. mojego to zjawisko szkodliwe, bo zabiera w końcu pracę specjalistom, a na pewno powoduje liche zarobki. Z punktu widzenia wydawcy to obłęd, bo obywatelski reporter cieszy się z samego faktu publikacji jego zdjęcia podpisanego jego "nick'iem", pod którym podrywa dziewczyny na portalu społecznościowym i pod którym morduje kolegów na serwerze gier. Z punktu widzenia odbiorcy - o ile nie jest fotografem (lub po prostu kimś o nieco wyższej wrażliwości) - te rzeczy są bardziej prawdziwe, niż dobre foty podpisane imieniem i nazwiskiem znanego fotoreportera.

Sytuacja ta jest dość mocno znana na rynku pornograficznym. Najlepiej sprzedają się produkcje amatorskie: im aktorki bardziej naturalne, aktorzy nie są super herosami, tym lepsza sprzedaż i szansa na błyskawiczne pieniądze i sukces. Ale przede wszystkim liczy się to, że to właśnie nie są aktorki, tylko "ta konkretna kobieta, być może moja sąsiadka", a to nie jest aktor, tylko "być może pan z placu co sprzedaje plastiki".

Czym się różnimy zatem od produkcji porno? Porno nauczyło się w tym żyć i znalazło swoją drogę.

I tu muszę przyznać rację, że nie musimy zaczynać od nowa przy pomocy teoretyków.

Na koniec
link z popularnej wyszukiwarki po wpisaniu frazy: Powódź 2010 - konia z rzędem temu, kto znajdzie w pierwszej dziesiątce znajdzie coś, co nie jest fotografią z telefonu komórkowego, albo jest jak z telefonu komórkowego, mimo podpisu poważnej agencji.

PS. To tylko moje spostrzeżenie i punkt widzenia. Nikogo do tego nie chcę przekonywać, nikomu opowiadać jak jest. W tym akurat momencie widzę to w ten właśnie sposób.

czwartek, 13 maja 2010

Tomasz Wiech / rozmowa

W końcu chodzi o to, żeby nie pozostawić widza obojętnym - rozmowa z Tomaszem Wiechem o jego nowym projekcie, o pracy w Gazecie i konkursach fotograficznych.

fot. Tomasz Wiech / dzieki uprzejmości artysty

joanna: Jesteś tegorocznym stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Gratuluję! Jesteś w trakcie opowiadania o Polsce.... czy możesz opowiedzieć więcej o projekcie?

Tomasz Wiech: Pomysł na fotografowanie Polski sprecyzował się w chwili, gdy przeglądałem swoje archiwum i zastanawiałem się, co mogę pokazać podczas Awards Days w Amsterdamie. To było ciekawe doświadczenie, bo spośród zdjęć powstałych przez kilka lat pracy w codziennej gazecie, musiałem wybrać te, które będą interesujące dla osób potencjalnie z całego świata i będą miały w sobie coś uniwersalnego, zrozumiałego dla każdego. I wtedy właśnie okazało się, że spośród wszystkiego, co zrobiłem najfajniej układa mi się cykl o Polsce. Taki trochę śmieszny, trochę ironiczny, a w zasadzie smutny. Wybrałem wtedy kilkanaście zdjęć. Teraz dzięki stypendium Ministra Kultury kontynuuję projekt na szerszą skalę. Interesuję mnie przede wszystkim to, jakie zmiany zaszły w naszym kraju przez ostatnie 20 lat i jak funkcjonujemy pomiędzy: z jednej strony tym, co pozostało z PRL-u, a z drugiej tym, co przyszło do Polski zza zachodniej granicy.Mam ogólny plan, jakie wydarzenia i jakie miejsca chciałbym sfotografować, gdzie pojechać i co zobaczyć. Wstępnie wymyśliłem sobie kilka kategorii typu: religia, życie codzienne, wypoczynek, praca, wieś czy krajobraz. Jak to później wszystko ułożę, jeszcze nie wiem.

joanna: Finał tego projektu będziemy mogli obejrzeć w formie...wystawy czy albumu?
Tomasz Wiech: Chciałbym oczywiście pokazać to w formie wystawy i wydać album. Wszystko zależy od funduszy. Na razie pracuje nad zdjęciami, ale już powoli zaczynam myśleć nad końcowym efektem - innymi słowy, myślę jak to wszystko sfinansować.

joanna: Kiedy uznajesz temat za skończony? Kiedy mówisz sobie, że nic więcej nie opowiesz? Czy publikacja zamyka sprawę autorskiego projektu?

Tomasz Wiech: To jest trudna sprawa, bo zawsze można zrobić lepsze zdjęcia, albo w ogóle wszystko zmienić i do tematu podejść inaczej. Często jest tak, że publikacja osłabia motywację, żeby temat kontynuować, nawet jak się wie, że warto. Zdjęcia w biurach dalej robię, ale już nie tak systematycznie jak rok temu. A może się i tak zdarzyć, że w między czasie zmienia się sposób widzenia świata i sposób fotografowania i kontynuacja jest niemożliwa, bo trzeba by było wszystko zacząć na nowo inaczej....

joanna: „Właśnie” zrezygnowałeś z pracy w Gazecie. To poświęcenie się nowemu projektowi czy raczej kwestia "znudzenia" pracą etatową?

Tomasz Wiech: W zasadzie chodzi o obydwie te kwestie, chociaż „znudzenie” to może nie najtrafniejsze słowo. Miałem wrażenie, że już nic nie robię nowego. Tematy się powtarzały. Praca w codziennej gazecie w 80% to fotografowanie tego, co nagle się wydarzy na mieście: spadnie śnieg – trzeba sfotografować jak odśnieżają dachy, zamontują nowe kasowniki w autobusach – trzeba sfotografować kasowniki. Taka praca. Chciałem to zmienić i możliwość realizacji swojego pomysłu o Polsce dała mi tą możliwość. Dała mi też rok czasu, kiedy nie muszę bardzo martwić się o pieniądze. Rok to dużo czasu, ale już teraz planuje co dalej. Z Karolina Sekułą otwieramy masz.in studio, które będzie się zajmować fotografia portretowa. Jako freelancer chciałbym współpracować z jak największą ilością magazynów, miejsc i ludzi zajmujących szeroko pojętą fotografia.

joanna: Gazeta podsumowała swoje 20lecie, zrobiła to organizując wystawę fotografii. Pracowałeś w GW 1/4 tego czasu. Jak się czujesz w takiej historii?

Tomasz Wiech: Historii Gazety czy historii Polski...? Tak naprawdę to nie mam poczucia uczestnictwa w podniosłych momentach i, że widziałem jak powstaje historia przez duże H. Te pięć lat postrzegam bardziej osobiście. To była moja pierwsza stała praca. Fotografowanie dla prasy daje ogromną ilość wrażeń. Jest się w wielu miejscach, widzi się ludzkie życie, spotyka się ludzi bogatych i biednych, mądrych i mniej mądrych, szczęśliwych i załamanych. Niewiele jest innych zawodów, które dają podobną ilość doświadczeń.Pracowałem w Krakowie. Nie jeździłem po świecie. Nie fotografowałem zbyt wielu wydarzeń z „pierwszych stron gazet”. W zasadzie tylko raz Historia sama pojawiła się w moim mieście. Wtedy, kiedy umarł Jan Paweł II. Podczas tych kilku dni Kraków był jednym z kilku miejsc, na które patrzył cały Świat. Na co dzień było zwyczajnie, ale ja lubię taką zwyczajność.

fot. Tomasz Wiech / dzieki uprzejmości artysty

joanna: Wydaje się, ze GW stwarza nieograniczone możliwości dla fotografa. Naśladując światowe tytuły wykorzystuje dużą ilość zdjęć w samej papierowej gazecie, ma dodatek z reportażami: Duży Format, dawniej był słynny Magazyn GW, wydaje albumy podsumowujące swoje osiągnięcia, organizuje konkursy foto i Szkołę Mistrzów, w końcu pokazuje wystawy fotoreportażu a fotoedytorki prowadzą blogi. Jak oceniasz te możliwości i czas?

Tomasz Wiech: To wiele rzeczy na raz. Jeżeli chodzi o tak zwany główny grzbiet to jest to gazeta codzienna i wygląda różnie. Kiedyś byłem na warsztatach z Donavanem Wylie z Agencji Magnum zaaranżowanych przez Wyborczą. To fotograf, który robi bardzo nudne zdjęcia. Gdy o nich opowiadał, ktoś powiedział, że w codziennej gazecie chodzi o coś innego, że zdjęcie musi być atrakcyjnie wizualnie, mieć wiele planów, musi formalnie zainteresować czytelnika. I wtedy Wylie poprosił o egzemplarz Gazety z tego dnia. Zaczął kartkować i pokazywać kolejne zdjęcia na kolejnych stronach. Na pierwszej było zdjęcia z konferencji, na drugiej dwie tzw. główki polityków, na trzeciej podpisywanie umowy, na czwartej kadr z filmu i dopiero na kolejnej zdjęcie wydarzeniowe, ale małe. Egzemplarz z poprzedniego dnia wyglądał podobnie. To są realia codziennej gazety.

Jeżeli chodzi o Duży Format to jasne, jest to miejsce na większe materiały i chwała mu za to. Jest to jedyny reporterski magazyn w Polsce, chociaż niewątpliwie jest bardziej tekstowy niż zdjęciowy.
Blogi fotoedytorek, szkoła fotografii to inicjatywy za które trzeba trzymać kciuki, bez względu pod jakim logo takie inicjatywy powstają. Im więcej o fotografii się mówi, im więcej w tym kierunku edukuje, tym lepiej.

joanna: A jak się miały proporcje zleceń do projektów własnych?

Tomasz Wiech: Z tym bywa różnie. Większość tych rzeczy, które zrobiłem, czy robię, wymagają czasu i poświęcenia na nie wielu dni. Pracując w Gazecie czasami udawało mi się coś zrobić w ramach pracy, czasami było to pomiędzy jednym zlecenie, a drugim, a często też poświęcałem swoje wolne dni albo weekendy. Różnie. Zdjęcia w biurach udawało mi się najczęściej wkomponować pomiędzy zlecenia gazetowe, a na przykład do Skawiec jeździłem wtedy kiedy miałem wolne.

fot. Tomasz Wiech / dzieki uprzejmości artysty

joanna: Jak najbardziej lubisz komunikować się z widzem: w galerii, w prasie, na stronie/blogu, w albumie, książce? To pytanie prowadzi w stronę szerszej refleksji - gdzie jest miejsce fotoreportażu...?

Tomasz Wiech: Każda osobno z tych form ma swoje wady jak i zalety. Wiadomo, najłatwiej jest opublikować na własnej stronie internetowej. Z publikacją prasową dociera się do ogromnej liczby odbiorców, a dobrze zrobiona wystawa w ciekawej przestrzeni to jeszcze inny rodzaj satysfakcji.
A gdzie miejsce fotoreportażu czy fotografii dokumentalnej…niewątpliwie w prasie jej mniej. Szkoda, bo odbiorcy są. Wystawy World Press Photo to jedne z nielicznych wystaw, na których galerie zarabiają na biletach, bo tyle przychodzi na nie osób.

joanna: A która wystaw Tobie szczególnie zapadła w pamięć (niekoniecznie fotograficzna)? I druga kwestia - jakie masz ulubione albumy?

Tomasz Wiech: Trudno przywołać z pamięci to co zrobiło największe wrażenie. Mogę coś pominąć. Zapamiętałem niewątpliwie „Teatry Wojny" - jedną z wystaw podczas Miesiąca Fotografii w Krakowie kilka lat temu, której kuratorem był Mark Power. To było w zasadzie kilka wystaw na terenie Fabryki Schindlera. Była tam zarówno multimedialna ekspozycja na kilku ekranach, jak i cykl zdjęć, które oglądało się w totalnej ciemności. Jedyne światło dochodziło ze szpar pomiędzy deskami w podłodze, sprawiając, że miało się wrażenie, że ta podłoga się zaraz zawali.
Z niefotograficznych wystaw mam w pamięci Muzeum Hasiora w Zakopanem. Bardzo podobają mi się jego prace, a pokazywane są w miejscu, które sam zaprojektował i chyba to sprawia, że jeszcze silniej działają. Polecam.
A albumy. Wiele. Trudno oceniać. Najczęściej lubię je za same zdjęcia, nie za to, że są albumem. Ostatnio widziałem bardzo ładną rzecz. Album Roberta Franka, ale w formie koperty - takiej jak koperta na papier fotograficzny. W środku były luzem wydrukowane powiększenia.



joanna: Jak oceniasz tegoroczne edycje konkursów: WPP i fotografii prasowej?


Tomasz Wiech: Mnie się podoba. Jest wiele materiałów, które na mnie osobiście robią duże wrażenie. Materiał Eugenie Richardsa zapada w pamięć. Podobają mi się też miejskie dżungle Petera Bialobrzeskiego. Ten konkurs wywołuje duże emocje. To dobrze, chociaż czasami nie rozumiem niektórych komentarzy. Nigdy też nie emocjonowałem się tym jednym zdjęciem. Ono zawsze będzie kontrowersyjne. To tylko jedno zdjęcie a gustów i oczekiwań wiele. Na wyniki konkursu patrzę, nie tylko jako na efekt pracy fotografów, ale też jak na pewną pracę jury, które buduje medialny, fotograficzny obraz świata. To nie są najlepsze zdjęcia z minionego roku. Bo co to oznacza najlepsze? To wynik subiektywnych gustów i przemyśleń kilkunastu ludzi zasiadających w jury, które wybrało kilkadziesiąt zdjęć spośród ponad 100 tysięcy. Mam też wrażenie, że wiele osób ocenia ten konkurs przez pryzmat tego, jakiego rodzaju zdjęcia sam robi, a tym samy zawęża sobie rodzaj fotografii, jaki chciałby na tym konkursie widzieć.

joanna: Co zmieniła przez ten rok w Twojej karierze nagroda WPP?

Tomasz Wiech: Myślę, ze dzięki nagrodzie więcej osób dowiedziało się o tym, co robię. Wystawa była pokazywana w ponad stu krajach, mając jednocześnie świetną promocje. To moje zdjęcie jest dosyć specyficzne jak na stereotypowy pogląd o World Press Photo. Jure Janssen, który jest jedna z osób koordynującą wystawy podróżujące po całym świecie, powiedział, że gdy ludzie podchodzą do mojego zdjęcia to najczęściej ich reakcje są skrajne. Cześć jest zdegustowanych, bo przecież każdy takie zdjęcie umie zrobić. A drugiej części się podoba, że na wystawie WPP można tego typu fotografie zobaczyć. Mnie jako autora to cieszy. W końcu chodzi o to, żeby nie pozostawić widza obojętnym.


www.tomaszwiech.com
www.tomaszwiech.blogspot.com
http://maszinstudio.com/

wtorek, 11 maja 2010

Czarnobiel: wolny wybór?



Zdejmowanie koloru ze zdjęć w różnych magazynach i gazetach zarówno drukowanych jak i internetowych to przy okazji ostatniej żałoby narodowej praktyka masowa. Stoją za tymi decyzjami edytorzy i redaktorzy, nie zaś sami fotografujący... Już po opublikowaniu kilku refleksji o traktowaniu fotografii i aparatu w czasach narodowego smutku trafiłam na dość skrajny przykład ściągania koloru z....części zdjęcia. Fotografie do artykułu o prezydencie Kaczorowskim w Focus Historia zostały tylko we fragmencie pozbawione barw. Co ciekawe ten sam tekst w internecie jest ilustrowany tylko jednym zdjęciem, w kolorze.



Kiedyś fotografia walczyła o utrwalenie koloru. Teraz różnie to bywa z wyborem. W fotografii newsowej raczej nikt nie liczy się z intencjami fotografa. Jeśli zaś chodzi o sesje portretowe, reportaż itd. Wybór czarnobieli może się wiązać z przyzwyczajeniem, nawiązywaniem do historii fotoreportażu lub do chwilowej mody czy wreszcie pewnych fotografowanych okoliczności. O różnicę w fotografowaniu w kolorze a w czarnobieli, o własne doświadczenia i moment wyboru materiału zapytałam kilku fotografów. Tomasz Tomaszewski jest znany przede wszystkim z reportaży kolorowych, lecz jego cykl z 2008 roku „Rzut beretem” jest czarno-biały. Leszek Szurkowski w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych fotografował w czarnobieli, dziś komponuje prace przede wszystkim w kolorze, choć czarnobiel czy jak to ujmuje „monochromatyczność” bywa często fragmentem kompozycji. Julia Staniszewska swoje ostatnie cykle tworzyła w kolorze, lecz czarnobiel jest stale obecna w jej pracy. Wojtek Wilczyk dawniej w czarnobieli fotografował śląskie fabryki i kopalnie, od kilku zaś lat tworzy dokumenty w kolorze, niemal „przezroczyste” względem rzeczywistości.
Zapraszam do lektury, dyskusji a niebawem część kolejna wypowiedzi.


Tomasz Tomaszewski
Kolor jest jednym z wielu i zapewne ważnym środkiem wyrazu wśród tych, którymi dysponuje fotograf. Decyzja czy materiał fotograficzny będzie kolorowy, czy też zredukowany do czerni i bieli zależy w moim przypadku od tematu jakiego dotyczą fotografie, oraz emocji czy nastroju jaki chciałbym wywołać u odbiorcy.
Fotografia czarno biała ze swej natury jest bardziej elegancka, wymaga też abstrakcyjnego i symbolicznego myślenia, co bardzo mi odpowiada. Kolor natomiast bywa wulgarny, trudny do uzyskania takim, aby oddawał to, co czułem podczas naciskania migawki. Szczególnie dotyczy to fotografii cyfrowej, która ze swej natury jest płaska i daleka od wrażeń jakie odbierałem podczas robienia zdjęć. Kolor cyfrowy wymaga więc wielu zabiegów nie związanych z samym procesem wykonywania zdjęcia, tak, aby na końcu zbliżył się do tego co czułem kiedy dostrzegłem atrakcyjny moment. Nie ma więc jednej obowiązującej reguły, której mógłbym się nauczyć. Zawsze jest to jakaś trudna decyzja i często polegam na intuicji, która podpowiada mi czy bardziej dramatyczna będzie wersja świata w czerni i bieli, choć wiem, że takiego świata przecież nie ma, czy też więcej osiągnę próbując zapisać wszystko w kolorze, i walczyć różnymi technologicznymi metodami o to, aby był bliski temu co przeżywałem, kiedy naciskałem migawkę. Choć przez całe lata fotografowałem w kolorze, ciągle tęsknię za fotografią czarno białą, która wydaje mi się znacznie bardziej intrygująca, mniej oczywista i jakby bliższa mej wrażliwości.



Julia Staniszewska
Najczęściej pracuję na kolorowych filmach. To naturalny dla mnie wybór, bo świat, który fotografuję jest kolorowy. Robię też czarno-białe zdjęcia, kiedy nie chcę myęleć w kolorach, a mówiąc metaforycznie - mam ochotę rysować a nie malować.
Często to, co chcę sfotografować narzuca mi wybór filmu. Chcę opisać czernią i bielą formę, fakturę, przedmiot lub postać i to co ona robi. Lub odwrotnie - chce to zrobić w kolorze. I mimo ze wiem, ze czarno-biała fotografia jest kojarzona z jakąś konwencją, stylem, formą wypowiedzi, staram się zachować podstawowy związek między kolorem, a czernią i bielą - taki jak w relacji rysunku i malarstwa.


Wojtek Wilczyk
To zdejmowanie koloru z całych szpalt gazet, czy też portali internetowych, to proste odwołanie się do koloru barw żałoby i jej zasygnalizowanie. Oczywiście jeszcze 15-20 lat temu, wszystkie chyba dzienniki codzienne były czarno-białe, więc wtedy dodawano pogrubioną czcionkę i ramki jak z klasycznej klepsydry (o ile dobrze pamiętam).
Sam kolor żałoby to sprawa umowna, celebrujący żałobne msze kapłani przywdziewają fioletowe ornaty, w innych tradycjach kolorem żałoby może być np. niebieski, rosyjscy żołnierze kompanii honorowej, asystujący w załadunku trumien do samolotu, mieli na lewej ręce opaski czerwono-czarne...

Zdejmowanie koloru w zdjęciach? Materiały czarno-białe, czyli srebrowe mają niepodrabialną charakterystykę i to zawsze widać w przypadku tych imitacji monochromu. Posiadają przede wszystkim ziarno (o kształcie i wielkości różnym, dla poszczególnych materiałów - też jest to zależne od sposobu wołania i ustalenia czułości naświetlania), więc te wszystkie strefy, które na zdjęciu pozostają poza głębią ostrości obiektywu, są ziarniste i przez to też bardziej "wyraziste", a nie "pływają" jak w przypadku cyfry (vide "Rzut beretem" Tomaszewskiego).
W fotoreportażu kolor ściąga się, chcąc chyba nawiązać do tzw. "fotografii humanistycznej", czyli do zdjęć z lat 40. 50. 60. XX wieku. Tyle, że "humanizm widzenia" nie polega na obserwowaniu rzeczywistości w monochromie, ale w stosunku do tematu, jego bohaterów, etc. Słowem, zabieg o powierzchownym charakterze, ale nagminnie stosowany. W przypadku polskiego fotoreportażu przychodzi mi do głowy jedna z pierwszych tego typu akcji w postaci serii zdjęć Piotra Janowskiego z Palestyny z Pierwszej Intifady, wykonana jeszcze analogowo na kolorowych negatywach, ale ze ściągnięciem barw przy produkcji odbitek (w Gazecie Wyborczej były one jednak reprodukowane w full kolorze - o ile pamiętam). Postawmy pytanie: czy wspomniany zabieg pomógł jakoś tym fotografiom?

Pozostając w kręgu fotografii analogowej, wybór materiałów kolorowych, czy też monochromatycznych, zależy od charakteru motywu oraz żywionych względem niego intencji. Mnie ostatnio interesuje pewnego rodzaju nadwrażliwość na kolory, więc robię zdjęcia używając filmu Kodak Ektar 100.

Aha, kontrast i skala półtonów monochromu, jakie można uzyskać na srebrowym filmie, reprodukowanym potem na barytowym papierze JEST NIE DO PODROBIENIA w technice cyfrowej!


Leszek Szurkowski
Dla mnie to proste. Ciągle robię cz/b (a raczej monochromatyczne) tam, gdzie uważam to za uzasadnione. I odwrotnie: kolor tylko tam gdzie do czegoś służy i jest kontrolowany.
Załączam „kolorowe obrazki" z w pełni kontrolowanym kolorem (uzasadnionym). Będą wisiały na płocie w czasie Festiwalu w Łodzi pod egidę Akademii Nikona.
To prace z serii Ekiben- Japanese Walks, 1996. Bento to pudełko, a eki to stacja kolejowa. Ekiben to pudełko z jedzeniem sprzedawane na stacjach kolejowych. Tutaj to raczej Photo-
bento.... Kompozycja oparta na rozłożonym kimonie....


Leszek Szurkowski, prace z serii Ekiben-Japanese Walks, 1996