czwartek, 28 lutego 2013

Nagradzamy książki z 2012!




Wyjątkowe projekty fotograficzne, piękne książki, dopracowana grafika, doskonały druk, a przede wszystkim przemyślana i odważna koncepcja – w konkursie na Fotograficzną Publikację Roku 2013  chcemy nagrodzić te polskie wydawnictwa, które mogą stać się wzorem i inspiracją. Jest ich coraz więcej na polskim rynku. Warto więc przyjrzeć im się krytycznie, docenić i wyróżnić te najciekawsze.
To nie pierwsza edycja konkursu. Jego pomysłodawcą i organizatorem był Krzysiek Makowski, z nieistniejącej już Księgarni F5. Niestety zdążył zorganizować zaledwie dwie edycje – w 2009 i 2010 roku. Reaktywujemy konkurs w jego imieniu, ponieważ wierzymy, że to świetny sposób, aby pobudzać twórców do działania i ambitnych poszukiwań.
Mamy nadzieję, że konkurs po raz kolejny przyciągnie uwagę środowiska fotograficznego i wydawniczego, a w jego efekcie wydawcy i autorzy publikacji fotograficznych będą coraz odważniej i twórczo podchodzić do medium, jakim jest książka. Chcemy, aby nagradzane publikacje wytyczały drogę początkującym fotografom i redaktorom.
Do jury zaprosiliśmy specjalistów zajmujący się fotografią i tematyką współczesnych publikacji: Zbigniew Tomaszczuk, Wojtek Wieteska, Paweł Szypulski, Marta Szymańska (Fotofestiwal), Piotr Bekas, Honza Zamojski, Kuba Śwircz, Paweł Rubkiewicz (Bookoff) i Joanna Kinowska (miejscefotografii).  Przyznają nagrody w dwóch kategoriach: KSIĄŻKA FOTOGRAFICZNA oraz SELF-PUBLISHING.

Wybrane publikacje będzie można zobaczyć podczas wystawy w ramach Fotofestiwalu – Międzynarodowego Festiwalu Fotografii w Łodzi między 6 i 16 czerwca 2013. Wtedy także ogłosimy wyniki.

Wszystkie informacje o nagrodach, kategoriach, jurorach znaleźć można na stronie http://fotopublikacja.pl/ oraz trochę mniej formalnie na stronie fb: https://www.facebook.com/fotopublikacja

Na zachętę zdjęcie sprzed miesiąca, gdy dotarły już pierwsze książki. Idą kolejne. Do 31 marca czekamy.


wtorek, 12 lutego 2013

Kuśmirowski: zakład nowoczesnej fotografii


Carte de visite, w skrócie cdv, czyli karta wizytowa. To poprzedniczka dzisiejszych wizytówek. Dzięki temu wynalazkowi pakujemy zdjęcia do albumów (może jeszcze?). A wynalazek odmienił świat, wprowadził euforię portretowania. W 1854 roku Disderi, francuski fotograf, a właściwie: Andre Adolphe Eugene Disderi, pokombinował z ekonomią fotografii. Podzielił szklany negatyw na kilka części, kolejno przesuwanych i naświetlanych i voila! - na dotychczasowym negatywie, z którego wychodziło 1 zdjęcie, mamy ich 8! Genialnie proste! Proste, tanie, i nagle fotografować się mogli także ci mniej zamożni. Efekt? Kolejne bez mała 50 lat królowania kart wizytowych. Z wzlotami i troszkę mniejszymi wzlotami. A to karty kolorowane, a to z obwódka, fazowane, złocone, tłoczone, kolejne mody przedstawiania, itd... Potem mania zbierania i rozdawania, układanie własnych kolekcji - moi ulubieńcy, moja rodzina, moi znajomi, ludzie, z których poglądami się utożsamiam, itd. itp, no i albumy - "facebook" XIX wieku. Z pozytywką, z lusterkiem, z szufladką, kłódeczką, złocenia, rysunki, grawiurki, itd, itp. Prawdziwy przemysł. 

Format, no właśnie - wizytówkowy. 10 x 6,5 cm. Wszędzie. Oczywiście milimetr czy cztery w jedną lub w drugą, tekturka mogła może bardziej wystawać, bo okazalsza była. Ale wszędzie jednakowo: Warszawa i Paryż, ale i Moskwa i Nowy Jork. Albumy można było ciąć uniwersalne - jednakowe okienka. Z czasem formaty się powiększały i zmniejszały, ale wówczas nazywano te nowe wymiary: gabinetowe, promenade, princess, imperial, itd... Takich rodzajów nie więcej jak 12. Znowu produkcja ruszyła na okazalsze albumy i bardziej wymyślne. 

A jeszcze rewersy! Też nie wzięły się znikąd. Pierwsze cdv były robione na papierach albuminowych, cieniuteńkich, łatwo się rwących, gnących i straszliwie delikatnych. Trzeba było je kleić na tekturkę. I tak wręczać klientowi. A po co taką pustą tekturkę oddawać, skoro można klientowi zapisać gdzie zrobił zdjęcie, by pamiętał dokąd przyjść po kolejny zestaw zdjęć. Tu się zaczyna prawdziwa poezja tych kartoników: klisze przechowują się, na życzenie można mieć odbicia, niepogoda nie robi różnicy w zdjęciach... Tak podpisywały się na zachętę warszawskie zakłady. 
Gdy tylko fotograf otrzymał medal na wystawie, natychmiast zmieniał rewers. Zmieniał adres - również. Z czasem zdobienia rewersów urosły do sztuki samej w sobie. Taki litograf też się podpisywał, w końcu projekt był unikalny, jedyny, esyfloresy takie a nie inne. Z czasem secesyjne, potem bardziej kanciaste. Znaki czasów. No i numer telefonu, bo w końcu ułatwienie. 
Karty wizytowe datuje się stosunkowo nietrudno. Patrzymy na strój chociażby, konwencję i pozę, rewers mówi bardzo wiele (przez daty zdobycia medali i nagród, na przykład.) Wnikliwsi mogą oceniać po wystroju wnętrza, rodzaju papieru czy używaniu tłoków i pieczęci, złoceń i podobnych. 
Karty wizytowe były powszechne. Nie były oznaką statusu. Były tanie. Z czasem też produkowano zupełnie uniwersalne "souvenir" - karty "anonimowych" fotografów. 
Warto pogrzebać w albumach pradziadków. Może tam takie grubsze zdjęcie gdzieś tkwi, może to jakiś ważny zakład? Takie zdjęcia się też zbiera i kolekcjonuje. No bo może Beyer, Brandel, Mieczkowski, Rzewuski czy inny sławny zdjęcie zrobił. Są zbieracze patrzący jedynie na portret - bo nietypowy, bo sławni ludzie, bo konwencja pasuje itd. Ale są też kolekcjonerzy rewersów. Ich właśnie pozdrawiam. 

Są strony, dość popularne w Niemczech, Austrii i kilka także w Polsce, gdzie gromadzone są "komplety" rewersów. Bardzo to pożyteczne bazy danych i ułatwiają odnalezienie zakładu, który działał powiedzmy rok i potem zmienił adres. Oczywiście żaden z nich nie wyczerpuje tematu, ale i tak zagrzewa do walki. 

Ale do rzeczy. Po co ten wstęp i po co ten temat. 
Czy Państwo rozpoznają mężczyznę ze zdjęcia? Dla utrudnienia jest podpisany. Przypuśćmy, że nie znamy. Zdjęcie jest właśnie kartą wizytową. Wersją bardziej ambitną: obwódka, złocenie, rogi ścięte, trochę niechlujnie, pewnie by wcisnąć w album. (A bywają fantastycznie wycinane by tylko pasowały do albumów!). R. Kuśmirowski. Kraków. Na rewersie dodatkowo "Melonik", "Zakład nowoczesnej fotografii" i spis nagród w gustownym drzewku: Grand Prix Paris 1908, Najwyższe Odznaczenie Fachowe 1912, 6 medali, 3 ordery, gratulujemy! Jest oczywiście adnotacja "Klisze przechowuje się celem dalszych zamówień i powiększeń", Podano ołówkiem numer kliszy, by tym sprawniej klienta zadowolić przy następnej potrzebie. Poniżej, jak przystało: adres, telefon, email. Tak jest: telefon dla porządku: komórkowy no i adres email.

Przy adresie jest też nazwa pełna, mniejszymi literkami: "Zakład Fotografii Objazdowej - Melonik - / Galeria Potocka, biuro organizacyjne Muzeum Sztuki Nowoczesnej / w Niepołomicach, pl. Sikorskiego 10". Karta jest też pięknie postarzała. Zdjęcie nie jest na albuminie, jest cieniutkim papierem, ale spod niego wychodzi faktura tektury (co nie było zbyt częste, a raczej wytarły się przez wiek ponad). Złotko jest tez podejrzanie nie wytarte, może zbyt świeże, gdy ma się porównanie... Rewers postarzały, ale też zadrukowany współcześnie, co pewnie badacz papieru oceniłby na dotyk, ja zaś poznaję po rastrze (mora? nawet nie wiem jak to fachowo nazwać) na skanie (widać na zdjęciu poniżej). Wygląda niemal jak wizytówka z początku XX wieku. I poza!

Robert Kuśmirowski - jeden z ważniejszych i ciekawszych polskich artystów, pochodzi z Łodzi, urodził się w 1973 roku. Recenzja jego wystawy we Frieze zaczyna się dość dobrze charakteryzującymi artystę słowami: "wydaje mi się, że Robert Kuśmirowski nie został stworzony do tych czasów". Wystawiał w kraju i za granicą. Wiele razy w swojej twórczości podejmuje temat używania fotografii, posługiwania się obrazami, bycia widzem, użytkownikiem. Jego prace nie są zresztą łatwe do zaklasyfikowania. Wiele prac to akcje i performanse, są też instalacje i malarstwo i fotografia, i... "Masyw kolekcjonerski" i Studio objazdowe "Melonik" to jego działanie z Galerii Maszy Potockiej z 2005 roku. Nówka sztuka! 

Wejście w konwencję jest totalne. Sprawdzam na tym zdjęciu słuchaczy swoich wykładów, czy śpią czy patrzą. Zwykle Kuśmirowski przechodzi niezauważony. Zdał egzamin, autentyk CDV z XIX/XX wieku. 

Tym bardziej zdał egzamin na...allegro! 
Kartonik trafił w ręce - antykwariusza, handlarza, allegrowicza. Trafił prosto w kategorię: "Stara fotografia", która jest w kategorii "Antykwariat", która z kolei w dziale "Antyki i Sztuka". Opis bardzo zdawkowy: "KRAKÓW MĘŻCZYZNA W ATELIER MELONIK R. KUŚMIEROWSKI,ZDJĘCIE NA FIRMOWEJ TEKTURZE, FORMAT 10,5 CM / 6,5 CM." Zdjęcie awersu i rewersu. Voila!


Nazwisko z błędem, no trudno. Sprzedający nie wczytał się w rewers i nic go nie wyprowadziło z mniemania posiadania autentyku-starego zdjęcia. Może i lepiej, bo inwencja sprzedających na allegro bywa porażająca czasem (proszę zerknąć w dowolną aukcję z cdv, może losowość będzie szczęśliwa). Kupujący chyba też się ponabierali, licytowali nie jak za Beyera, ale może za jakiś przykład młodszego (no bo już XX wiek) ale nieznanego atelier, którego to rewersu jeszcze nie mają?! 
Upewniłam się, że Kuśmirowski nie figuruje w zbiorach rewersowych kolekcjonerów (jeszcze?!). Na razie trafił w allegro do antykwariatu, i to chyba znakomity epizod dla tej pracy. Dla mnie miód-malina, absolutnie poważnie: wielkie entree. 

Dodam jeszcze cytat z Karola Sienkiewicza, który opisał działania Kuśmirowskiego dla Culture.plPrzez krytyków i interpretatorów swojej sztuki Robert Kuśmirowski nazywany jest "geniuszem atrapy", "genialnym imitatorem", "fałszerzem i manipulatorem rzeczywistości". Większość jego prac oparta jest na rekonstrukcji i kopiowaniu starych przedmiotów, dokumentów, fotografii, a raczej tworzeniu ich łudząco podobnych imitacji. Zazwyczaj nie mają one swego określonego pierwowzoru, a jedynie przywołują kulturę materialną pewnej epoki. I dalej: odwołuje się do pamięci, historii i nostalgii, jaka towarzyszy kulturze wizualnej z odległej i nieco bliższej przeszłości powoli znikającej pod kolejnymi warstwami. Dzięki temu w jego pracach ujawnia się też wątek wanitatywny - odtwarzanie minionej kultury materialnej staje się sposobem podejmowania tematu krótkotrwałości, przemijalności i śmierci. 

Z pozdrowieniami i brawami dla Roberta Kuśmirowskiego (który mam nadzieję, nie będzie miał za złe tej technicznej wnikliwości co do odbitki). 

linki: 
o cdv może z angielskiej wikipedii
Robert Kuśmirowski:

czwartek, 7 lutego 2013

Na zachętę / podsumowanie roku 2012


widok wystawy "Wolfgang Tillmans Zachęta Ermutigung" / ze strony WT

Podsumowanie fotograficznych wydarzeń roku 2012

Rok 2012 był w Polsce pomyślnym rokiem dla fotografii. Nie jest to niespodzianką – wiele osób włożyło w to wiele ciężkiej pracy. Wszystko zaczęło się jeszcze w listopadzie roku 2011, wraz z otwarciem wystawy „Ermutigung“ Wolfganga Tillmansa w Zachęcie. Sam tytuł wystawy, po polsku „zachęta“, ale też impuls, bodziec, pobudzenie, skłaniał do pozytywnej myśli o losach fotografii w Polsce. Oto w państwowej galerii, co więcej za pieniądze niemieckich podatników, na ścianach pojawiły się po raz pierwszy od lat zdjęcia światowej sławy fotografa. A na niedomiar szczęścia, zaraz po demontażu wystawy Tillamansa, w Zachęcie zawisły kolejne prace fotograficzne, tym razem polskiego dokumentalisty, Rafała Milacha. Właśnie takich impulsów nam trzeba!

Fotografia artystyczna w wydaniu Tillmansa, dokumentalne zdjęcia Rafała Milacha – oto polski świat sztuki wreszcie wpuścił na swe salony fotografię. Zachęta do pozytywnego myślenia o przyszłości fotografii w Polsce jest tym większa, że przykłady zaangażowania państwowych instytucji w promocję tego medium można mnożyć. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zapoczątkowało rok serią wykładów „Po końcu fotoreportażu“ prowadzonych przez Krzysztofa Pijarskiego. W ramach trwającego od lutego do maja cyklu Pijarski starał się przedstawić swoim słuchaczom kondycję współczesnego fotoreportera, usidlonego w pułapce między subiektywną a obiektywną oceną świata. Prezentował prace artystów takich jak Luc Delahaye, Paul Graham, Thomas Demand czy Susan Meiselas, którzy nierzadko w krytyczny lub kontrowersyjny sposób usiłują spojrzeć z dystansu na wydarzenia, demaskując mit uniwersalnego i natychmiastowego dostępu do prawdy jak i obiektywnej oceny.

Rafał Milach oprowadza po swojej wystawie "7 pokoi" w Zachęcie /fot.jk

Kolejną ważną dyskusję o pojęciach używanych w polskiej literaturze fachowej wywołała wystawa „Street Photography Now. Fotografia uliczna tu i teraz”. Wystawa, która w styczniu i lutym świętowała sukcesy frekwencyjne zarówno w Warszawie jak i w Krakowie, a zorganizowana przez założoną w 2011 roku Fundację.doc, była prezentacją prac fotoreporterów i dokumentalistów z całego świata. Bardzo pozytywnym doświadczeniem było ujrzenie prac rodzimych fotografów w kontekście takich sław jak Joel Meyerowitz, Martin Parr czy Alex Webb. Okazuje się, że ci pierwsi wcale się takiego zestawienia bać nie muszą, że ich spojrzenie staje się przy tym porównaniu wręcz nietuzinkowe – być może ze względu na pewną egzotykę polskich bezdroży w porównaniu z ulicami Manhattanu czy Londynu. Lecz nie tylko sukces artystyczny, ale i  sprowokowanie środowiskowej dyskusji o nomenklaturze używanej w debatach o fotografii – dyskusji tak bardzo potrzebnej, gdyż brak ustalonych haseł i pojęć niezmiernie utrudnia komunikację – świadczy o tym, że nastąpił kolejny przełom.

"Street Photography Now. Fotografia uliczna tu i teraz" publiczność podczas spotkania z Brucem Gildenem /fot. jk

Pod koniec roku 2012 zostały ogłoszone wyniki corocznego plebiscytu magazynu internetowego Fotopolis. Choć plebiscyt dotyczy głównie nowinek technicznych, to ostatnią kategorią ankiety jest zawsze „Najważniejsze wydarzenie fotograficzne roku”. Tytuł ten od lat przyznawany jest Miesiącu Fotografii w Krakowie, mającemu niewielką przewagę (popularności) nad Fotofestiwalem w Łodzi. Jednak to co w plebiscycie Fotopolis cieszy najbardziej, to nominacja również takich inicjatyw jak działalność kolektywu Sputnik czy galerii Czułość. Już sam fakt, że zostały one zauważone przez ten mainstreamowy portal, jest krzepiący.

z wystawy Janka Zamojskiego w Galerii Czułość /więcej /Czułość

Warto również napomknąć o rozlicznych publikacjach, głównie albumach fotograficznych, które pojawiły się na polskim rynku wydawniczym w tym roku. Album „Stand By” wspomnianego kolektywu Sputnik, „Brutal” Michała Łuczaka opowiadający o zburzonym dworcu w Katowicach czy dokument Tomasza Wiecha „Polska. W poszukiwaniu diamentów” to przykłady coraz popularniejszego konceptu „self-publish”, dającego autorom nie tylko możliwość taniej produkcji, ale też stworzenie stuprocentowo autorskiej książki – w przypadku wyżej wymienionych – z zaskakująco dobrym rezultatem. I wreszcie, długo wyczekiwany, „Decydujący moment” Adama Mazura.
Michał Łuczak, "Brutal", selfpublish 2012
Tomasz Wiech "Polska. W poszukiwaniu diamentów" selfpublish 2012

Skoro tyle dobrych rzeczy się wydarzyło, to czego można sobie życzyć na nadchodzący rok? Niestety przyszłość nie rysuje się tak różowo. Choć na liście nominowanych przez Fotopolis ich zabrakło, w Polsce ma miejsce coraz więcej oddolnych inicjatyw promujących fotografię. Jedną z nich jest Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”, które w tym roku zorganizowało już piątą edycję „Migawek” – warsztatów fotografii dokumentalnej dla młodych artystów. To właśnie o takie inicjatywy należy się martwić. W związku z budżetowymi cięciami na działalność kulturalną, nie tylko w skali państwowej, ale też w skali Unii Europejskiej, wiadomo już, że wiele kulturalnych imprez w 2013 się nie odbędzie, lub odbędzie się w wersji bardzo okrojonej – tak jak wspomniane powyżej „Migawki”.

Polskiej fotografii (i wszystkim innym) życzę aby kryzys się wreszcie skończył,  by instytucje gospodarowały większymi budżetami (i organizowały coraz lepsze wystawy i wydarzenia), by polski konsument miał w portfelu dość pieniędzy, żeby inwestować w fotografię (kupując bilety na owe wystawy, ukazujące się albumy czy wręcz odbitki). Bo czasy, w których nie było w co inwestować, ewidentnie się skończyły. 

Marta Górnicka


linki: 

wtorek, 5 lutego 2013

Cały Rzym / Tutta Roma



2 przewodniki. Ciemniejszy: przewodnik z 1984 roku "Rzym" drukowany we Włoszech, wyd. Edizioni Plurigraf; jaśniejszy: "Tutta Roma" Martin Parr, wyd. Il Contrasto 2006 rok w Rzymie. 


Rzym to moja obsesja. Znam to miasto całkiem dobrze. Mam o nim sporo książek, no i przewodniki: archeologiczny, historyczny (osobny pod kątem papiestwa i pod kątem rodów rzymskich), przewodnik po sztuce od gotyku w górę, architektoniczny....aha i jeszcze z 3 "zwykłe" co kiedy i gdzie otwarte, plus x albumów. Mam też klasyki wydawnicze całej Italii, czyli bogato ilustrowane zeszyty, w których znajduje się kilka okrągłych zdań. Do tego mapka i ...w drogę.

 z książki "Rzym" przewodnik z 1984 roku

Właśnie te ostatnie – te hity turyzmu i suweniry zarazem najmniej nadają się na zabranie ze sobą. (Naprawdę, już lepiej wziąć album trzystu stronicowy na kredzie w twardej oprawie, pełen ilustracji ze szczątkami jedynie informacji…). Co w tych zeszycikach takiego „złego”? Najpierw bolała grafika. Zdjęcia sprzed 10 lat, zawsze wyblakłe, zawsze z przeterminowanymi samochodami na zdjęciu, zawsze – bez względu na rok wydania. Potem gdy człowiek wczytywał się w tak zwany język narodowy szło totalnie źle. Nie było jeszcze wtedy internetu, ale tłumaczem musiał być jakiś półautomat, daleki pradziadek googletranslatora.


Ale przy tym wszystkim bardziej się opłacało kupić taki przewodnik – za 8 do 10 tysięcy lirów od razu mapka plus „pocztówki”, a pocztówki mogły stać nawet i po 1000 lirów. Zeszyty dostępne były wszędzie, dosłownie – w sklepach, na straganach, na schodach i fontannach. Tam gdzie turyści – tam te przewodniki. W całych Włoszech, oczywiście w seriach. Z czasem i ten super-klasyk stał się przedmiotem naśladownictw. „Złota księga” była chyba najpopularniejsza. Tłumaczenie się polepszyło. Wydawane zaczęły być za granicą, czyli dla nas – lokalnie. Nie trzeba było nigdzie jechać. W księgarni na początku lat 1990tych można było kupić wszystkie części, poskładać sobie Włochy. [pamiętam, że były też inne państwa, ale – że jestem zdecydowanie Italo-centryczna nie wnikałam w historię samej idei taniego i ilustrowanego przewodnika].
Te absolutnie już dziś przeterminowane przewodniki (tak, nawet w kwestii Forum Romanum i Koloseum!) dziś już zostały wyparte przez aplikacje, Internet, no i inne przewodniki międzynarodowych sieci dla turystów, którzy chcą wiedzieć w-s-z-y-s-t-k-o (gdzie jeść, gdzie kupować, gdzie spać, gdzie pić, itd... )
O szalonej popularności tego wydawnictwa świadczy wyjątkowe naśladownictwo. Wygląda podobnie. Tak jakby zmienił się tylko rok wydania, ot i podmienili zdjęcie. Krój czcionki, kolorek, rozmieszczenie zdjęć, nawet obwoluta się zgadza! Autor jakiś taki… znajomo brzmiący: Martin Parr!

z książki "Tutta Roma"

z książki "Tutta Roma"

Organizatorzy Festiwalufotografii w 2006 roku w Rzymie zaprosili Brytyjczyka do zrobienia serii zdjęć o Rzymie. Książkę opublikowało znane i cenione wydawnictwo Il Contrasto. Parr jak to Parr z zadania wywiązał się po swojemu. Mamy zatem turystów i związane z tym scenki bijące po oczach. Jak w znanej serii zdjęć Parr’a „Small World” zabytki i krajobrazy były zupełnie nieistotne. Liczył się turysta. Tu podobnie, chociaż zdjęcia są zdecydowanie mniej porywające. Zestawienie ich jednak i „podrobienie” przewodnika, wróć, wydawnictwa kultowego wśród przewodników – wyszło po mistrzowsku.
Ułuda przewodnika jest absolutna: są mapy i planiki, miasto podzielono na rewiry i towarzyszą im rzeczowe (analogicznie też do pierwowzoru) opisy! Każda część ma swój opis: lapidarny, groteskowo pusty. Kilka słów o zabytku, ale więcej o atmosferze, o „klimacie”, czysta poezja. Teksty napisała specjalnie dla tej książki znana historyczka sztuki, działaczka miejska Ivana Della Portella. Oryginalne teksty były ciut bardziej informacyjne, lecz też bez przesady…

Sam wybór części miasta został poprowadzony wedle zagęszczenia turystów na metrze kwadratowym. Mamy zatem hity: Schody Hiszpańskie, Panteon, Plac Navona, fontannę di Trevi, koniecznie Watykan i Forum Romanum z Koloseum. Nie dowiemy się nic o EUR ani nawet o bazylice św. Jana na Lateranie, bo tam nie docierają już turyści w tej liczbie 100%.
Zdjęciowo… Zamiast panoramy placu świętego Piotra by było widać fasadę mamy powiedzmy-panoramę lasu rąk z aparatami.

Poza walorem zdjęciowym i humorystycznym tę książkę można traktować jeszcze dodatkowo na trzy sposoby:
1/ jako podpowiedź: jeśli masz w Rzymie tylko pół dnia – to jest trasa totalnego-must-see; same hity i legendy, żadnych pomniejszych „pierdółek”;  
2/ jako przestrogę: te miejsca omijaj, bo tam trudno się przecisnąć;
3/ autentycznie jako przewodnik po Rzymie: mapy i opisy zostawiają to minimum orientacji w terenie… J

Raczej nie mamy co liczyć na wydanie tej książki jak pierwowzoru w językach ojczystych i szeroką dystrybucję. Książkę można nabyć np. w sklepie wydawnictwa Il Contrasto (ale mam też jeden adres w Londynie, gdzie tę książkę widziałam w kilku sztukach za duuuuużo niższą cenę, mniej więcej jak za przeterminowany i słaby przewodnik ;) )




mapka z książki "Tutta Roma"

rozdział o Watykanie z książki "Rzym" przewodnik z 1984 roku

rozdział o Watykanie z książki "Tutta Roma"

rozdział o Forum Romanum z książek: na górze "Rzym" przewodnik z 1984 roku; na dole "Tutta Roma" 

z książki "Tutta Roma"