wtorek, 13 grudnia 2016

Utracony świat. Leon Barszczewski fotografem

Igor Strojecki, Utracony świat. Podróże Leona Barszczewskiego po XIX wiecznej Azji Środkowej, Wydawnictwo Helion, Gliwice 2017 
Taka przypadłość typowo krajowa. Czyż jakaś biografia zapomnianego twórcy mogłaby zaistnieć ot tak, po prostu? Czy zaraz koniecznie musi najpierw narzekać, jaki on bardzo nieznany, oj jak zapomniany, czemuż i dlaczegóż świat nie może uznać? Potrzebne są pomniki i wpisy encyklopedyczne, nazwy ulic i szkół?
Tak jest mniej więcej w książce „Utracony świat” Igora Strojeckiego. Historia rozlicznych podróży po miejscach dalekich, mało znanych, trudno dostępnych. Historia troszkę baśniowa. Bohater plastycznie odmalowany. Wyjątkowy, unikalny! Leon Barszczewski: topograf, geolog, etnograf, archeolog, przyrodnik, glacjolog, badacz kultury Środkowej Azji, pułkownik armii Imperium Rosyjskiego [zawikipedią] No i fotograf! Wykonał porywające zdjęcia z końca XIX wieku, z tychże właśnie podróży po miejscach dalekich, mało znanych i trudno dostępnych. Czyli Samarkandy i okolic. Ileż twarzy, typów, gestów, układów. Fenomenalne zdjęcia. To po kolei…


Podtytuł: „Podróże Leona Barszczewskiego po XIX wiecznej Azji Środkowej”. Mniejszym drukiem, podtytuł podtytułu: „na podstawie wspomnień Jadwigi Barszczewskiej-Michałowskiej”. Tu cały suspens książki, przeoczyłam z początku ten dopisek, a on się okazał kluczowy. Książka zawiera moc przypisów, niczym porządne dzieło naukowe. Gdy okazuje się, że niekoniecznie naukowe, przypisy traktuje się szybko jak odnośniki do wiedzy ogólnej, a gdzie co leży, a jak się dziś nazywa, ile metrów ile kilometrów, i wtem: że pani Jadwiga ubarwiła, a innym razem, że pewnie nie pamięta, plus czasem, że wersja jest mało prawdopodobna. I okazuje się, że w przypisach druga równoległa historia się toczy.
Zawiera ponad tekst główny: podziękowania, słowo wstępne, opinię o bohaterze, suplement, artykuł o strojach, indeks nazwisk, streszczenie angielskie. Przeczytałam wszystko i śmiało polecam czytać od pierwszego rozdziału. Ominiecie w ten sposób litanie i gorzkie żale, dlaczego ten Barszczewski taki zapomniany. [Wrócę do tego wątku niżej.] Brak spisu zdjęć, chociaż poniekąd rozumiem decyzję wydawcy. Gdyż:
Zdjęcia: naliczyłam ich 290, które mogłyby być autorstwa Leona Barszczewskiego, do tego jeszcze z lekko licząc 30 m.in.: rodzice LB, jego nagrobki, oraz ilustracje i mapy, itd. Największe bywają na wielkość strony – 16,5x23,5, najmniejsze, niczym okazalsze znaczki pocztowe – 4x5 cm. I wszystkie…są…w…sepii. Tak, s e p i i. Buro-brązowe. 


Stron: 344. Niemal tyle samo co zdjęć. Cała ta książka ma nieprawdopodobne wrażenie upchnięcia kolanem. To książka do czytania, gdzie zdjęcia pełnią rolę ilustracyjną, więc na przykład zdarzają się takie fragmenty zdjęcia, że tylko kolumna, żeby z boku strony zmieścić. Taki dekor. Reprodukcje listów i zapisek, tak jak z wiśnią na torcie. Przecież nie doczytasz, ale tak widać na przykład charakter pisma. Horror vacui. Ale też rozumiem poniekąd decyzję wydawcy. Gdyby tak uporządkować te zdjęcia, spisać je porządnie, no i wybrać, przebrać, można by swobodnie zrobić dwa tomy.
Dla kogo: każdego kto lubi biografie i pamiętniki. Ta książka łączy realia z baśnią. Nie tylko nawet, że postać głównego bohatera udramatyzowana, ale i wyniesiona na piedestał. Tylko, że strasznie trudno się odnaleźć w wiorstach między kiszłakami, wśród „półdzikich plemion”, kiedy nie bardzo wiadomo też kto to jest „bek” a kto nie. Przypisy nie od razu idą na ratunek i przemianowują zdawkowo na kilometry czy kilogramy. Rozumiem, że system metryczny, nazywanie kiszłaków po prostu wioskami, odarłoby świat z utracenia, przeniósłby historię z baśni bardziej w realia. Dalej publikacja jest z pewnością dla miłośników gór i geografii jako takiej. Jest też o obcych kulturach, trochę antropologii w ujęciu kolonizatorskim, przemyka też czasem wielka historia.

Autor: jest prawnukiem Leona Barszczewskiego. Autor tekstów, varsavianista, zajmuje się genealogią (jak podkreślono: amatorsko). Nadto w książce wykazuje ogromne zacięcie geograficzne, wymienia nazwy za nazwami. Czy to córka Barszczewskiego tyleż ich zapamiętała? Czy zostały uzupełnione? Dość, że bardzo trudno się w tym połapać. 


Podróże, historie, obcy świat, dawno temu, świetnie! Wdrożenie się w styl opowiadania, daleki od reportażu, z brakiem wyjaśnień, niczym szyfrem popełniony – było trudne. Osobliwy język, często okrągłe i poetycznie brzmiące zdania. „Stęskniony powrócił”, „konie, jakby przeczuwając grożące niebezpieczeństwo, pędziły co tchu”, „życiodajna roślina”, „po raz pierwszy poznał groźną potęgę olbrzymich gór, wobec których poczuł się mały i słaby”… Ale mnie i tak najbardziej interesują zdjęcia. Jest ich oczywiście za dużo, są fatalnie wydrukowane [nie trzeba pobrązowiać zdjęć z XIX wieku, żeby wyglądały na stare, serio], są kuriozalnie czasem podpisane. Ale one są zjawiskowe i wygrywają wszystko. WSZYSTKO!
Leon Barszczewski podczas swoich podróży w okolice Samarkandy zawsze zabierał aparat. W mieście też fotografował. Szczegółów tych czynności nie znamy. Gdzieś tam przewija się, że zdjęcia na szkle, a raz, gdy ruszał na wyprawę z profesorem Lipskim, wzięli ze sobą także kieszonkowy aparat. „Pod jego [przewodnika wyprawy] opiekę oddano dwa aparaty fotograficzne ekspedycji: ten przekazany przez Towarzystwo Geograficzne i prywatny Barszczewskiego z kliszami o wymiarach 18x24 centymetry”. I jeszcze warty uwagi przypis: „Władimir Lipski na tę wyprawę zaopatrzył się w 12 tuzinów szklanych negatywów firmy Ilford, błony fotograficzne firmy Secco-film oraz kieszonkowy aparat Pocket Kodak.” [s. 193] I to tyle na temat techniki i robieniu zdjęć  w całej książce. Jest czasem o tym, że ktoś nie chce być fotografowany itd. Ale nawet w „suplemencie” – czyli zbiorze 24 zdjęć opisywanych przez Barszczewskiego na potrzeby druku w prasie – nie ma mowy o tym jak zdjęcia powstały, przy jakim i czego użyciu.
Wspomniana wyprawa miała miejsce od maja do sierpnia 1896 roku. Lipski zaopatrzył się na nią w nowinkę techniczną – poczet Kodak wprowadzony do użytku w lipcu 1895 roku. Barszczewski fotografował chyba od samego przyjazdu do Samarkandy w 1876. Na czym? Nie wiemy. Czy zmieniał technikę? Raczej musiał. A przynajmniej materiały.

Podpisy zdjęć są co najmniej dziwne. Część w cudzysłowach, a zatem cytaty. Lecz kto je opisał? Pozostałe bardzo lakonicznie. Żadnej próby datacji. A to dwadzieścia lat robienia zdjęć. Wykonano natomiast próbę dopasowania przynajmniej kilku ujęć do nazw wspomnianych w tekście.
Ale wygrywają wszystko. A zatem spójrzmy. Większość zdjęć to krajobrazy i układy grupowe. Pojawiają się portrety. Wszystkie wspaniale zamyślone i zapatrzone gdzieś twarze. Bywa, że Barszczewski pojawia się w kadrze. Kto robił zdjęcia? Może przewodnik Barszczewskiego – Jakub? Ponoć po kilkunastu latach towarzyszenia wyrobił się. Wracamy do obrazów. Niektóre zdjęcia idealnie ostre. Inne – zdradzają dłuższy czas naświetlania, kiedy widać nie wszyscy pozujący zrozumieli, że mają się nie poruszyć. Najbardziej przykuwają te zdjęcia, gdy za grupą ktoś trzyma tło. Albo kilka osób poruszy się nagle. Albo jak oczy zamknie.
Fascynujące są zdjęcia układane. Z pomysłem. Oto na kładce nad wąwozem, uskokiem. Widać, że droga wiedzie tędy właśnie. I jak się to odbyło? Barszczewski wypatrzył miejsce na aparat? Zbiegł na dół, rozstawiając sprzęt. Czy w trakcie postoju ustawiono scenę? Albo ten kurchan – sam w sobie już ciekawy. Historia jego usypania dwukrotnie pojawiła się w tekście książki, owszem zapadająca w pamięć. Ale zdjęcie! Sam kurhan na zdjęciu trudny byłby do porównania, brakuje punktu odniesienia, skali. Często przecież wstawiano w kadr człowieka, żeby tę skalę łatwo było i momentalnie uchwycić. Ale tutaj nie, nie, że człowiek w kadrze. Jeźdźcy, jeden za drugim, nienaturalnie blisko, pozujący w profilu.

Zdarzają się też wyjątkowe kadry. Tak jak ta grupa stojąca tyłem. Jakby złapane w ruchu, niechcący zdjęcie. Tych "niepozowanych" jest zaledwie kilka. Tak samo jak zdjęć kobiet. W tekście jest kilka opowieści jak Barszczewski próbował poznać kulturę, uszanować panujące zasady. Ale też jak próbował czasem zdjęcia twarzy kobiet zrobić.


Są wreszcie ujęcia rodziny, te siłą rzeczy mniej przykuwają wzrok. Bo tak zwykle wyglądają w porównaniu z tym "utraconym" i egzotycznym światem. Chyba, że taki piknik, w samym centrum Samarkandy. Kocyk niczym na trawce zielonej. 
Zastanawiające są autoportrety Barszczewskiego. Część z nich - klasycznie - ja na wycieczce. Podróżnik w niesamowitych okolicznościach przyrody. Stoi i podziwia, siedzi w grupie tubylców, płucze złoto, itd. Zaplanowany i ustawiony.

 

Barszczewski wielkim fotografem był. To nie podlega dyskusji. Znakomite kadry, wyszukane, z pomysłem. Nie idzie tylko o odkrycie obcego świata. Widoki, których nikt wcześniej nie zdjął. Owszem, pionier, odkrywca, wielki podróżnik. W książce postawiono na wspominanie jego wędrówek, gdzie fotografia tylko ułatwia nam poczucie w tym obcym świecie. Po lekturze suplementu - gdzie sam Barszczewski dodaje historii do zdjęć, można łatwo określić jaką rolę pełniły dla niego te obrazy. Poświadczał swoje opowieści, dokumentował podróże. Ale w zdjęciach jest coś więcej jeszcze. Jest owa umiejętność i oko. Jest zabawa i wirtuozeria. Tak charakterystyczna dla amatora pasja, możliwość uwiedzenia widza obrazem, konceptem.



Dlatego lepiej pominąć utyskiwania z pierwszych stron książki. Że taki niedoceniony, nieodkryty sam, nie przyznano mu miejsca należnego. Sam autor mówi o wieloletnich próbach przywracania pamięci o podróżniku i jego dorobku. Ponad 70 wystaw w ostatniej dekadzie i popularyzowanie jego zdjęć na pudełkach zapałek i opakowaniach krówek. Tak. Serio. Aż zacytuję: "jego zdjęcia reprodukowałem na kalendarzykach listkowych, pocztówkach, opakowaniach zapałczanych, żetonach, a nawet na opakowaniach krówek. Mam nadzieję, iż dzięki tym wszystkim różnorodnym działaniom udało się odkryć Leona Barszczewskiego dla współczesnego świata". [s.9].
Nie chciałabym podcinać skrzydeł spadkobiercy i obcesowo mówić: nie tędy droga. Ale tak długo jak nie zdecyduje się prawnuk na to, którą konkretnie działalność pradziadka promować, to się chyba na poważnie nie uda. Zdjęcia wygrały dla mnie wszystkie niedoskonałości opracowania, bo zdjęcia są porywające. Nawet tak wydrukowane, nawet tak nieopisane, powtarzane i kadrowane bez głowy (raz pion, raz poziom,itd). Nie powinny być na krówkach ani innych gadżetach. Wyobrażam sobie, że mamy tu własnego Fentona (tylko bez wojny w tle), swojego kolejnego Michała Greima, tylko fotografującego daleko dalej, amatorską wersję Bronisława Malinowskiego - amatorską antropologicznie, ale zdecydowanie lepszego fotografa. I tak dalej można wymieniać.
Może trzeba Barszczewskiego pokazać wśród odkrywanych fotografów końca XIX wieku i pierwszych dekad XX? Chciałabym wpatrzeć się w te zdjęcia, te twarze i gesty. Zobaczyć to dobrze wydrukowane w książce czy na wystawie. Ale bez udawania, że to ma funkcjonować jak w wtedy, gdy robił te ujęcia. Bo kiedy je robił, to pokazywał najbliższym, raz pokazał na dużej wystawie w Warszawie, kilka razy w prasie. Etnograficznie i krajobrazowo. A tu trzeba fotograficznie, żeby sam obraz nas uwiódł. Poczekam, będę wypatrywać.

więcej:
Leon Barszczewski w National Geographic
o jednej z wystaw Barszczewskiego: Muzeum Tatrzańskie


czwartek, 1 grudnia 2016

Paris Photo 20ty raz




Paris Photo – czyli najważniejsze targi fotograficzne na świecie odbyły się właśnie po raz 20ty. Właściwie nie było ani huczniej, ani więcej. Nic nie wskazywało na jakąś specjalną edycję. Co roku coś się tam zmienia, ale żeby zaraz wielki jubileusz?

20ta edycja targów to 153 galerie i 30 wydawców. Do tego, jak co roku ekspozycja nagrody Paris Photo-Aperture Foundation Photobook Awards, a także prezentacje partnerów: JP Morgan, BMW,  Leica, Huawei. Plus, i to warte odnotowania – drugie piętro oddane Centre Pompidou oraz artystom na solowe prezentacje. Relacje z targów to zwykle wylistowanie największych cen i wskazanie najciekawszych prac [zależnie od relacjonującego]. Bywa też obecny akcent narodowy, czyli podkreślenie udziału artystów z danego kraju. Kolekcjonerzy raczej tam jednak byli i ceny widzieli sami, o tym, co najciekawsze moglibyśmy długo się spierać, a wynajdywanie polskich akcentów nigdy nie było jakoś moją domeną. Poprzestanę na relacji oczywiście osobistej, opartej na zdziwieniach, a tych sporo. 

 Zofia Kulik 

Najmilszym zaskoczeniem było obejrzenie jednego z fotodywanów Zofii Kulik na piętrze pałacu w przestrzeni Galerii Żak & Branicka. Monumentalne dzieło, idealnie tam pasowało. Obok za ścianą wystawa najciekawszych nabytków do kolekcji Centre Pompidou z ostatnich 10 lat, „The Pencil of Culture” [wystawę przygotowali: Clément Chéroux & Karolina Ziębińska-Lewandowska]. Niełatwa do złożenia w całość sprawa, wielkie nazwiska artystów. A na okładce katalogu zdjęcie Anety Grzeszykowskiej [projektowała Kasia Kubicka]. Sporo akcentów polskich, na które wcale miałam nie zwracać uwagi. To jeszcze tylko jeden drobiazg z tego piętra, na dokładkę i deser zarazem, przyklejony i dodany rzutem na taśmę: Tomasz Gudzowaty. Za przestrzenią oddaną artystom, w drodze do VIP Lounge, po minięciu przemiłej obsługi, w wąskim korytarzu, między wejściami na lewo i prawo zawisło dosłownie kilka prac Gudzowatego. Nawet nie było jak odejść, żeby się w nie napatrzeć. A, zmieściły się też dwie książki, wydane przez Steidl włożone w ciężkie ramy. Tak, zamknięte książki, wiszące w ramie na ścianie, za szkłem. No co w tym dziwnego?! Wystawka.
Z przemiłych zadziwień to jeszcze Lartigue w kolorze!!!! A Egglestone z żarówką nie na czerwonym, oczywiście tle, tylko ciemnym niebieskim!
William Egglestone

Jacques Henri Lartigue

Najważniejsza alejka na Paris Photo, to te ogromne przestrzenie na samym środku. Zawsze tutaj znajdują się największe galerie, do których nim się wejdzie sprawdza się stan garderoby, poprawia włosy, nie będąc do końca przekonanym czy aby można wejść. Tym razem na wejściu uplasowała się galeria z Azji a ściany wyłożyła ugniecioną folią aluminiową, ok… Obok jednak, też na samym wejściu galeria z pracami Sally Mann. Pięknie, pięknie, dopóki słońce nie wyszło. Cóż to musiało być za zdziwienie dla galerzystów gdy sufit Grand Palais okazał się być przeszklony całkiem, a słońce okazało się operować jak w pogodny listopadowy dzień?! Prace Mann przygrzane i przypieczone słońcem zaczęły się pocić i to dość widocznie, na każdej pracy sporo kropel pod szkłem. Zostały zdjęte do cienia, a galerzyści z rozłożonymi rękami z bezsilności witali przechodzących. Trochę śmiesznie, a trochę strasznie. Bo jeśli na tych targach (żeby się tam dostać z galerią trzeba przejść sito i mnóstwo zapłacić), w środkowej alejce (czyli zapłacić wielokrotność mnóstwa) zdarzają się takie rzeczy, to chyba coś jest nie w porządku. Może to wszystko efekt kryzysu? Zeszłorocznego zamknięcia targów w połowie ich trwania? Stąd ponoć brak imprezy Los Angeles Paris Photo. Może i stąd wiele najważniejszych galerii zamiast w głównej alei Grand Palais, tym razem pokornie znalazły miejsca losowe w głębi pałacu?

 
prace Sally Mann

Ogromnym zdziwieniem było odnalezienie klasycznej już, znakomitej pracy Edwarda Ruscha "Every Building on the Sunset Strip". Książka, w oryginale robi niebywałe wrażenie. Napisano o niej mnóstwo, wielu naśladowało. Ostatnio zasłyszałam z tak zwanych świeżych i modnych porównań - taki googlestreetview tylko pół wieku temu i w postaci książki. Zdziwienie nie dotyczyło oryginału, lecz remake'u!Jedna z wersji "Hollywood Boulevard" wtedy i dziś. I dwie wersje - czarnobiała, oryginalna i obok kolorowa, współczesna. Pierwsze co pomyślałam, przyznaję, słaby żart pokazywać to razem, tak na ścianie. Kilka lat temu wydawnictwo STEIDL przygotowało wraz z artystą jedną z wersji, nową książkę, po kilkudziesięciu latach Ruscha wrócił do pracy nad publikacją. Jeszcze książka...Ale już książka w wersji kolekcjonerskiej, specjalnej, a jeszcze ściana? Cóż, to zasłyszane porównanie nagle zaczęło bardziej znaczyć i zastanawiać nad celem. Takie przypomnienie, że mistrz żyje? 
Ed Ruscha


Aż przypomniał mi się drobny żart, mem, viral, niedawno podgrzewał łącza. Ktoś położył okulary na podłodze w galerii, pamiętacie? Takie obrazowe nieporozumienie co można w galerii trafić i jak powinno się reagować. Na Paris Photo nie dziwią, chyba faux pas jeśli by dziwiły - porwane odbitki, przestrzelone prace i stojące na podłodze zdjęcia. Całe targi przesiąknięte intencjonalnością. Przestrzelone zdjęcia - owszem, widać dziury jak na tarczy strzelniczej, "wydają się" być zamierzone. Porwane baryty, po 35000 euro za sztukę, chyba też intencjonalne - choć już trudniejsze do pojęcia, objęcia, zrozumienia. Zdjęcie na podłodze, nawet było ich wiele. Niektóre nie mieściły się na ścianach. Niektóre - jak to tutaj, zdaje się, że zakrywał telefony w ładowaniu ;) Intencjonalnie również. Przecież. [na dokumentacji samej galerii - jakoś nie ma śladu po tej intencjonalności, well]  
  Jurgen Teller

To, co jednak najbardziej rzuciło mi się w oczy podczas tegorocznej edycji, to ramy. Serio, znaczy były świetne zdjęcia, tu i ówdzie. Wszystko grało, czasem. Ale wiele zdziwień dotyczyło ram. Z tak zwanym grande finale i opadem rąk, gdy jednak znalazłam antyramy na Paris Photo! Po kolei jednak. Mam nieodparte wrażenie, że część tych zabiegów z ramą było tylko by zwrócić uwagę. Nie jest to naganny cel przecież, targi, tysiące zdjęć do obejrzenia w krótkim czasie. Warto się wybić, zaznaczyć?!
Alexander Gronsky



Douglas Lance Gibson

Były z tych ciekawszych ramy dzielące obrazy (serio, nie dotarłam do znaczenia), zaciekawiające kształtami, formami, kolorami i materiałami (metal nawet często spotykany, ale kamień?!). Obraz czasem "wychodził" na ramę, innym razem opis został zawarty w ramie. Mniej lub bardziej trafione oprawy. Czasem rama tworzyła dodatkowe znaczenie, przechodziła w drugą, mieszały się. 

  
John Copans

Taryn Simon

Susan Derges

Lynne Cohen

Noe Sendas

 Thierry Struvay

Lynne Cohen


Richard T. Walker
Inka & Niklas

I grande finale: antyramy! Czyli - jak nigdy nie oprawiać zdjęć, tu przykład z samej góry, z Paris Photo. No nie wiem, nie wiem...Zostanę przy swoim zdaniu.

Luis Molina-Pantin

Paris Photo to także książki, ale o nich następnym razem. O imprezach towarzyszących też. Już nie będzie tak śmiesznie.


wtorek, 1 listopada 2016

32 z 42 / Inge Gjellesvik / Danuta Wałęsa odbiera Pokojową Nagrodę Nobla


Inge Gjellesvik, Danuta Wałęsa odbiera Pokojową Nagrodę Nobla, Oslo, 10 grudnia 1983

Dziesiątego grudnia 1983 roku Danuta Wałęsa w imieniu męża odebrała Pokojową Nagrodę Nobla. Po lewej stronie stoi Bogdan, najstarszy syn Wałęsów.

Komitet Noblowski uznał Lecha Wałęsę za „wyraziciela tęsknoty za wolnością i pokojem, która – mimo nierównych warunków – istnieje niepokonana we wszystkich narodach świata”. / fot. dzięki uprzejmości Agencji Forum & Scanpix Norway 

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 


O pokojowej nagrodzie Nobla dla Wałęsy powiedziano i napisano mnóstwo. Zacznijmy od fragmentu oficjalnego uzasadnienia dla przyznania nagrody, następnie obejrzyjmy całą ceremonię i wysłuchajmy przemowy. Potem zajmiemy się zdjęciem, fotoikoną, albo jeszcze lepiej bohaterką.

Uzasadnienie (fragment): Działania Lecha Wałęsy charakteryzowały się determinacją w dążeniu do rozwiązania problemów jego kraju poprzez negocjacje i współpracę, bez uciekania się do przemocy. Lech Wałęsa próbował zapoczątkować dialog między organizacją, którą reprezentuje – Solidarnością – a władzami. Komitet uznaje Wałęsę za wyraziciela tęsknoty za wolnością i pokojem, która – mimo nierównych warunków – istnieje niepokonana we wszystkich narodach świata. W czasach, w których odprężenie i pokojowe rozwiązywanie konfliktów są bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej, wysiłek Wałęsy jest zarówno natchnieniem, jak i przykładem. za: www.polskieradio.pl   



Nobel, a Wałęsa za miastem.

Decyzja Komitetu Noblowskiego została podana 5 października 1983 roku. Wałęsa był typowany do nagrody rok wcześniej, kiedy był internowany.
Ósma rano. Lech siada za kierownicą białego mikrobusa volkswagena. Razem z nim do auta wsiadają: pan Pączek - kioskarz spod domu Wałęsy, żona Pączka, Kazik - kuzyn Danuty, dwaj przyjaciele Wałęsy - Henryk Mażul i Sławomir Rybicki. Ruszają do wsi Kaszuba, sto kilometrów od Gdańska.
Za nimi kawalkada ośmiu taksówek i samochodów z warszawskimi rejestracjami. Jadą nimi zagraniczni dziennikarze, którzy chcą być przy Lechu, gdy pojawi się oficjalny komunikat z Oslo. - Marek Wąs, Marek Sterlingow, "Z taką żoną każdy doszedłby do Nobla" 


Wyjazd na ryby już po informacji o przyznaniu Nobla: Lech Wałęsa, Chris Niedenthal, Tadeuszem Zagoździński i Janusz Kobyliński, za stroną: "Dekada wolności": http://www.bialo-czerwona.pl/solidarnosc25foto/public_html/pics/walesa_ryby_trzech_1.jpg

Danuta Wałęsa: O tym, że to ja mam pojechać po Nobla do Oslo, dowiedziałam się od jakiegoś dziennikarza albo kogoś z biura. Tak, dowiedziałam się od osoby trzeciej, nie od męża. (…) Nie zapytał, czy chcę jechać, czy czuję się na siłach. Swoją decyzję ogłosił na jakiejś konferencji prasowej, i po wszystkim. Mąż obawiał się, że komuniści pozwolą mu wyjechać po Nobla, ale już nie pozwolą, żeby powrócił do Polski. Że będzie musiał zostać na emigracji (…). Gdy mąż wrócił do domu, chyba mu powiedziałam: >> Ale żeś wymyślił z tym moim wyjazdem do Oslo<<. Ale nie było dyskusji. [s.236]

Oficjalnie mówi się, że Wałęsie władze odmówiły wydania paszportu. Obawy o nie wpuszczeniu do kraju z powrotem podaje rodzina. Wróćmy jednak do bohaterów 10 grudnia 1983 roku, tych ze zdjęcia: Bogdan, wówczas trzynastoletni syn oraz żona Wałęsy: Danuta. W obydwojgu ze zdjęcia wyczuwa się spięcie i  nieśmiałość. Nic dziwnego, 700 osób na sali, pierwsza podróż zagraniczna dla obydwojga, można mnożyć przyczyny. Ale jest też  pewnego rodzaju duma w oczach pani Danuty. W telewizyjnej relacji z wydarzenia widać jak ulotny to moment, który wyłapał norweski fotograf Inge Gjellesvik. Chwila o tyle udana, że miesza się owo napięcie z dumą i radością. Kulisy wyjazdu najlepiej relacjonuje sama Wałęsowa, przywołuje z resztą w swojej książce także wspomnienia syna. 
Podróż trwała od 9 do 13 grudnia. Wylot i przylot z Okęcia. Tam i z powrotem asystował podróżnym Lech Wałęsa. Z powrotem także Ksiądz Jankowski. Bogdan został dopisany do paszportu matki, mimo wcześniejszych starań o osobny dokument. Powrót do kraju, o czym nie wspomina w książce Wałęsowa, miał być zakończony upokarzającą kontrolą osobistą na lotnisku – moment ten przywołuje film Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei” (2013). 


Ceremonia wypadła chyba dobrze

Najlepiej będzie oddać im głos, przynajmniej we fragmentach. 

Danuta Wałęsa: 

Jednak z chwilą gdy on wydał ten rozkaz do wyjazdu, zaczęłam tworzyć swój obraz. Nie pojadę po Nobla jako Danuta, żona Lecha Wałęsy, lecz pojadę tam  jako Danuta, kobieta Polka. Kobieta, która będzie reprezentować polskie kobiety. O, Danuta Wałęsa, reprezentantka polskich kobiet! Miałam wtedy na myśli, a i teraz podobnie, nie polskie kobiety, żony panów komunistów, żyjące w luksusowych warunkach, lecz te zwykłe Polki wychowujące dzieci, pomagające mężom, próbujące poradzić sobie w trudnym czasie, w jakim wtedy znajdowała się Polska. [s.239-242]

Podbudowana tym serdecznym spotkaniem z Olafem V, wchodząc na salę, w której wręczano nagrodę, jednak miałam tremę. Wprowadzał mnie przewodniczący Komitetu Noblowskiego pan Egil Aarvik. Gdy szliśmy środkiem sali pomiędzy rzędami, widząc wszystkich tych ważnych ludzi, dostojnych gości, a chcąc jako Polka i kobieta wypaść jak najlepiej, poczułam słabość. Matko jedyna! Te światła, panowie we frakach, panie w sukniach i ja tu, zwykła kobieta z Polski. Nogi, niczym z waty, zaczęły się pode mną uginać. Przemknęło w myślach: >>O Jezu, ja chyba nie dam rady<<. [s.248]

Przed wyjazdem z Polski mówiono, że Norwegowie są takim chłodnym, obojętnym narodem. W przeciwieństwie do nas trudno ich wzruszyć, są oszczędni w okazywaniu emocji. Gdy ona [Natasza P. Sandbu] tłumaczyła, podniosłam wzrok i spojrzałam na salę. Ludzie byli bardzo wzruszeni. Jak zobaczyłam wzruszonych ludzi, niektórych płaczących, mając w pamięci słowa o chłodnych Norwegach, poczułam w sobie siłę. Ten widok utwierdził mnie, że jednak sobie poradzę. [s.248]

Żadnego faux pas nie popełniłam, ceremonia wypadła chyba dobrze. Później, w latach dziewięćdziesiątych, gdy wyjeżdżałam z mężem, który był wówczas prezydentem, wiele spotkanych osób powracało do tej uroczystości, wspominając ją z przejęciem i ze wzruszeniem. Mówili, jak ważny był to dla nich Nobel, że trzymali za mnie kciuki , jak ważne dla nich było to, że sobie poradziłam. Słysząc te słowa, czułam satysfakcję. [s.249-250]

Ani rok 1982, ani 1983 nie był łatwy. Następne lata nie były lepsze. Jednak dzień 10 grudnia 1983 roku był dla mnie nie tylko wielkim przeżyciem, ale i wynagrodzeniem za samotność, za udręki, poniżenia i złośliwości, których osobiście doznałam w stanie wojennym. [s.233-234] Dla mnie Nobel był zapłatą za to, że mąż dzięki mnie miał swobodę i mógł zająć się Solidarnością, polityką[s.251]

W moim życiu już nigdy nie było takiego dnia ani nawet takiego momentu, który mogłabym porównać do wystąpienia przed audytorium w Oslo. Zawsze podkreślałam, że właśnie Nobel i spotkania z Ojcem Świętym były dla mnie wielką rzeczą. Od wizyty w Oslo już nigdy czegoś podobnego nie przeżyłam, nie doznałam takiego dowartościowania własnej osoby i jeśli można tak powiedzieć, mojego ja. (...) Dlatego właśnie za to bardzo jestem wdzięczna mężowi i serdecznie mu dziękuję. Była to dla mnie życiowa nauka i wspaniała lekcja. Pozbyłam się kompleksów, obaw, że czegoś nie potrafię, nie poradzę sobie. Właśnie wtedy, w Oslo,  poczułam, że umiem sobie radzić w tak nadzwyczajnych sytuacjach. (…) Występując na noblowskim podium, nie czułam się żoną Wałęsy, jakąś kurą domową. Poczułam się polską kobietą reprezentującą inne polskie kobiety. [s.250]

Wiele lat później pokazano mi dokument zawierający wytyczne kierownika Sztabu Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Warszawie dotyczące naszego pobytu w stolicy: >>Należy zakładać, że w wyniku oddziaływania wrogiej propagandy rodzimej i zagranicznej w miejscu czasowego pobytu rodziny Wałęsów mogą się gromadzić tłumnie zwolennicy Solidarności. (…) Czynności zabezpieczające ukierunkowane są na zapewnienie takiej formy pobytu w Warszawie rodziny Wałęsów, jakie towarzyszą każdej, przeciętnej polskiej rodzinie<<. To ostatnie zdanie dowodzi, do jakiego absurdu, a może obłędu oni doszli. Dla zapewnienia Wałęsom pobytu w stolicy takiego jak dla przeciętnej polskiej rodziny posłali kilkuset zomowców i esbeków. [s.255-256]

Bogdan Wałęsa: Koledzy rozmawiali ze mną na temat nagrody. Wiedzieli, że jest to ważna nagroda, lecz to, jaką ma rangę i co się dalej z tym wiąże, rozumiało niewielu. Koledzy głównie zazdrościli samego wyjazdu za granicę, natomiast dla mnie, dla trzynastolatka, Nobel był kolejnym etapem uświadamiania sobie, kim jest ojciec, jaką odgrywa rolę. (...) Po zakończeniu części oficjalnej wielka ulga. Zeszła z mamy para. Później zadzwoniła  do Gdańska i rozmawiała z ojcem. Spytała się, jak wypadła. Ojciec jak zwykle krytycznie, bo przecież nie mógł powiedzieć, że super, stwierdził, że wypadła na trzy z plusem. Dopiero wówczas, wiedząc, że wszystko jest OK., mama odetchnęła z ulgą. Nie dała się nabrać na stare zagrywki ojca, znała go przecież dobrze. Ta jego reakcja sprawiła jej ulgę, przekonanie, że wszystko z pewnością wypadło dobrze. [s. 256-258]

Wszystkie cytaty słów Danuty Wałęsy i Bogdana Wałęsy pochodzą z książki: Danuta Wałęsa, „Marzenia i tajemnice”, oprac. Adamowicz P., Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011

Na koniec 

Do akcji „Fotoikony” zostało wybrane zdjęcie norweskiego fotografa Inge Gjellesvik . Ujęcia innych fotografujących wtedy były nie w owy punkt – czy lepiej „punctum” świetnie działającego na emocje i znakomicie wydobywające je z bohaterów tego dnia. O Gjellesviku niewiele wiem. Wygląda na to, że przez lata pracował na zlecenia około rządowe w Norwegii, z pewnością także dla Komitetu Noblowskiego. Po wglądzie w internetowe archiwum można stwierdzić, że jest czynnym i wszechstronnym fotografem.  [i próbuję się z nim skontaktować po więcej informacji]

Nobel dla Wałęsy jeszcze 32 lata po fakcie budzi gorące emocje. Raz na jakiś czas pojawiają się także głosy o tym, że nagroda niezasłużona, że powinien ją oddać, że to była czyjaś zasługa. Tu może odeślę do lektury uzupełniającej. 
- rozmowa z Marią Kiszczak w onet.pl
- "Domagają się od Lecha Wałęsy, by zwrócił nagrodę Nobla" w wp.pl


"Fotoikony. Poszukiwanie/Głosowanie" to akcja/wystawa skupiająca 42 najbardziej znane fotografie dotyczące Polski. Więcej o ikonicznych zdjęciach, samej wystawie, procesie wyboru, itd na blogu miejsce fotografii pod etykietą "ikony".

środa, 6 lipca 2016

know-how: fotoreportaż i dokument: WARSZTATY

Dziś propozycja.
Warsztaty robimy. Fotoreporterzy i dokumentaliści, obserwuję co się dzieje na konkursach, słucham z czym przychodzą ludzie na zajęcia i przeglądy, czasem pracuję nad finałem danego projektu i w końcu niedawno badałam w ankiecie "Fotoreporter w Polsce" o co właściwie chodzi i z czym się zmagacie...
Dlatego wymyśliłam te warsztaty, dobrałam najlepszy zespół pod słońcem, no i jedziemy do Gdańska, na 3 dni i 30 godzin pracy.

Nie będzie nauki kadrowania ani robienia zdjęć. To już umiecie. Celujemy z warsztatami do tych, co już mają tematy zrobione, rozpoczęte, o czymś chcą opowiedzieć, ale... mają kłopot z ułożeniem tych zdjęć do swojej strony czy książki, wystawy; chcą opowiedzieć coś, czego nie ma w zdjęciach, albo nie potrafią się pozbyć swoich ulubionych zdjęć z serii; nie wiedzą co o zdjęciach mówić (ani jak?) oraz co napisać. Inaczej kadry opowiadają historię w setach 6-, 8- i 10-zdjęciowych, a do konkursów nie można zgłaszać "the-best-of", lecz z głową ułożone reportaże, gdzie napięcie, emocje i narracja muszą się idealnie zgrywać ze sobą.

Będzie też sporo rozmowy o aspektach technicznych. Oczywiście wiemy jak zdjęcia robić, jak poprawnie naświetlać, jak retuszować, ale nigdy nie zawadzi poćwiczyć więcej, sprawdzić co właściwie można zrobić w postprodukcji przy fotografii reportażowej.

30.04.2015 Hiszpania. Madryt. Zoo w Madrycia. Irina Casanova opiekunka goryli, pomimo oddzielającej szyby, robi sobie wspólne zdjecie młodym osobnikiem o imieniu Gwett. Goryle w madryckim zoo nie mają fizycznego konatktu z ludźmi ich wybieg jest tak zbudowany, żeby nawet opiekunowie nie dotykali zwierząt. /fot. Paweł Wyszomirski www.testigo.pl


Będzie mnóstwo edytowania, postprodukcji, jeszcze więcej pracy koncepcyjnej, miejsca na zastanowienie nad wynikiem zdjęć, opowiadania historii, i jeszcze raz i do znudzenia przekładania zdjęć. będzie też pisanie i mówienie o fotografii - wszystkie te rzeczy, których nie uczą szkoły, a które robi się na kolanie na chwilę przed deadlinem. 

Także jeśli ktoś na serio chce się tym (fotoreportażem i dokumentem) zająć ambitnie i sprawdzić wynik pracy (nie pod postacią lajków, statystyk odwiedzin stron, ani złotówek na fakturze) - to zajęcia są wymyślone właśnie pod Wasze potrzeby.

Przychodzimy z jednym, max dwoma materiałami, w ciągu trzech dni omawiamy je dogłębnie, opracowujemy i wychodzimy z czymś gotowym, plus z wiedzą jak sobie radzić w przyszłości, a może także jak przeformułować lub dokończyć serię, która leży w szufladzie. 

W trakcie zajęć ugruntujecie wiedzę, poznacie wytyczne i wymogi, zdobędziecie podstawowe know-how, które ułatwi poprowadzenie własnych projektów, a także wyjście ze swoimi pracami do widzów.

Koszt: 800 zł [+VAT]

Zapisy do 8 lipca: joannakinowska@sdk.waw.pl 601 930 560
Grupa: 7-10 osób
Czas: 11-13 lipca 2016, codziennie w godzinach 9-20 [w tym przerwy]
Prowadzący: Joanna Kinowska, Zbyszek Kordys, Bartek Molga
Miejsce: WRZEpracownia ul. Słowackiego 19/8, 80-257 Gdańsk
Organizator: Służewski Dom Kultury + WRZEpracownia + Testigo Documentary




Szczegółowy program zajęć:

11 lipca, poniedziałek
9-12: Wstęp teoretyczny: specyfika „gatunków” dokumentalnych, strategie opowiadania obrazem, projekty długoterminowe. Etyka i zasady techniczne obowiązujące w tych gatunkach. Miejsce fotoreportażu/dokumentu: Jak prezentować swoją twórczość współcześnie? Przykłady, jak przygotować zdjęcia pod konkretne medium: prasa, internet, wystawa, książka, prezentacje i konkurs;

12.30-16.30: Postprodukcja (część 1) Podstawy zarządzania barwą (Color Management System) - o przestrzeniach barwnych, profilach kolorystycznych, jak skonfigurować photoshopa, lightrooma i system operacyjny komputera, o monitorach do prac graficznych i o tym jak je kalibrować;
- od wywołania rawa/zeskanowania negatywu, przez retusz

17.00-20.00: Mówienie o swoich zdjęciach: każdy uczestnik przedstawia siebie i swoją pracę. Jak to zrobić w 15 minut? [award days speech].

12 lipca, wtorek
Fotoedycja: jak edytować - wybierać zdjęcia na przykładzie swoich oraz innych kursantów, jakich pomocnych programów używać do tego, oraz jak obiektywnie decydować, co zachować, a co odrzucić.
Każdy uczestnik przedstawia swój wybrany materiał. Omawiamy go szczegółowo, układamy je w historię. Naszym celem będzie odpowiedzenie sobie na pytanie co chcemy pokazać i również jak to chcemy zrobić. Na co zwrócić uwagę przy wyborze. Każdy będzie mógł się wypowiedzieć na temat prezentowanych zdjęć, wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Jak wygląda praca fotoedytora w redakcji, jakimi narzędziami ułatwia sobie pracę.

13 lipca, środa
9-13: Postprodukcja (część 2) Każdy uczestnik przygotowuje swój wyedytowany dzień wcześniej materiał do prezentacji/wydruku. Retusz; dozwolone chwyty. Analiza programami do posunięć niedozwolonych;

13.30-20: Myślenie fotografią: Jak mówić o swoich zdjęciach, jak o nich pisać (podpis, caption, artist statement, tekst kuratorski); mówienie o sobie oraz napisanie biogramu. Jak się przygotować do przeglądu portfolio? Jak mówić innym o swojej pracy?

[godziny mogą się nieznacznie różnić, zmiany dokonywane będą bezpośrednio z grupą warsztatową]

Na zajęcia:
Trzeba zabrać komputer i pendrive ze zdjęciami. Każdy uczestnik, przed rozpoczęciem zajęć otrzyma szczegółową instrukcję jak przygotować się do zajęć [jakie oprogramowanie w komputerze, ile czasu na wystąpienie, ile zdjęć do pracy, w jakiej formie, co napisać, itd.]





Prowadzący:
Bartek Molga - fotograf, fotoedytor. Pracował w ogólnopolskich tytułach, takich jak "Gazeta Wyborcza", "Newsweek Polska", "Dziennik Polska Świat", "Rzeczpospolita". Obecnie związany z wydawnictwem "Czerwone i Czarne" oraz prasą komercyjną. Bartek nauczy Was jak najlepiej jest przeglądać i wybierać zdjęcia, jak obiektywnie decydować, co zachować, a co odrzucić :).

Zbyszek Kordys - fotograf, edukator. Od lat związany z fotografią, uczył się jej od czołowych polskich twórców fotografii modowej i reklamowej. Współpracował z takimi czasopismami jak „Viva”, „Gala” czy „Zwierciadło” oraz licznymi warszawskimi i dolnośląskimi agencjami reklamowymi. Specjalizuje się w kompleksowym przygotowaniu produkcji wystaw. Prowadzi laboratorium PrintShop1923 (1923.pl) i uczy jak się robi zdjęcia. Zbyszek jest specjalistą od postprodukcji fotografii. Powie Wam jak naświetlać i wywoływać, skanować itd., czyli jak wykonać zdjęcie i co potem z nim zrobić, żeby je potem pokazać innym.

Joanna Kinowska - historyk sztuki specjalizujący się w fotografii. Niezależna kuratorka wystaw fotograficznych. Wykładowca Akademii Fotografii. Redaktorka prowadząca http://miejscefotografii.blogspot.com/, autorka tekstów o fotografii, współpracuje z "Digital Camera Polska" i fotopolis.pl. Joanna bywa recenzentką przeglądów portfolio, jurorką konkursów fotografii prasowej, fotoedytorką książek, itd…i rozumie problemy fotografów, którzy starają się wyjść do widza z własną opowieścią.
 



niedziela, 3 lipca 2016

Siłowanie na siłę


Leo Forbert, Portret wielokrotny, Warszawa, 1930te / ze zbiorów własnych, rep. jk

Nic ciekawego, nic palącego. Taka tylko refleksja, dojrzewająca od miesiąca, a tak jak przyglądam się jej, to jednak od kilku lat. Chodzi o siłowanie się z historią fotografii. Zauważyłam dwa sposoby, jakby nie spojrzeć, bliskie sobie.

Pierwszy nazwałabym roboczo wyciąganiem brudów. To zabieg znany z każdej innej dziedziny życia, więc nihil novi. To rzecz z wszechmiar pożyteczna, bo żeby coś wyciągnąć sprzed dekad, trzeba się tam zanurzyć, poszperać, przywołać dykteryjkę, powołać się na źródła, i potem idzie w świat. Viral! I ludzie podają, szerują i czytają, i wiedzą, potem oni się zagłębiają i szperają. Więc robota edukacyjna i upowszechniająca świetna. A jednak są to „brudy”, więc trzeba ostrożnie. Trzeba z mądrym komentarzem, a tego jednak ze świecą szukać… Zostają nagłówki, czy sensacyjnym tonem pisane słowa: ‘zobacz jak manipulował największy’, ‘popatrz na niepublikowany wcześniej oryginał’, ‘ustawka zdjęcia mistrza’, itd… Oto na szybko, bo Internet wiadomo - tempo, miesza z błotem połowę historię fotografii, co drugi mistrz, wielki, czy jakkolwiek go się nazywa – ma swoje grzeszki na sumieniu. Najlepiej widać to w historii ikonicznych zdjęć. A mnie rozczula taki masowy pęd i wskazywanie palcami – oooo, wow, wiesz, że X ustawił cała historię?! Też mi fotograf, phi! 

Takie słowa padają nie tylko z ust czy spod palców amatorów, widzów, oglądaczy, ale też ludzi hyperopiniotwórczych dla dziedziny. Dziennikarz masowo docierający do publiczności jest tutaj mniejszym zagrożeniem, niż właśnie specjalista w dziedzinie, słuchany przez młodszych, mniej doświadczonych, przez ufających słuchaczy. Zostaje pytanie po co to robić?

Można w obronie własnej, a można też dla własnej chwały. Jeden wielki przypomina wpadki i manipulacje „National Geographic” z piramidami, żeby umniejszyć wagę swoich ruchów nad zdjęciami. Fotoedytorka z NatGeo odpowiada mu, że mamy 2016 i teraz to nie przejdzie. Historia zostaje w historii, wnioski wyciągnięte, jednoznacznie. Drugi wielki opowiada studentom, słuchaczom o gigancie fotografii, ojcu fotoeseju w tonie pogardy, że przecież cała jego robota była ustawką. Nie ma mu kto odpowiedzieć, że mamy XXI wiek, Internety i telewizję, i że trudno w ogóle przykładać dzisiejsze standardy do reportażu z lat 1960tych. Co dopiero rozliczać fotografów ze współczesnych kodów?!  

Druga zabawa z historią, jest jednak bardziej kreatywna. Chodzi o zmienianie kontekstów tego co było. Fajne i przyjemne, pod warunkiem, że robi to ktoś, kto ten kontekst pierwotny zna i umie go sprytnie i nowocześnie przeformułować. Wtedy czysta rozkosz, wspaniałe odkrycia i ogólna ekstaza. Dobrym przykładem może być wykopane zjawisko „Hidden mother”, „Pozdrowienia z Auschwitz” Pawła Szypulskiego, książka czy wystawy Wojciecha Nowickiego, Jacka Dehnela, prace nad archiwum Zofii Chomętowskiej współczesnych artystów i cala praca Fundacji Archeologia Fotografii, itd… Mnożyć i wskazywać można długo. 

Gorzej, jak się za to biorą kuratorzy z przypadku, szukający na siłę sławy, gotowi dopisać wszystko byle tylko podnieść cenę. Mamy wtedy efekt naśladujący jedynie gestem dzieło Duchampa. Przecież wystarczy wnieść do galerii?! Kontekst się zmienia, dodaje kilka mocnych słów o sztuce, o drzemiącym potencjale właśnie odkrytym, i już?  Jakby sama historia tak jak się zdarzyła ze swoim często porywającym kontekstem nie wystarczyła? Nie wystarczy, bo tu trzeba sprowadzić wszystko do jednego prostego marketingowego sloganu, to dopisywane zero do ceny musi się szybko i mocno obronić, najlepiej z telewizji?! Najlepiej niech to powie, ktoś sławny.

Taaaak, no niestety jestem przewrażliwiona na punkcie historii fotografii, interpretacji faktów i dekodowania kontekstów. Ostrożnie patrzę na lekko obalanych gigantów oraz wciskanie kitu jako wielką sztukę. Nie ma czarnobiałych odpowiedzi, gadajmy, rozmawiajmy, polemizujmy. Radykalizacji chyba dość nam wszystkim dookoła, co?

Tło muzyczne zapewnia Oasis - Don’t look back in anger




wtorek, 21 czerwca 2016

Confused - jeszcze o McCurrym.


6 maja 2016 się zaczęło, a już 30 było po wszystkim.
I cisza. 
Chodzi oczywiście o głośny fotoszopowy skandal ze Stevem McCurrym w roli głównej. 
Naiwnie sądziłam, że będzie huczało. A tak tylko trochę mocnych słów, jeszcze więcej miałkich argumentów. Było też kilka remake'ów zdjęć McCurrego - mój ulubiony zniknął po kilku godzinach z internetu. I tak Wam opowiem co na nim było: słynne zdjęcie z Taj Mahal, a w tej cudownie niezmąconej wodzie pływał sobie piękny rekin. 
Trochę się pośmialiśmy. Poczytaliśmy sporo za i przeciw. Były też internetowe bójki na forach, między konserwatystami na straży zasad i zawodu, a żądnymi ładnych obrazków. 
Nie będę powtarzać całej historii. Po tekście dla Fotopolis.pl "Odwagi Panie McCurry" i jeszcze kilku komentarzach z fb/miejscefotografii, wyszło, że mam nową specjalizację w mccuryzmie właśnie. Cisza ciszą, ale będę tupać nogą dalej!

30 maja Steve McCurry udzielił wreszcie wywiadu, w którym wypowiedział się dla "Time" w całej tej sprawie. Właściwie powtórzył to, co wyciągnęli od niego redaktorzy PetaPixel, zaraz po pierwszej "wpadce". 

Jaki mamy bilans:

- kilkanaście zdjęć McCurrego w formie gifów krąży po internecie - budzą uśmiech i zdziwienie. Zmiany, których dokonał są kuriozalne! Zamiast wykadrować lekko zdjęcie, posłużył się zabronionymi dla fotoreportera narzędziami. Prostowanie chaty w Afryce, serio? 

- laborant, asystent, ktoś kto był ponoć odpowiedzialny za niedopatrzenie produkcji na pierwszym zdjęciu - stracił pracę. Szukam w necie już któryś dzień jakiś przeprosin, cokolwiek. Nic. Wygląda na to, że pracę stracił trwale. 

- Agencja Magnum, World Press Photo - cisza. Dlaczego mieliby cokolwiek powiedzieć? Magnum - bo od lat wyznacza standardy w fotografii reportażowej i dokumentalnej, jest legendą. Do niej należy m.in. owa legenda McCurrego. Wypadałoby chyba coś skomentować, tak choćby oględnie? A World Press Photo - bo McCurry coś tam kiedyś wygrywał. Organizacja - Fundacja WPP z jej naczelnym Larsem Boeringiem bardzo bacznie przygląda się poczynaniom około reporterskim na świecie. Na wszelkie nieścisłości reagują błyskawicznie i bezwzględnie. Tak postąpiono chociażby z odbieraniem nagród - Rudik za wystemplowanie kawałka buta, Triolo wyleciał za błędny podpis, nie za ustawienie zdjęcia, itd, itd... Nawet nie trzeba być laureatem konkursu, spokojnie, żeby zostać potępionym przez Boeringa. Tutaj drobny przykład, może pamiętacie? 

W każdym razie ani słowa złego nie było o McCurrym, trochę śmiechów na tablicy Larsa Boeringa, rozeszło się bez komentarza.

- Steve tłumaczy w "Time", że nie jest fotoreporterem, tylko "visual storyteller" - wizualnym opowiadaczem historii, czy jakkolwiek to przetłumaczymy. Różnica między określeniami dla McCurrego wydaje się być znacząca. Chwyty niedostępne dla fotoreportera, byłyby możliwe w "visual storytelling". A środowisko dalej milczy. A przecież "visual storytelling" to określenie całej fotografii dokumentalnej, każdy podejmujący osobiste projekty długoterminowe tak o sobie mówi. Jest to powszechnie używany zamiennik słowa "fotoreporter". Nie zawiera w sobie żadnych odmiennych skojarzeń w kwestii etyki dziennikarskiej,   

"I’ve always let my pictures do the talking, but now I understand that people want me to describe the category into which I would put myself, and so I would say that today I am a visual storyteller"- Steve McCurry

"Zawsze wypowiadałem się obrazami [dosłownie - dawałem mówić moim zdjęciom], ale teraz rozumiem, że ludzie potrzebują bym przypisał się do kategorii. Zatem dziś powiedziałbym, że jestem wizualnym opowiadaczem historii." Mam nieodparte wrażenie, że McCurry zwala winę na jakiś bliżej nieokreślony ogół widzów, który uważa go za fotoreportera, a całkiem nie powinien. Jest to sprytne odwrócenie ról. Po 40 latach kariery jako fotoreporter, McCurry to nas wini, że ciągle ufamy jego zdjęciom, a raczej, że ich autor podąża za regułami zawodu. Też pomysł?! Skąd nam to do głowy przyszło? 
Tłumaczy dalej, że nie pracował dla gazet, agencji, itd., że był freelancerem. Nie ma to w ciągu ostatnich dekad nic do rzeczy ani do kwestii etyki fotoreporterów, ani do samego określenia. 
W kolejnych wyjaśnieniach następuje groźny konflikt logiczny. Z jednej strony McCurry mówi, że fotoreporterem nie jest, z drugiej, że zapanuje nad używaniem fotoszopa. Będzie używał go mniej, nawet jeśli ciągle uważa, że może robić ze zdjęciami co tylko zechce. Nawet na własny użytek. Brawo! A to wszystko dla nas, dla widzów, którzy mogą się czuć "confused" - że on przecież już nie jest fotoreporterem. [Confused Vincent ma się idealnie w tym kadrze, prawda?]

Niemożność określenia się, zatarcie granic gatunkowych, wychodzenie poza określone tradycje - tak, wszystko to nam doskwiera i fascynuje od dawna. Doskwiera, bo rzeczywiście trudniej szufladkować, a fascynuje, bo sztuka zawsze szufladom się wymknie. Jest jednak coś w zawodzie dziennikarza, fotoreportera również, nad czym ostatnio pracuje się jakby ciężej - kodeks etyczny. Doprecyzowuje się i strzeże pilnie - bo era cyfrowa, bo obywatelscy dziennikarze, bo nowe idzie nie dbając o zasady. Sporządza się raporty, robi badania, dokręca śrubki w konkursie World Press Photo, itd. I to działa, zwiększa świadomość, edukuje, brawo! 

Niepokoi mnie tylko istnienie precedensów - oto najwięksi, albo ci, za którymi stoją najwięksi rynkowi gracze, przyłapani za rękę na czynieniu wbrew zasadom. Przyłapani tłumaczą się nieporadnie, jak dzieci, i puszcza się ich następnie ze śmiechem skarcone, z powrotem do zabawy. Tak było z Paolo Pellegrinem kilka lat temu. Posądzony o ustawienie zdjęcia, o złe podpisy (pomylił się o kilkadziesiąt kilometrów), tłumaczył, że był nieświadomy sytuacji, a podpisy robił asystent. Nagrodę zachował. /Giovanni Triolo już nie miał tego szczęścia  (pomylił się o kilkadziesiąt kilometrów)./ 
Teraz Steve McCurry stempluje i prostuje, maluje na zdjęciach, i nic. I cisza. 
Ponoć działania WPP podejmowane są w trosce o dobre imię zawodowców, fotoreporterzy często się łączą w kolektywy - by wspólnie odróżnić się od przypadkowych posiadaczy aparatów. Wychodzi jednak na to, że po osiągnięciu pewnego pułapu można już wszystko. Jeśli się sprzedaje dobrze, to po co psuć temat? Serio, naiwnie wierzyłam, że chodzi o etos fotografa opowiadającego historię. I teraz dopiero jestem bardzo - confused.