wtorek, 22 lutego 2011

Nie ma Yoursa, nie ma nic?

www.yoursgallery.com

Yours się wyprowadził. Coś co było (ponoć) przedmiotem plotek (od jakiegoś czasu), spekulacji, domniemywań stało się. I jednak spotkało się z dużym zaskoczeniem. W "Życiu Warszawy" kurator galerii Łukasz Smudziński wyjaśnia jak się sprawy mają.
Kiedy sprawa została przesądzona pojawiły się komentarze o "poważnej wyrwie". "Gdzie teraz mogę oglądać dobre wystawy foto" spytała Agata Passent Agnieszkę Kowalską (zrób to w wawie). 
Redaktorka w artykule w dodatku do Gazety "Co jest grane" objaśnia sytuację: "Okazuje się, że w Warszawie nie mamy teraz tak naprawdę żadnej większej fotograficznej galerii pokazującej, co aktualnie na świecie dzieje się w tej dziedzinie. Jest przykurzony ZPAF, który nie ma takich ambicji. Jest niewielka galeria Refleksy na Mokotowie promująca fotografię artystyczną. Jest też Asymetria prowadzona przez fundację Archeologia Fotografii, zajmująca się głównie fotografią historyczną. Jednak ona w małym mieszkanku na Nowogrodzkiej nie ma w ogóle warunków do organizowania wystaw." (cały artykuł).

Oczywiście wielkie miasta świata mają swoje domy i instytuty fotografii, muzea i galerie czysto-i-tylko fotograficzne. Faktycznie patrząc na Zachód (i Wschód!), porównując Warszawę czy Kraków z Berlinem czy Moskwą wypadamy słabo. Lecz czy galeria duża, przestronna i poświęcona tylko fotografii jest nam w ogóle potrzebna?
Dobre wystawy fotografii oraz wystawy, w których fotografia występuje (nie zawsze jako główna bohaterka) zdarzają się przecież w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki, w galeriach mniejszych: Appendix2, Fundacji Profile, Klimy Bocheńskiej, Raster, Lokal_30, XXI, Heppen Transfer, Le Guern itd. Misję promowania fotografii mają wspomniane przez Kowalską galerie. A, że nie są duże to chyba w niczym nie przeszkadza, vide Galeria ZPAF i Ska chyba najmniejsza w kraju galeria.
Oprócz sytuacji finansowej, trudów przetrwania galerii na trudnym rynku sztuki współczesnej, braku energii, może też po prostu nie czas na medialne rozróżnienia? Co prawda dalej są aukcje, wystawy, konferencje, festiwale dotyczące "tylko-fotografii", "tylko-rzeźby" itd, ale właśnie trendy światowe wskazują, mam wrażenie, odmienną drogę.
Na dobre wystawy malarstwa czy premierę projekcji światowej sławy twórcy też trzeba poczekać. Żeby obejrzeć nowe ekspozycje musimy się sporo nachodzić po wielu mniejszych galeriach. To chyba nie problem? Czemu zatem fotografia miałaby być odosobniona i zamknięta w jednym dużym centrum?
Sytuacja fotografii chyba też nie jest tak katastrofalna, jak odmalowana przez domy aukcyjne i krytyków. Jasne, niewiele osób kupuje prace, bo też ich ceny odstraszają wytrawnych kolekcjonerów, ale ilość festiwali organizowanych w naszym kraju, sytuuje Polskę w absolutnej czołówce światowej. Mamy w końcu średnio około 6 imprez "tylko-fotograficznych" rozpisanych na kilkadziesiąt galerii. To dopiero demokracja! Jedynie trzeba poczekać na festiwal i pojechać do innego miasta. 
Osobną kwestią jest muzeum fotografii, którego misja byłaby daleko wykraczająca poza tylko oglądanie dobrych wystaw, ale też gromadzenie, konserwacja i edukacja. Tego miejsca nie zastąpi nam jednak żadna większa lub mniejsza galeria prywatna. Odsyłam do rozmowy z Karoliną Lewandowską w Obiegu, między innymi o staraniach utworzenia muzeum fotografii w Warszawie.

nieistniejąca już wersja strony internetowej Yours, dostępna już tylko w web.archive

Wracając do zamknięcia Yoursa... Bez względu na to czy byliście fanami czy tylko widzami wystaw tam organizowanych, czy byliście pracownikami czy współpracownikami, czy lubiliście galerię bądź jej nienawidziliście, pewnie zgodzicie się ze mną, że zniknięcie-zniknięciem ale wysłanie w kosmos strony www razem z archiwalnymi materiałami to "drobne" nieliczenie się z własną historią.
Aby odnaleźć niektóre tylko wystawy czy spotkania tam organizowane trzeba się udać do archiwum Fotopolis.pl .
To chyba dobre podsumowanie kilkuletniej działalności tej galerii. 

Zapraszam do dyskusji :>

środa, 16 lutego 2011

Gérard Castello-Lopes (1925-2011)

tak się przykro zaczyna składać, że pojawiam się tu ostatnio ze smutnymi wiadomościami.
Odchodzą od nas fotografowie, artyści starej gwardii, których praca formowała fotograficzną świadomość środowisk, w których tworzyli. Ich nazwiska nie zawsze są powszechnie dziś rozpoznawane, najczęściej przypomina się o nich właśnie w takich momentach...


12.02.2011 w Paryżu zmarł jeden z najwybitniejszych a może i najwybitniejszy portugalski dokumentalista  Gérard Castello-Lopes. 
Gérard Castello-Lopes to urodzony we Francji, wykształcony w Lizbonie fotograf, reporter, krytyk filmowy, reżyser a także dziedzic fortuny największego filmowego dystrybutora i właściciela sieci największych kin Castello Lopes. Wyznawca HCB i Eugena Smitha, szczerze rejestrował salazarowską Portugalię tworząc zbiór bezcennych dla Portugalii dokumentów, w których unikał klisz i łatek chętnie Portugalii przypinanych przez zagranicznych korespondentów.


Castello-Lopes pracował również we Francji, mieszkał w Lizbonie, Cascais, Paryżu i Strasbourgu. 
Warto też dodać, że współtworzył Centro Português de Cinema.

wreszcie po polsku "Fotografia jako sztuka współczesna"

na warsztacie: Cotton Charlotte, Fotografia jako sztuka współczesna, tłum. Buchta M., Nowakowski P., Paliwoda P., wyd. Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2010.



Chciałoby się powiedzieć: no wreszcie! Thames&Hudson wydał tę książkę już dwukrotnie, premiera w 2004, druga edycja w 2009. Wreszcie mamy tłumaczenie inteligentnego przeglądu światowej fotografii. Jeśli zaś weźmiemy datę pierwodruku trudno zachwycać się nad aktualnością publikacji, która w ciągu jednak 6 lat nieco się przeterminowała.

Na okładce: trudno powiedzieć. Jakaś fotografia. Projekt to pani Ewy Gray, niestety nigdzie nie wspomniano czy ta praca ma autora i czy przypadkiem jest on w książce omawiany. Możliwe, że jest to bardzo znana praca, rozpoznawalna w okamgnieniu, niestety moje obycie i opatrzenie nie pozwala na identyfikację autora. W oryginalnym wydaniu na okładce znalazło się urocze zdjęcie Eliny Brotherus „La Nez de Monsieur Cheval” z 1999 roku.

Autorka: Charlotte Cotton to przede wszystkim kuratorka i autorka zajmująca się fotografią. Pracowała m.in. w National Media Museum w Londynie, Victoria&Albert Museum w Londynie, wykładała na Uniwersytecie Yale. To pierwsza jej publikacja przetłumaczona na język polski. W 2010 współpracując z Miesiącem Fotografii w Krakowie (współ)nominowała artystów do Aktualizacji.

Podtytuł: „243 fotografie, w tym 207 barwnych”. Przypomina się era kolorowych wkładek do książki drukowanej w czarno-bieli, kiedy taka informacja o ilości barwy była faktycznie działająca na wyobraźnię. W publikacji o sztuce współczesnej, kiedy za użyciem koloru czy czarnobieli stoją decyzje autorów trudno przeliczać ten wynik na cyfry. Podtytuł w każdym razie z tych weselszych niż mówiących.

Zawiera indeks: osobowy artystów. Jeden rzut okiem i wiadomo, że głównymi postaciami książki są: Becherowie, Nan Goldin, Philip-Lorca diCorcia, Rineke Dijkstra, Zoe Leonard, Cindy Sherman, Thomas Struth, Sophie Calle, Jeff Wall oraz Wolfgang Tillmans.

Bibliografia: zawiera nie tyle literaturę tematu, co spis ważnych albumów, katalogów wystaw, publikacji, które zawierają przede wszystkim obrazy wymienionych w książce autorów. Bardzo miły spis, oczywiście skrócony i wybrany.

Spis ilustracji: absolutnie modelowy. O ile przeszkadza w tekście posługiwanie się tłumaczonymi na język polski tytułami prac, wszystkie w oryginale znajdziemy właśnie tutaj. Każda praca oprócz właściciela i miejsca przechowania ma też wzmiankowaną technikę i rozmiar.

Thames &Hudson wydał książkę Cotton w serii „Word of art” – popularnonaukowych książek wprowadzających w zagadnienia hasłowe: sztuka konceptualna, architektura renesansu, sztuka mediów, performance, itd, jak ujmuje to wydawca „od sztuki Aborygenów po sztukę Internetu”.

Grupa docelowa: każdy! Teoretycznie im przekaz jest dla wszystkim, ty bardziej jest dla nikogo. Ale to autentyczny wyjątek. Książka napisana prosto i przystępnie. Jest mnóstwo ilustracji a autorka bardzo ostrożnie teoretyzuje, czy raczej wymienia pewne istniejące prądy i pomysły starając się je wyjaśnić czytelnikowi. Cotton skupia się na szczególe, którym zawsze jest konkretna praca artysty. W formie krótkich omówień, każdorazowo wraz z ilustracją tworzy barwną mapę pomysłów i realizacji fotografii współczesnej. Autorka wychodzi poza zamknięty i skoncentrowany na sobie świat „tylko-fotografii”. Nie kieruje się ani chronologią, ani instytucjami (szkoły, instytuty, galerie, festiwale). Głównym pretekstem do podziału w książce stał się sposób i temat obrazowania (osobno zajmuje się kreacją, dokumentem, fotografią o charakterze intymnym, portretem, itd.). Warto też zaznaczyć, że bardzo dobitnie zasugerowano umowność tych rozdziałów. We wstępie opisana jest geneza i protoplaści współczesnej fotograficznej twórczości. Nie musimy się z Cotton zgadzać co do konkretnych nazwisk. Ma się z resztą wrażenie, że wstęp ten konieczny był do „zszycia” całej książki i tylko jako opis co dalej znajdziemy można go sobie tłumaczyć.

No właśnie, skoro jesteśmy przy tłumaczeniu. „Zdrowy rozsądek” to tytuł serii prac Martina Parra, który w oryginale funkcjonuje jako „Common Sense”. Mam pewne opory w używaniu tego tytułu. Był on co prawda już użyty przez Beatę Łyżwę-Sokół w materiałach prasowych filmu „Magnum Photos. Narodziny legendy” Reinera Helzmera wyświetlanego w TVP Kultura w 2007 roku. Podobnych przykładów tytułów dobrze już rozpowszechnionych w Polsce a do tej pory nie tłumaczonych jest więcej. Jednak określenie „styl germański” burzy mój spokój na dobre (s.82). W oryginale figuruje zdaje się German School, bo czegoś takiego jak German Style po prostu nie znajdziemy. Tate proponuje określenie Dusseldorf School of Photography a American SuburbX poprzez Douglasa Eklunda z MoMA: German School. W naszym kraju bardzo przyjęło się określenie szkoły dusseldorfskiej na tego rodzaju fotografię, dokładnie z resztą tak samo jak określa się specyficzny styl malarstwa pejzażowego z XIX wieku...

Ciekawe jest zaś wprowadzenie określenia „deadpan”, czyli śmiertelnie poważny bez tłumaczenia. Chodzi o fotografię, w której trudno doszukiwać się maniery twórcy czy jego emocji, zaangażowania. Cotton wyodrębnia „deadpan” jako styl pracy m.in. artystów ze szkoły duisseldorfskiej a także Jema Southama, Hiroshi Sugimoto czy Rineke Dijkstry. Faktycznie do czasu wydania polskiej wersji książki Cotton badacze i krytycy fotografii w kraju raczej nie posługiwali się tym określeniem. Zobaczymy czy się przyjmie…

O kim jest ta książka? Tu właśnie występuje jak dla mnie jedyny problem z kilkuletnim opóźnieniem w tłumaczeniu publikacji. Bohaterami książki są przede wszystkim artyści średniego pokolenia, sławy i wielcy i uznani artyści o międzynarodowych (prawie zawsze) karierach. Wzmiankowane prace w większości powstały w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych oraz do roku 2004. Zatem w czasie premiery książka była super-aktualna. Jest jednak 6 lat później. Oczywiście w szerokiej perspektywie niewiele się zmieniło, a jednak zupełnie wyrywkowo i dla przykładu: Sophie Calle zrealizowała gigantyczną prace pokazywaną na Biennale w Wenecji (odosobnioną rozmiarem w stosunku jej wcześniejszych prac), przyznano pierwszego Złotego Lwa w Wenecji za całokształt twórczości fotografowi Malickowi Sidibie, fotografia uliczna świętuje właśnie swój revival, itd…

Na koniec jeszcze tylko drobne ostrzeżenie, całkiem z resztą chyba niepotrzebne czytelnikowi o zdrowym rozsądku. We współczesnej sztuce nie figurują polscy fotografowie ani polscy artyści aparatu używający. Jedyny i piękny (i największy, bo to jedyna fotografia na rozkładówce!) akcent polski to fotografia Hannah Collins z 1996 roku z Krakowa./rep.s.78-79/

sobota, 12 lutego 2011

na marginesie World Press Photo 2011

Martin Roemers / Holandia/ Panos Pictures "Metropolis"
zwycięzca w kategorii Życie codzienne, historie

Omar Feisal /Somalia/ Reuters "Mężczyzna niosący rekina na ulicach Modadiszu, Somalia, 23 września"
zwycięzca w kategorii "Życie codzienne", zdjęcie pojedyncze


W piątek 11 lutego ogłoszono wyniki najpopularniejszego konkursu fotograficznego. Strona oficjalna i wszystkie wyniki. Do posta z informacjąo konkursie wybrałam dwa ładne zdjęcia. Wygrały w kategorii "życie codzienne", opowieść i zdjęcie pojedyncze.
Wybrałam ładne, ale nie te z przyrody czy sportu. WPP dla prasy szykuje wybór zdjęć, całośc można obejrzeć np. w GW tutaj. Gdyby można było pokazać wedle własnego wyboru - na pewno artykuł zilustrowałabym historiami z kategorii "sztuka i rozrywka": materiałem zwycięskim Amit Madheshiya, Indie "Nocne pokazy kina podróżnego" albo Amit Sha'al, Israel, Calcalist “Altneuland”, Izrael (3 miejsce).

W tegorocznej edycji znaleźli się Polacy: Tomasz Gudzowaty /Yours/ i Filip Ćwik /Napo Images/. Na zdjęciach z galerii zwycięzców jest znowu sporo śmierci i scen drastycznych. Taki to już konkurs. Znalazły się w jednym miejscu bodaj wszystkie katastrofy i kataklizmy roku 2010. Dlatego wybrałam tutaj ładne zdjęcia. Nie będę omawiać wyników, przytaczać uzasadnienia jury, ani analizować zwycięskich prac. Tutaj o zdjęciu roku wypowiedziała się fotoedytorka GW Beata Łyżwa-Sokół.

Wybrałam zatem ładne zdjęcia do krótkiej refleksji i listy tegorocznych ciekawostek w konkursie:
- opowieść/stories - jako podkategoria we wszystkich tematach to jak rozumiem opowieść trzymająca się sensu, początek, rozwinięcie, i tak dalej. Wyjątkiem zatem jest nagroda w kategorii "sport", gdzie wyróżniono po prostu "sports portfolio". 12 ładnych zdjęć bez wspólnego klucza, poza tematem. Szkoda.
- wspomniany wyżej wybór zdjęć do prasy. Jak zwykle, WPP "oszczędza" Kowalskich i Iksińskich, którzy może natkną się na wydrukowane najlepsze zdjęcia, nie będąna to przygotowani i znajdą krew i mięso; także zwykle nie znajdujemy w wyborze prasowym tych super-drastycznych scen. "Zwykle" skończyło się najwyraźniej w zeszłym roku. Z 12 zdjęciowego reportażu, który wygrał kategorię "Wiadomości ogólne" Olivier Laban-Mattei /Francja,Agence France-Presse/, wybrano do publikacji jedyne szarpiące nerwy. Z 12 świetnych, ładnych i mocnych, wybrano to drastyczne.
- najciekawsze są "nagrody" poboczne czyli tak zwane "wspomnienie"/honorable mention/. W tym roku aż dwa razy: Alexandre Vieira z Brazylii /Jornal O Dia/ za serię zdjęć ulicznej strzelaniny i Michael Wolf za "stopklatki" z GoogleStreetView pt. "Seria nieszczęśliwych wypadków". We wstępie do "Street photography now" jest omówiony projekt Michaela Wolfa z Paryża, z paryskiego googlestreetview, jako pewnego rodzaju granica czy alternatywa dla fotografii ulicznej. Wolf zapisuje/zrzuca ekran z aplikacji sceny, które zarejestrowały googlowskie kamery: nieświadomych przechodniów i przypadki losowe, niczym z ukrytej kamery przemysłowej.
- wspomniany materiał Amit Sha'al, Israel, Calcalist “Altneuland” z Izraela przypomina wizualnie serię prac Kennetha Josephsona (czy Zenona Harasyma?). Wyciągnięta ręka z pamiątkowym, albumowym zdjęciem idealnie układa się z tłem współczesnym. Bardzo przyjemna opowieść na temat fotografii i jej miejsca w kulturze.

czwartek, 10 lutego 2011

podsumowanie 2010: plus i minus: cz.2.

Oto druga część podsumowań 2010 roku. Plusy i minusy od Agnieszki Gniotek (Fotoconnect), Witolda Kanickiego (galeria PF i Kwartalnik Fotografia) i Zbigniewa Tomaszczuka (Camer@obscura). Na deser też od "miejsca fotografii": Wojtek Sienkiewicz (obrazowy terroryzm) i Joanna Kinowska.

Witold Kanicki / Galeria Fotografii pf w Centrum Kultury „Zamek” w Poznaniu, Kwartalnik Fotografia

„Pozytywem” ubiegłego roku okazała się wzmożona obecność polskich fotografów na arenie międzynarodowej. W tej materii szczególnie cenne i długofalowe korzyści wynikać mogą z uczestnictwa polskich galerii w Paris Photo. Pokazuje to zarazem siłę kilku młodych polskich instytucji prywatnych i pozarządowych zajmujących się fotografią.

Pomimo takich, wciąż marginalnych działań, „negatywem” jest kiepski stan polskiej fotografii w ogóle. I nie dotyczy to bynajmniej obecności nowej, ciekawej fotografii, czy prężnych festiwali (krakowski Miesiąc Fotografii czy łódzki Fotofestiwal), co raczej częstego wciąż promowania miernoty; nie najlepszej kondycji państwowego szkolnictwa artystycznego, w którym całkowicie brakuje fotograficznych osobowości; wielu słabych wystaw i – powiedzmy to sobie szczerze – ogólnego zacofania...

 
Agnieszka Gniotek / www.fotoconnect.pl
Jak wyglądała sytuacja w Polskiej fotografii w roku 2010? Odpowiadając najprościej – bez zmian w stosunku do lat ubiegłych. Wydarzyło się kilka istotnych faktów, zaistniały nowe zjawiska, ale nie na miarę zmian wstrząsających, które radykalnie odmieniłyby sytuację artystyczną czy rynkową fotografii.
Pozytywy 2010 r.
1. Bardzo istotnym faktem dla popularyzacji fotografii, jako przedmiotu kolekcjonerstwa, a tym samym docenienia tego medium w obrocie rynkowym, aukcyjnym, galeryjnym itp. i jego prestiżu w szeroko pojętej dyskusji o sztuce współczesnej były dwie wystawy przygotowane w oparciu o prywatne zbiory poznańskiego kolekcjonera Cezarego Pieczyńskiego. Obie odbyły się niemal równolegle (wrzesień-listopad 2010), co też nie jest bez znaczenia, bo świadczy o niebagatelnej zasobności tej kolekcji. Pierwsza miała miejsce w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie, druga w Muzeum-Pałacu w Wilanowie czyli w Warszawie. Obie doskonale przygotowane, opatrzone świetnie wydanymi katalogami, znalazły szeroki oddźwięk medialny. Takie prezentacje to niewątpliwie realna zachęta sprzyjająca kolekcjonowaniu fotografii w rozmaitych jej przejawach.

2. Ukazała się na rynku książka Adama Mazura „Historie fotografii w Polsce 1839–2009” wydana przez Fundację Sztuk Wizualnych. Jest to subiektywne ujęcie historii polskiej fotografii, nie pretendujące do roli podręcznika, niemniej jednak wobec faktu, że nie została u nas nigdy wydana żadna kompletna historia polskiej fotografii, jest to książka bardzo potrzebna, porządkująca wiele faktów, oczekiwana. Do tego świetnie napisana i zawierająca znaczną ilość ilustracji. Jej ukazanie się cieszy bardzo, choć szansa, że w ślad za nią pojawi się podręcznikowe kompendium polskiej fotografii w ujęciu historycznym jest niestety nikła.

3. Polską obecność na najważniejszych światowych targach fotografii Paris Photo w sekcji Europa Centralna można ocenić różnie. Umieszczam ją w pozytywach, bo sam fakt jest zdecydowanie pozytywny i bardzo cieszy. Czy tę obecność wykorzystaliśmy dostatecznie to już inna sprawa. Marzeniem było, aby Polska samodzielnie stała się gościem honorowym targów. To się nie udało. Musieliśmy podzielić się przestrzenią targową i uwagą widzów z galeriami z Czech, Węgier, Słowacji, Słowenii. Na ich tle wypadliśmy nie najgorzej, przede wszystkim dlatego, że i ich propozycje do szczególnie podniecających, rozbudowanych i zaskakujący nie należały. Obecność tylko trzech galerii: warszawskich – Asymetrii i Czarnej oraz ZPAF i -Ska z Krakowa to za mało, aby polska fotografia zaistniała w powszechnej świadomości światowych kolekcjonerów. Polski program towarzyszący targom: dodatkowe wystawy, dyskusje, prezentacje i program wideo nie wywarł na francuskich mediach i światowych znawcach fotografii socjalnego wrażenia. A na starcie potencjał był duży: Szymon Rogiński nominowany został do prestiżowej nagrody BMW, a fotografia autorstwa Buczkowska/Dzienis promowała cały centralno-eupropejski blok na drukach i w mediach. Nasza obecność w Paryżu to bardzo istotny pozytywny fakt, ale także szansa zbyt mało wykorzystana. A może mam zbyt wielkie oczekiwania?

Negatywy 2010 r.
Rynek fotografii kolekcjonerskiej w Polsce istnieje, choć ciągle w bardzo niewielkim wymiarze. Ponieważ jest mały i wątły, każde wydarzenie bardzo istotnie wpływa na zmianę jego kondycji. Złe posunięcia mocno go osłabiają, dobre fundują szybką hossę. Dobrych niestety ostatnio prawie nie ma. Galerii specjalizujących się w sprzedaży fotografii jest niewiele. Wobec tego główną spiralą rynku są aukcje. W sposób regularny realizuje je w zasadzie wyłącznie Artinfo.pl we współpracy z Domem Aukcyjnym Rempex. Niestety ostanie edycje aukcji Fotografia Kolekcjonerska, szczególnie te zrealizowane w 2010 r. były bardzo słabe, i to pod wieloma względami. Silnie niezadowalający był wynik sprzedażowy. I to przede wszystkim oceniają media i klienci, zazwyczaj nie zastanawiając się nad przyczynami tego faktu. A są one różne i niekoniecznie wynikają z braku zainteresowania fotografią, jako przedmiotem kolekcjonerskim. Natomiast kiedy oferta jest nieatrakcyjna, brak w niej kolekcjonerskich perełek przyciągających kupujących jak magnes, ceny są ustalane niewłaściwie (zbyt wysokie, ale też i zbyt niskie, nie oddające prawdziwej wartości oferowanych prac), a na aukcji powszechną praktyką jest licytacja cen w dół (czemu tego nie robić, skoro wg regulaminu można?), to aukcja taka nie ma szansy powodzenia. Nie zainteresuje kolekcjonerów, odbija się kiepskim echem w mediach. Ogólnie źle służy promocji kolekcjonowania fotografii. Aukcje fotografii są potrzebne, bardzo. Najbardziej spektakularnie zwracają uwagę na ten segment rynku. Artinfo.pl ma w ich przygotowywaniu największe doświadczenie. Obniżenie poziomu ich oferty po prostu smuci. Może warto zastanowić się nad zmianą formuły, poszukać wzorców zagranicą, zrezygnować z licytacji w dół, ograniczyć ilość oferty na rzecz jej jakości, silniej postawić na promocję wśród osób młodych.
2. Obniżenie poziomu Miesiąca Fotografii w Krakowie było w tym roku niestety zauważalne. Wiem, że krytykuje się łatwo, a zrobienie takiej imprezy jak krakowska to ogromny wysiłek finansowy, organizacyjny, koncepcyjny. Do tej pory Miesiąc rozgrywał swój program na dwóch biegunach – jednym było zaproszenie zagranicznej fotografii narodowej w roli gościa, i pokazanie jej wieloaspektowo, na kilku przynajmniej wystawach; drugim zagadnienie problemowe ukazane na przykładzie wystaw kuratorskich z silnym koncepcyjnym piętnem. W tym roku fotografia brytyjska pochłonęła wszystkie siły organizatorów. Zaprezentowana została rewelacyjnie (może z wyjątkiem wystawy w Muzeum Narodowym w Krakowie, nazbyt oczywistej, skierowanej do masowego odbiorcy), ale „pożarła” problemową część imprezy. Bardzo szkoda, bo gość narodowy to specyfika nie-specyficzna niemal każdego polskiego festiwalu fotografii, a krakowskie wystawy kuratorskie wyjątkowa wartości Miesiąca. Mam nadzieję, że w 2011 r. koncepcja dwubiegunowa powróci, czego organizatorom, sobie i wszystkim miłośnikom fotografii gorąco życzę.

3. Ogólna stagnacja – tak odbieram 2010 r. Może znowu mam zbyt duży apetyt, ale wrażenie niedosytu po ostatnich 12 miesiącach pozostaje. Nie było to rok imprez rozgrywanych w trybie biennale, nie spotkaliśmy się ani w Poznaniu, ani w Bielsko-Białej. Tak musi być. Ale zabrakło też ważnych fotograficznych wystaw w dużych instytucjach galeryjnych, na rynku wydawniczym pojawiło się stosunkowo niewiele publikacji, a te które zaistniały to zazwyczaj zbiory przedruków tekstów wcześniej publikowanych w internecie, katalogach wystaw, w materiałach posympozjalnych. Bardzo potrzebne, ale trudno się nimi jakoś specjalnie ekscytować. Zabrakło też wywrotowych projektów indywidualnych autorstwa polskich fotografów, które komentowalibyśmy z wypiekami na twarzy. Mam nadzieję że to cisza przed burzą która czeka nas w roku bieżącym. Wiele obiecuje sobie m.in. po Kamilu Strudzińskim, Filipie Berendtcie, czy Michale Grochowiaku.


Zbigniew Tomaszczuk / Camer@obscura
Za najciekawszą wystawę ubiegłego roku uważam bez wątpienia ekspozycję prac Wojciecha Bruszewskiego, Fenomeny percepcji, która miała miejsce w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi. Zwracam też uwagę na wydawnictwo towarzyszące tej wystawie. Skoro mowa o wydawnictwach, to w ubiegłym roku ukazało się kilka interesujących pozycji, do których zaliczyłbym:

Katalog Miesiąca Fotografii w Krakowie, Historie Fotografii w Polsce Adama Mazura, Eseje. Teksty o fotografii polskiej Lecha Lechowicza, Melodia dwóch pieśni Marka Powera, U, Photos Taken In Ukraine In 2008-2010, Sputnik Photos. A propos Sputnika to chciałbym wymienić indywidualne wystawy członków tej agencji: Rafała Milacha Czarne Morze Betonu i Adama Pańczuka Karczeby.

Zupełnie unikalną inicjatywę kontynuuje Waldemar Śliwczyński jako kurator projektu „Września subiektyw” realizowanego przez zapraszanych fotografów. W tym roku ukazał się album z fotografiami Bogdana Konopki a fotografem – rezydentem burmistrza Wrześni był Andrzej Jerzy Lech. Oddzielne gratulacje za kontynuację wydawania „Kwartalnika Fotografia”.

Z ciekawością też obserwuję interdyscyplinarne przedsięwzięcie realizowane przez środowisko akademickie Poznania: Katedry Fotografii Uniwersytetu Artystycznego i Instytutu Socjologii Uniwersytetu im. A.Mickiewicza, mając na myśli wystawy i wydawnictwa pod wspólną nazwą Formy zamieszkiwania. No i oczywiście wystawy i akcje Fundacji Archeologia Fotografii.


Wojtek Sienkiewicz / obrazowy terroryzm
Joanna poprosiła mnie podsumowania w plusie i minusie tego, co fotograficznie stało się w ubiegłym roku. Pomysł tego rodzaju zawsze wydaje mi się trafiony do momentu, w którym trzeba coś napisać. Dociera do mnie wtedy, że mieszkając na końcu wsi, na peryferiach miasteczka będącego peryferiami dużego miasta na peryferiach kraju będącego peryferiami Europy - widziałem niewiele. Wiecie jak jest - dom, praca, rodzina, szkoła, kredyty i życie generalnie takie.

Zawsze ratunkiem na taki stan rzeczy były te dwa kwadranse przed snem raz na trzy miesiące, gdy Kwartalnik Fotografia stał na straży mojego nieuwsteczniania. W 2010 roku nie wiem czemu, ale stał się w moim odczuciu słabszy. I tak go będę kupować, bo polowanie na niego w Empiku weszło mi w krew i jest po prostu cennym obiektem na mojej półce. Nie ma tragedii, ale nie ma takieg szlifu, jaki potrafił mu nadać poprzedni Naczelny. To jest dla mnie minusem.

Nie napiszę o innym minusie - Newsreportażu. To by było jak iść przez rynek Wrocławia i kopać rzucony na bruk śmieć, zamiast podnieść go i wrzucić do kubła.

Plusem jest to, że w pomieszczeniach dawnej wrocławskiej galerii Foto-Medium-Art, od lat będącej pod kuratelą Jana Bortkiewicza odbyła się wystawa dolnośląskiego ZPAF na którą nie poszedłem i w poprzednim roku. Dzięki temu nie straciłem kilku kwadransów życia, które mogłem zainwestować w odstanie swojej kolejki na poczcie z avizo w dłoni.

Joanna Kinowska / miejscefotografii
Mój fotograficzny plus jest bardzo osobisty. To był rok, który mogłam poświęcić synkowi, a w wolnej chwili tylko fotografii. Co prawda nie naoglądałam się wystaw na żywo w takiej ilości jak dawniej, ale na pewno naczytałam się więcej. Dzięki przyjemnej księgarni (bookdepository) czułam się - jak nigdy wcześniej - na bieżąco z wydawnictwami fotograficznymi. Jednym z odkryć tegorocznych jest Gerry Badger i jego "Genius of Photography" - książka/album (filmy swoją drogą).
Minus jest też "książkowy". To "Fotografia" Marii Potockiej. Bardzo ograniczone wydawnictwo, z wąskim horyzontem, które zawiera sporo błędów merytorycznych i mam wrażenie - obraża ludzi, którzy posługują się czarnobielą, fotoreporterów, wszystkich hobbystów fotografii i wszelkich "pstrykaczy niedzielnych". W tym roku zwróciłam się w stronę snapsów historycznych, poszukuję i oglądam zwykłe pamiątki ze zwykłych albumów. Na tle tych odkryć, wspaniałych czasem i pięknych prac, tezy Potockiej są kompletnie nietrafione. Autorka - osoba znana w środowisku artystycznym, dyrektor nowego centrum sztuki w Małopolsce, we wstępie delikatnie sugeruje, że książka jest tym czego się nauczyła i co zrozumiała o styku fotografii/sztuki. No cóż lista lektur musiała być zbyt wąska.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Jagielski dla Dużego Formatu: Strzel zdjęcie i giń


 Duży Format, dodatek do Gazety Wyborczej z 3 lutego 2011



Wojciech Jagielski, dziennikarz i korespondent, napisał tekst dla DF "Strzel zdjęcie i giń". Artykuł zadedykował Krzysiowi Millerowi, który leczy się od kilku miesięcy ze stresu bojowego. Miller z Jagielskim często współpracowali, jeżdżąc w sam środek wrzących miejsc. Tekst bardzo ważny, potrzebny i wyczekany.

Wersja internetowa pojawiła się 6/7lutego i jest tutaj. A w "miejscu" streszczenie: Jagielski na przykładzie Millera, Petera Andrewsa oraz Bang-Bang Club opowiada o trudach zawodu fotoreportera, takiego, który znalazł się na wojnie. W artykule wspomniany jest oczywiście Robert Capa ze swoim mottem o podchodzeniu blisko, oraz James Nachtwey jako "jeden z najsławniejszych". W pierwszej części Jagielski skupia się na historii "Bractwa Pif-Paf", czyli (dlaczego tłumaczymy?) Bang-Bang Club. [odsyłam do własnego skrótu z  historii B-B-C w miejscufotografii]. Autor posługuje się książką-wspomnieniem Grega Marinovicha i Joao Silvy, tłumaczy też kilka jej fragmentów. To faktycznie najbardziej jaskrawy przykład ryzyka jakie niesie ze sobą fotografowanie współczesnych konfliktów. Bang Bang Club w oryginale tworzyło czterech fotografów: Greg Marinovich (został postrzelony, żyje w zdrowiu), Joao Silva (na jesieni 2010 wszedł na minę, żyje, nie ma nóg i jest w trakcie rehabilitacji), Kevin Carter (popełnił samobójstwo) i Ken Osterbroek (został zastrzelony). Matematyka jest nieubłagana. W książce jest wiele interesujących wypowiedzi o potrzebie zaangażowania fotoreportera, o świadomości ryzyka, o trudach dogadania się z innymi ludźmi. Ten właśnie temat drąży Jagielski. Wspomina rozmowy z Silvą i Andrewsem.
Artykuł kończy się wypowiedzią Krzysia Millera.


Próbuję ogarnąć temat fotografii wojennej od kilku lat. Uczę się i czytam o kolejnych wielkich i odważnych. Po przeczytaniu wspomnień Marinovicha i Silvy zauważyłam, że to temat, którego nie da się zgłębić tak jak inne. To zupełnie inny rodzaj bohaterstwa. A fotografia tak zwana wojenna musi wymykać się estetycznym kryteriom. Susan Sontag w opublikowanym w zeszłym roku w Polsce w eseju "Widok cudzego cierpieniu" poddaje w wątpliwość kwestie moralności - potrzeby oglądania "trudnych" zdjęć i potrzebę ich tworzenia. Pominęła jednak problem radzenia sobie z tym bogactwem cierpienia. Pół roku temu znalazłam w internecie ciekawe miejsce: DART - center for journalism & trauma. Wczytałam się w drugą stronę medalu. Zapisałam sobie kilka biuletynów w komputerze i już układałam mejla do Krzysia, z pytaniem czy to zna i co o tym sądzi. W Polsce nic się jakoś nie mówiło wcześniej, żeby ktoś miał kłopot ze sobą, z przeżyciami po wizytach na wojnach. Mejla nie wysłałam. Pomyślałam, że lepiej będzie jak o tym pogadamy przy okazji. Tydzień później zadzwoniła Magda ze Slowphoto, czyli grupy studentów Filmówki. Powiedziała, że Krzyś jest teraz w klinice.

Nad wnioskami i zakończeniem tego posta myślę już dobę. Ten tekst otworzył mi jeszcze szerzej oczy. Nigdy nie miałam odwagi pytać Krzyśka co przywiózł ze swoich podróży. Z drugiej strony udawanie niewiedzy i milczenie sprawy nie upraszcza. Bardzo trzymam kciuki za jego wyjście na prostą. Mam nadzieję, że po leczeniu, po przetrawieniu tego wszystkiego sam Krzyś nam chętnie opowie o zawodzie fotoreportera, w zupełnie inny niż dotychczas sposób. Napisał na zakończenie, że nie traci czasu i obmyśla kolejne serie zdjęć. Niebawem je pokaże. Jest na co czekać, zaręczam!