sobota, 30 maja 2020

Rekwizyt: krzesło


Jan Idzikowski, Portret sióstr, Warszawa 1901-1905 / z archiwum jk

Niebawem dzień dziecka. Zaglądam w archiwa, czy może coś interesującego w temacie znajdę. No i mam, coś frapującego. Znajduję zabawne, ciekawe, dziwne - krzesło. A obok kolejne, a potem jeszcze jedno. I to już nie jest w sumie o dzieciach. Zawężam wybór, bo moglibyśmy oglądać te krzesła jeszcze długo. Cała historia z dzieckiem na krześle trzymanym przez dorosłą niewidoczną osobę - "hidden mother" - też dziś odpuszczam. Wybieram tylko z folderu zdjęć gabinetowych powstałych w Polsce. Dziś Łódź i Warszawa. A potem idę do mapy i robi się jeszcze ciekawiej. 

Zacznijmy od rodzeństwa. Dwie siostry. Trzymają się za ręce. Skoncentrowane i poważnie patrzące w obiektyw. Niesamowicie duża głowa starszej damy. A jeszcze bardziej niezwykły jest jej strój! Trzewiki, potem skarpetki kraciaste? Wygląda trochę jak mundurek, z białym koronkowym kołnierzem. Historycy ubioru właśnie mnie przeklinają, bo te elementy z pewnością mają swoją historię i właściwe nazwy. Ale ja miałam pisać o krześle. 

Studio fotograficzne w XIX i w pierwszej ćwierci XX wieku zawsze było wyposażone w ciekawe rekwizyty. Oczywiście te największe miały swoje różne garnitury mebli, rozmaite tła, u Rzewuskiego w Krakowie była podobno nawet fontanna. Ale choćby to było najskromniejsze i najmniejsze możliwe studio - to krzesło być musiało. Im większa przestrzeń, im bogatsze studio, tym się tu zaczynają ciekawe historie. U Jana Idzikowskiego w Warszawie tło malowane. Kolumna w tle, znaczy będzie doniośle, oficjalnie, nawiązując do malarstwa oczywiście. Konieczna kotara, bo bez niej nie uchodzi sama kolumna. Wszystko to wymalowane, jeśli uważnie spojrzymy w miejsce gdzie się ta kotara powinna zetknąć z podłogą. Wrażenie trójwymiarowości, dalekiego planu zostało osiągnięte. Ale ja miałam o krześle!

Krzesło nawiązujące budową do krzesła konsularnego bez oparcia, służy w tym zdjęciu trochę za drabinkę, podest, stołek, wywyższenie po prostu. Żeby młodsza młodzież była wyżej. Służyła, między innymi, wygodnemu utrzymaniu dziecka w pozycji siedzącej. Zadanie spełnia. Siostra trzyma, bardziej ukazując relację, niż faktycznie zapobiegając upadkowi czy przewróceniu. 
Kiedy to zdjęcie powstało? Bo już wiemy, że w Warszawie. Można próbować zawężać analizując ubiór, ale ja właśnie idę na ulicę Erywańską po odpowiedzi. Pod numerem 14tym na Erywańskiej mieścił się w końcu XIX wieku zakład "Conrad". Tenże zakład w 1901 wykupił Jan Idzikowski i zmienił nazwę [Leksykon fotografów warszawskich]. W tym miejscu zakład Idzikowskiego istniał do 1905 roku. A zatem fotografia sióstr powstała między 1901 a 1905. Tu trzeba wspomnieć, że rewers pusty. A to jednak dziwne. Na rewersie, co widać poniżej, umieszczano informacje adresowe i wszystkie zdobyte tytuły i medale. Może Idzikowski ledwo otworzył zakład, że jeszcze z tyłu pustka? 
Ulicy Erywańskiej już dawno na mapie Warszawy nie ma. To dawna ulica Kredytowa. Szukam widoku od ulicy na stronach Fotopolska.eu i znajduję tutaj. Podobno to trzeci budynek, najniższy i dziś już nieistniejący. Ale chyba wróćmy do krzeseł...


Antoni Piotrowski, Portret dziecka, Łódź 1909-1914 / z archiwum jk

Każdy współczesny rodzic wie, na co patrzy. Oczywiście, że to stolik do karmienia. Wiadomo! Pulpit zintegrowany z krzesłem, wyższe brzegi, żeby jedzenie nie spadło. Dziecko w miarę siedzi w jednym miejscu, co jest samo z siebie nieocenionym udogodnieniem przy posiłkach. Dzisiejsze wersje zakładają regulację wysokości, kątu odchylenia oparcia, itd, itp. Tu się oczywiście zastanawiam, czy to możliwe, żeby takie krzesełka dla dzieci były na początku XX wieku. Z jednej strony - jak widać na zdjęciu - były. A może było jedno, kilka, robota tak zwana własna? Może to udogodnienie do studio fotograficznego? Skąd ta podejrzliwość? Gdy patrzę na współczesne zdjęcia z atelier, to jednak nie widzę owych plastikowych współczesnych krzesełek do karmienia. W studio się przesadza dziecko, najczęściej chyba na poduszki, leżankę. Ale mogło być przecież inaczej. Takie tylko domysły.

Na fotografii widzimy młodzieńca, Ma około roczku. Nawet siedzący na krześle z pulpitem, co już umiejscawia, dziecko - jak to w jego wieku - ruchliwe. Te ułamki sekund, gdy zdjęcie powstawało, wystarczyły by poruszył główką. Gdy patrzę na stare zdjęcia dzieci, pamiętając o trudnościach technicznych, tym bardziej szanuję zawód fotografa. Poza zdolnościami, trzeba było jeszcze wykazać talenty psychologiczne, towarzyskie, wszelkie - które umożliwią na moment zatrzymanie dziecka w bezruchu do zdjęcia. [Tak, tak, stad niezawodna technika trzymania dziecka przez dorosła osobę]


Zdjęcie powstało w Łodzi, w zakładzie fotograficznym "A. Piotrowskiego" przy Nowym Rynku 6. Dziś w tym miejscu jest Plac Wolności, a według moich dociekań, po budynku numer 6 nie ma śladu. A. Piotrowski - to Antoni Piotrowski. Według wikipedii to urzędnik magistracki. Od 1893 roku prowadził zakład fotograficzny. Tę informację odczytujemy z rewersu. Datę możemy zawęzić, gdy spojrzymy na medale. Jest Paryż z 1904, Wiedeń z 1907, Częstochowa z 1909. Co interesujące, medal złoty z Wiednia nie był tak bardzo ceniony przez Piotrowskiego, jak srebrny z Rostowa nad Donem. Ten właśnie medal znajduje się na awersie kartonika. Zdjęcie musiało powstać zatem po 1909 roku.  Między 1907 a 1909 Piotrowski używał innego wzoru rewersu, co widać w zbiorach Muzeum Miasta Łodzi - w wikipedii. Poprzedni rewers używany był niecałe dwa lata. Jak długo używał tego? Nie znajduję tej informacji, możemy zatem założyć, że do 1914. Zakład funkcjonował do 1930 lub 1934 roku. Ale wtedy, po wojnie, z pewnością nie używał już kart gabinetowych.  "Firma „A. Piotrowski” w 1909 r. zatrudniała 8 pracowników, uzyskując roczny obrót 14 000 rubli. W spisie inwentarza sporządzonym w 1905 r. jako właścicielka firmy była wykazana Maria Piotrowska. Pomimo poszukiwań nie udało się odszukać spisu wyposażenia pracowni, jaki powinien być sporządzony na życzenie władz skarbowych po śmierci fotografa" 

Miało być o krześle! 

Zakład Sigismond & Co, Bolesław i Zygmunt Matuszewscy, 1895-1908 Warszawa / z archiwum jk

Ostatnie na dziś krzesło jest w dłoniach kobiety. Fotografia ma intensywną winietę. Tył głowy modelki, stopy - i nasze tytułowe krzesło, nikną w białym, czy raczej kremowym tle. Kobieta, na oko trzydziestoletnia, może czterdziestoletnia, stoi do nas w interesującym skręcie. Niby 3/4, ale twarz to prawie profil. Przypominają mi się własne doświadczenia z młodości, gdy fotograf wykręcał do portretu. Poza jaką kazali przyjmować była tak nienaturalna, że szło w niej wytrzymać jedynie sekundy. Też tak mieliście? Broda w innym kierunku niż ramiona, szyja do góry i też inny kierunek. Patrzę na tę kobietę na zdjęciu i coś mnie właśnie w okolicy szyi boli. A wygląda na wyniosłą postać, pomnikową, ale ciut zrezygnowaną. Zapatrzona poza kadr. Świetna figura i wyeksponowana tutaj wspaniale! Ręce na oparciu krzesła. Ale... Ale co to za krzesło właściwie? Gdzie ono ma siedzisko, skoro oparcie pochylonego (!) krzesła kończy się poniżej bioder? Pierwsze wrażenie jest takie, że to zupełnie nienaturalne - i poza, i to jak ona trzyma krzesło, i jego rozmiar. Bo skoro krzesło ma być do siedzenia, to jak ona to krzesło przesuwa? Jak ma na nim usiąść? Coś tu bardzo nie pasuje. Ale rozmiar wydaje się zgadzać. To nie jest dziecinne krzesełko, za które je z początku wzięłam. Nic nie zastąpi doświadczenia. Stanęłam i odsunęłam najbliższe krzesło. No i fakt, rozmiar się zgadza. Ale jestem absolutnie pewna, że przy 40 latach na karku, po kilku przeprowadzkach, (także po kilkuletnim stażu w przestawianiu krzeseł w sali multimedialnej pewnej galerii) pierwszy raz w życiu w ten sposób trzymałam krzesło! A państwo? 


Po co to krzesło? Żeby dodać wysokości, wrażenia pomnikowości fotografowanej postaci. Gdyby usiadła, nie byłoby eksponowania figury. Kim była? Nie mamy szans się dowiedzieć. Gdzieś przez to skojarzenie z krzesełkiem dziecinnym, widzę w niej nauczycielkę. Ale to tylko i wyłącznie fantazja. Zdjęcie wykonano w Warszawie, chociaż zakład się nazywa intrygująco i z francuska. "Institut Photographique Sigismond & Co" brzmi zdecydowanie lepiej niż zakład fotograficzny - Zygmunt i spółka. Dodano też poważny "& co", tymbardziej brzmi wszystko światowo. "A Varsovie" na Marszałkowskiej 111. Dziś to adres nowoczesnego biurowca Saski Point.
Przed II wojną adres 111 wypadał w okolicy skrzyżowania z Chmielną. Czyli dziś plac Defilad. Tutaj zdjęcie kamienicy, niestety szyldu Sigismonda nie dojrzymy. Zakład funkcjonował w latach 1895 do 1910. Ale jaka historia! Zakład został założony przez braci Bolesława i Zygmunta Matuszewskich. Ich ojciec był nauczycielem francuskiego, mieszkali za młodu w Pińczowie. Gdy wybrali się na studia do Paryża w latach 1880-tych zafascynowali się fotografią. Bolesław, wg wikipedii: "Działał jako fotograf w stowarzyszeniu „LUX”, a od roku 1894 stał się jednym z członków założycieli Stowarzyszenia Muzeum Francuskiej Fotografii Dokumentalnej. W 1895 roku wraz z młodszym bratem Zygmuntem założył atelier fotograficzne przy Marszałkowskiej 111 w Warszawie pod nazwą Paryska Fotografia Lux Sigismond et Comp"
Okazuje się, żę w tym wypadku użycie języka francuskiego w reklamie, nie tylko miało wyróżnić zakład i dodać mu światowego prestiżu. Przez kilka lat Bolesław funkcjonował także w środowisku fotograficznym w Paryżu. Światowa fotografia i światowa kariera. Ale tylko rzemieślnicza. Nic nie wskazuje, by bracia aspirowali do czegoś więcej. Wynalazek kinematografu zrewolucjonizował także życie Matuszewskich, a historia filmu okazała się łaskawsza dla ich nazwiska niż historia fotografii. 
A miało być o krzesłach, a miało być tak prosto. Na koniec więcej pytań, informacji o zmienianiu się miast, i tak dalej. Dobry pretekst.

Do poczytania więcej o początkach warszawskiej fotografii - "Wykonywa się fotografie"

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

środa, 6 maja 2020

Pamiątka z gór


Pięknie, ciepło, cudne widoki! Idealnie by pójść w góry.
To musiał być czerwiec albo lipiec. Dużo słońca, który stopił śnieg, zazielenił trawę. To musiało być w międzywojniu, bo panie ubrane idealnie. Stroje turystyczne, nienazbyt ciasne. Obowiązkowe nakrycia głowy. Wygodne buty, delikatne obcasiki.
Nie mogę się oprzeć uwadze, że one jednak bardziej pasują przed jakąś kawiarnię czy teatr, a nie w tej scenerii. Fotomontaż odpada. Nie poszły też do fotografa, który miał takie fantazyjne tło. One były na wycieczce i mają pamiątkowe zdjęcie. No a teraz, gdzie one były?
Zakopane. Z Kuźnic wychodzimy szlakiem niebieskim do Doliny Gąsienicowej. Przez Boczań to jakieś 1,5 godziny. Można iść żółtym przez Dolinę Jaworzynki. Mniej więcej tyle samo czasu, tylko podejście ostrzejsze. Wreszcie z Murowańca szlakiem niebieskim w kierunku Zawratu nad Czarny Staw Gąsienicowy. Po mnniej więcej pół godziny - oto jesteśmy. Wielki głaz nad taflą wody. Wspaniałe skały w tle. To charakterystyczna grań Kościelca.
I myślę, że to kompletnie niemożliwa trasa dla tych elegantek! Absolutnie! Dolina Jaworzynki odpada w przedbiegach. W sumie, do Murowańca można jeszcze iść po płaskim, przez las, długo, ale płasko przez Dolinę Suchej Wody. 2 godziny z okładem. No to już prędzej w tych butkach. Jakoś nie widzę ich na Przełeczy między Kopami. Serio, lepiej pasują na Krupówki.
Jednak to chyba podstawy górskiego wychowania, że sobie nie wyobrażam, że można choćby w tenisówkach pójść na szlak. A przecież można i w kubotach, jak się nie raz widzi. I szydzi, że nieprzygotowanie, że niedoczytanie, że w ogóle kalają kulturę górską turyści w cudzysłowie.
Tu przepiękny ASZ Dziennik w temacie: https://aszdziennik.pl/120799,dramat-gorskich-januszy-w-klapkach-tatry-maja-nowego-krola-cebulactwa
Albo tu zestawy zdjęć niebywałych, profil "Tatry - nie dla idiotów" https://www.facebook.com/tatryniedlaidiotow/
Wracając do elegantek, nie mogły iść w górskich butach, bo takie to tylko na wspinaczkę. A nie na szlak prosty i widokowy. No i jeszcze jedno rozwiązanie zostaje. Z Kuźnic damy udały się kolejką linową na Kasprowy Wierch. Pierwszy wagonik pojechał w marcu 1936 roku. Nieprawdopodobnie trudna budowa trwała niecały rok. Inwestycja ogromna, która zwróciła się ponoć w trzy lata. No, do wojny. Musiała zatem być popularna, być punktem obowiązkowym każdego odwiedzającego Zakopane. To by wyjaśniało buty owych dam, ich turystyczne, acz eleganckie stroje.
Z Kasprowego Wierchu zeszły, jak po schodach, szlak do stawu jest banalnie prosty. Co potem? Pewnie, przypuszczam, z powrotem na schody i kolejką na dół. I tak myślę, szacunek dla pań. Choć pewnie prawdziwi turyści tatrzańscy w latach 30tych XX wieku musieli na takie panie patrzeć, jak my na balerinki i kuboty na szlaku. Z drugiej strony, właśnie szacun, że nie mając wszystkich dzisiejszych tworzyw, naszej mody turystycznej, szły w kiecach i eleganckich butach. Tatry dla każdego!

A co do samego zdjęcia, identyfikacja miejsca i stroje daje nam wszystkie potrzebne informacje. Zdjęcie wykonano latem 1936-1939 nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Kto zdjęcie wykonał i kto na nim jest, to zagadka, której nie da się rozwikłać.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 


czwartek, 23 kwietnia 2020

Amant z autem


To było po wojnie, kilka lat po wszystkich zawieruchach. Nowe auto, do roboty. Niewiele ich wtedy jeździło. Niewiele trzeba było się wyznawać w przepisach ruchu. Ale trzeba było czuwać, być na zawołanie. Podwieść państwa, gdy tylko potrzebowali. I czekać. To czekanie najgorsze. Szyby wytarte, maska wypucowana, ale ile można trzeć maskę szmatką. Żadna grubsza robota niemożliwa, bo to wszystko można robić na poczekaniu, w stroju roboczym, czyli eleganckim. No przynajmniej biała koszula. A weź człowieku zajmij się olejem, czy maskę otwórz, jeszcze ta biel się rozdziewiczy.
Więc najwięcej to czekania. Na postoju czasem z innymi się porozmawia. Papierosa zapali. Gazetę przeczyta. I się stoi. Czemu by sobie zdjęcia wtedy nie zrobić, skoro akurat lajkarz idzie?

Tak to widzę, choć mogę przestrzelić wszystko. Może to jest właściciel auta? A może po prostu młody człowiek, przechodzień na spacerze. Kolega z aparatem, i wpadli na pomysł zrobienia zdjęcia, widząc świetne auto na ulicy? Niech pierwszy rzuci kamień, kto nigdy nie pomyślał (albo nie wykonał) zdjęcia sobie/znajomemu z jakimś cudem techniki zaparkowanym gdzieś akurat na waszej trasie. Ale im dłużej patrze na niego, tym widzę jakąś pewność ale i znudzenie. Twardość jakąś. On się pewnie opiera o karoserię, jakby wiedział w którym miejscu najlepiej. Więc chyba kierowca, być może sam właściciel. Nie ma w nim jednak też żadnej dumnej pozy, którą przyjmuje się, by zaznaczać swój status. On po prostu stanął pewnie, oparty, czekający.

A w ogóle to jest w nim coś z młodego Witkacego. To w ogóle nie może być on, a jednak coś tam w tym czarnym pod czołem, gdzie kryją się oczy. No cóż, w pełnym słońcu wykonano zdjęcie, sam fotograf ewidentnie nie umiał w portret psychologiczny. Więc jest coś złowrogiego, jakieś napięcie. Albo po prostu mam powidok od tego portretu:


A możę ten Witkacy, poza jakimś dalekim podobieństwem (bardzo dalekim, brak oczu, bardziej pucułowata twarz, ubiór zbyt zwykły, by mógł to być ten ekstrawagancki artysta), czuję jakieś powiązanie z budynkami w tle. Europa Środkowo-Wschodnia, ale może to po prostu gdzieś w Krakowie? Oczywiście mogłoby być znów niemal wszędzie w okolicy, bo i Wiedeń, i Paryż, i wszystko po drodze.
Powiększam obraz, już się bardziej nie da. Rejstracja auta za bohaterem ledwo czytelna, ale jednak WN - a zatem Polska w międzywojniu, a zatem województwo wileńskie. Jest i liczba 14458 czyli w odpowiednim dla województwa zakresie. Tablica jest dwurzędowa, a te obowiązywały w latach 1922-1928. Potem tylna została szersza, ale jednorzędowa. Margines błędu zostawiamy na ewentualne nie-natychmiastowe zmiany rejestracji. [Jeśli trafiłam na poprawne dane, to papier z nadrukiem z tyłu "Azura" istniał od 1930 roku] Ale to i tak mnóstwo nowych informacji!
Teraz tylko pytanie, czy to jest rzeczywiście w samym Wilnie, czy się ktoś wybrał na wycieczkę gdzieś w Polskę?

A ostatnia sprawa, bo żadnego opisu tu nie ma (jedynie nazwa papieru), żadnego śladu użytkowania. Jeden tylko drobiazg - rozmiar. Tracimy zwykle z uwagi ten szczegół, patrząc na zdjęcia w internecie. Z resztą w dobie cyfrowej fotografii, rozmiar to rzecz dość abstrakcyjna, przecież jakiś ułamek tylko się drukuje (nie znam faktycznej statystyki, to tylko podejrzenie). Więc kategoria rozmiaru - czy duże, czy małe, przestała wiele znaczyć. Zeskanowałam porządnie, widać szczegóły. Prawda? A w realu:


Maleństwo 7 na niecałe 5 centymetrów. Wyświetla się na ekranie komputera delikatnie mniejsze niż w rzeczywistości. To teraz ta historia o statusie chyba nie ma jednak sensu. Skłaniam się do pierwszej wersji, akurat przechodził lajkarz, pewnie jesteśmy w niedzielę obok głównej ulicy. Kierowca czeka na państwa, aż wrócą i pojadą pewnie gdzieś do rezydencji pod miastem. Tymczasem zdjęcie - niespecjalnie też udane czy profesjonalne. Winieta wyraźna, środek dnia, ogromne przepalenia. Pamiątkowe. Nieduże. Ktoś mógł pewnie w portfel włożyć. Ten egzemplarz zbyt dobrze zachowany, żeby był jakoś używany ekstensywnie. Leżał pewnie wśród papierów, innych zdjęć. Niepodpisany, że to ktoś krewny, gdzieś.

Taka poboczna refleksja. Często słyszę, z takim sentymentem w głosie i przekleństwem wypowiadane słowa, że 'dziś (o tempora, o mores!), to już ludzie nie podpisują zdjęć!' Prawda, być może zbyt ogólna. Ale albo ja mam wyjątkowy niefart i trafiam na nieopisane, albo mogę z tego wyprowadzać solidną kontrę - otóż ludzie chyba nie podpisywali jakoś zdjęć nagminnie. Ani dziś, ani wtedy. Ufali swojej pamięci. Czasem, bardzo nieczęsto jest rzucone miejsce, albo chociaż sam rok. Jeśli w ogóle. Ale już bez spisu ludności.

- - - -

Kwadrans po publikacji okazało się! Wybitny znawca Wilna zlokalizował miejsce powstania fotografii: Waldemar Wołkanowski: Postój taksówek przy Domu Handlowym Braci Jabłkowskich od strony Jagiellońskiej. W tle wylot Jagiellońskiej na Mickiewicza (Jogailos g. / Gedimino pr,) białego budynku z prawej strony teraz nie ma (dawne Kasyno Oficerskie)... jest tam nowy budynek z księgarnią.
Dziś to miejsce wygląda tak, widok z googlestreetview:

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Podwójna pamiątka.

Para na ulicy, Europa Środkowo-Wschodnia, 1918-1939 / z archiwum jk


Jesteśmy na ulicy jednego z europejskich miast. Między wojnami. Patrzymy na przemiłą parę elegancko (na miarę ich możliwości) ubranych ludzi. Stoją na ulicy, nawet nie na chodniku. Pozują. Mężczyzna o drobny krok naprzód od kobiety. Brat i siostra? Mąż i żona?
Patrzymy na tak zwaną 'ulicówkę' - zdjęcie wykonane przez fotografa ulicznego, w tym dawnym rozumieniu. Fotografa, który podczas dni świątecznych przemierza główne ulice miasta z aparatem, robi zdjęcia ludziom najczęściej idącym, potem wręcza wizytówkę - by klient odebrał nazajutrz z zakładu swoją fotografię. Nazywano ich lajkarzami, bo uzbrojeni byli najczęściej w małoobrazkowe aparaty Leica.
Sprawa szczególnie modna w latach dwudziestych XX wieku. W latach 30. była już bardzo nużąca przechodniów. Mnóstwo fotografujących, wręcz nagabujących i przeszkadzających w spokojnym niedzielnym spacerze.
Jest coś niepewnego w wyrazie twarzy mężczyzny. Dlatego stawiam, że to krewny świetnie ubranej pani. Przyjechał może w odwiedziny, zobaczyć miasto? Zza ramienia bohatera wygląda, niestety już w nieostrości, mężczyzna ubrany zdecydowanie lepiej. Czarny płaszcz, cylinder. Patrzy na scenę. Znów mój - pojawiający się, photobombing!
Co najciekawsze dla mnie, to oczywiście sam układ fotografii. Sam papier. Na nim naświetlono to samo zdjęcie podwójnie. Tymbardziej myślę sobie, że to krewni na zdjęciu - poprosili o dwa egzemplarze, które docelowo miały się znaleźć w dwóch domach.
Fotograf, zakład fotograficzny, laboratorium nie miewało w standardzie oddawania w ten sposób zdjęć. Tez ciekawe, że przez ostatnie powiedzmy 90 lat nikt tego papieru nie tknął nożyczkami. Nie rozdzielono tych zdjęć. Nie włożono go do albumu ani do ramki. Schowano pewnie ... no właśnie gdzie? Coś mi się wydaje, że dotarło do mnie bardziej z archiwów fotografa, niż tej rodziny. [Poprzez antykwariat, itd...] Fotograf oddając klientowi prace, przeciąłby te zdjęcia.

Popatrzmy na koniec jeszcze na odwrócone zdjęcie. Tak dla upewnienia się, że patrzymy na dwie kopie na jednym papierze. Ach! Jeszcze mamy tu niebieską plamę. Może jakiś tusz się rozlał, jakaś kropla chemikaliów? Nie jest to przyczyna nieoddania fotografii. Tymbardziej, gdyby zdjęcie trafiło do użytkownika, odcięto by zapewne 'dobre' zdjęcie. Plama też wydaje się nowsza, dużo młodsza niż sam papier-zdjęcia. Może jakiś tusz się rozlał w szufladzie?

A co to za miasto? Bardzo trudno identyfikować. Może być Wrocław, może Kraków, równie dobrze Lyon, Wiedeń, Londyn... Okazały gmach za plecami pozujących to po prostu neoklasyczny pałac miejski, jakich mnóstwo do dziś w Europie. Ale może ktoś jednak rozpozna?

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

środa, 25 marca 2020

Photobomb 4 / Pojawianie się

Autor nieznany, Portret zbiorowy na ulicy, Europa Środkowa, około 1900-1914 / z archiwum jk

Znów nie wiadomo gdzie ani kiedy, ani kto. Idealne pole do zgadywania. Portret zbiorowy, 10 osób. Sami dorośli. 7 kobiet i 3 mężczyzn. W drodze do lub z pracy. Nie są to odświętne ubrania. Nie jest to wielka okazja. Czym się zajmują? Dlaczego są razem na fotografii?

Zgaduję, że to znów Europa Środkowa. Jakieś większe miasto, a jesteśmy na jego obrzeżach. To podwórko otwierające się z prawej strony, mówi, że to nie może być ścisłe centrum. Chodniki, rynny, na bogato. Niemcy, Czechy, Węgry? Początek XX wieku. Ale jeszcze chyba przed wielką wojną.

Sami dorośli. To jest niesamowite. Mieszkańcy tego budynku? Chyba nie, bo gdzie wtedy dzieci i starsi ludzie? Rodzina? Być może, jeśli znów odjąc starszyznę i młodzież. Jakież byłoby to nietypowe. Wszyscy tu wyglądają na ludzi w sile wieku, siłę roboczą. Pracownicy - jednej firmy, jednej posiadłości? Jeden drobiazg, szczegół, dodatkowo zastanawia. Wszystkie obecne tu kobiety, trzymają płaszcze w ręce. Zrobiło się nagle cieplej? Czy wróciły skądś? Brak bagażu (nie wliczam koszyka), więc chyba bez żadnych podróży, powrotów. Czyli może zrobiło się cieplej? Trudno ocenić. Może sie wybierają na wycieczkę? Tylko te robocze ciuchy wtedy chyba zostałyby w domu? Po co fartuch na imprezie? 

Ale oczywiście najciekawszym dla mnie elementem jest postać w oknie. Też ubrana roboczo, dorosła kobieta. Idealnie pasowałaby do tej grupy przed domem. Jedenasta postać w tym ujęciu. Tylko czemu w oknie a nie na chodniku? Wygląda z zaciekawieniem. Nie mogła być zaplanowana w tym kadrze. Fotograf bardziej musiał zwracać uwagę na nogi postaci stojących, żeby niczego nie uciąć i zostawić trochę miejsca do brzegu kadru. A fryzury pani z okna już nie ma, nie starczyło kadru. 

Niezaplanowana i dodatkowa. Z zaciekawieniem wyglądająca, co to za rumor na ulicy. Okna otwarte, więc naturalnie. Zatrzymała się na dłużej. Pojawiła się w zdjęciu innych ludzi. Coś mi podpowiada, że gdy już otrzymali odbitkę, dokładnie z imienia i nazwiska znali panią z okna. Zgaduję, oczywiście.


- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

sobota, 21 marca 2020

W góry i na morze!

Aleksandra Karkowska i Barbara Caillot, "Na Giewont się patrzy", Warszawa 2016, 
"Marsz, marsz Batory", Warszawa 2019, wyd. Oficyna Wydawnicza Oryginały.


Jedna książka to wspomnienia z Podhala, jak to było. Druga o podróżowaniu "Batorym" do Ameryki. Wydawąłoby się, że trudno o większą różnorodność w tematach. A jednak, mają ze sobą więcej wspólnego niż różnic: te same autorki, projektantki, to samo podejście w opowiadaniu historii. Ten sam format i ta sama idea. Kilka lat różnicy. Warto jeszcze wspomnieć "Banany z cukru pudru" (Warszawa 2015) debiut tych samych autorek (o tej ksiażce w Miejscu fotografii). Poza opowieściami, poza wspaniałymi zdjęciami, widzę znakomitą ewolucję i już wyglądam kolejnej ich książki. 

Zacznijmy od ostatniej. "Marsz, marsz Batory". O transatlantyku M/S Batory jeszcze z okładki dowiadujemy się: "33 lata pływał pod polską banderą, odbył 222 regularne rejsy oceaniczne, przewożąc podczas nich ponad 270 tysięcy pasażerów." Ale to nie jest książka suchych faktów. Dalej klucz: "Dla wielu z tych osób to była podróż w jedną stronę - podróż na emigrację, podróż życia...".

Caillot i Karkowska odnalazły i porozmawiały z 50 pasażerami i 7 osobami z załogi. Fragmenty ich wypowiedzi znajdują się w książce. Podzielono ją na trzy części. Pierwsza odpowiada przygotowaniom i pożegnaniom, druga mówi o samym statku i rejsie, wreszcie trzecia dotyczy oczekiwań i rzeczywistości "tam" - na emigracji w Kanadzie i Stanach. A my czujemy, że jesteśmy na pokładzie: pożegnani solidnie i uroczyście, płyniemy i trwamy te 11 dni na morzu.


Każda kolejna osoba dopowiada coś interesującego, coś, czego nie znajdziemy w historycznych faktach. Doświadczenie, samopoczucie, i w końcu czujemy jak rzuca tym statkiem na falach. Ze wszystkich tych rozdziałów, najmniej interesujący jest dla mnie ten emigracyjny. Opowiedziany został gdzie indziej, dogłebniej, lepiej, i wyłacznie. Tutaj jednak istotny, bo mówi o pasażerach jednego statku. Te wspomnienia się pochłania, na raz, z coraz większymi oczami.



A skoro już o oczach. Zdjęcia!!! "Fotografie oraz elementy graficzne wykorzystane w książce pochodzą z prywatych archiwów naszych rozmówców: pasażerów, członków załogi oraz pasjonatów M/S Batorego". Są zatem pamiątkowe zbiorówki ze statkiem w tle. Moje absolutnie ulubione (poniżej) zdjęcie pożegnania. Mało co tu widać, tak na dobrą sprawę, ale robi się tak bardzo czule, tak coś ściska w trzewiach. Rok 1963, pożegnanie, jakich wiele.


Te pamiątkowe zdjęcia, czasem zupełnie niewstrzelone, poruszone, nieostre, czasem zbyt sztywne i sztampowe. Amatorskie ujęcia i każde ma inną historię. Uczucia - czy smutek (rozpacz!) pożegnania, czy  wzrok zapatrzony w horyzont na zwykłym portrecie, w dodatku z fleszem, te uczucia wręcz wylewają się ze stron książki. Zebrane razem tworzą jedną historię, jednego rejsu tam. Zaglądamy do baru na rufie, do jadalni, oczywiście mnóstwo czasu spędzamy na pokładzie. Absolutnie zjawiskowe jest zdjęcie z basenu na Batorym (basenu, krytego, ze zdumieniem oglądam to zdjęcie i tę opowieść). Są i tańce i rytuały. I widoki. Podróż pełnowymiarowa. A w końcu ląd.



Zdjęć jest ponad sto. Są widoki zza burty doświadczonego i bardzo sprawnego amatora, są reporterskie zdjęcia z tańców, głównie pamiątkowe. W części emigracyjnej - niemal same grupy ludzi na zdjeciach. Jakbyśmy właśnie dostali list od rodziny zza oceanu, pokazujące jak to im się wiedzie. Z ciekawostek, jest tam fotografia rodzinna Ryszarda Horowitza. Jeden drobny minus, bo już niestety nie wiadomo, która to jego wypowiedź. Nie można przyporządkować tych wspomnień do konkretnego nazwiska. Tym bardziej jesteśmy na jednym uniwersalnym rejsie. Pamięć zbiorowa.  


"Na Giewont się patrzy" to druga wspólna książka autorek Caillot i Karkowskiej. ("Batory" jest trzeci). Idea ta sama: zebrane wypowiedzi, historie opowiedziane, przeplecione zdjęciami. Jesteśmy na Podhalu, słuchamy opowieści prawdziwych górali. Mówią o wszystkim - jak wyglądała praca na polu i przy wypasie, jak obchodzono święta, jak chodziło się do szkoły, jak dorastało, wreszcie - jak przebiegała wojna. Napisałam słuchamy, choć oczywiście czytamy, ale czytamy oryginalne zapisy rozmów, na przykład:
"Po sąsiadach chodzilimy na posiady, chłopcy się schodzili, panny się bawiły, do rana muzykowali. Wesoło było. (...). Ciotko, ujku, krzesny - tak się mówiło, jak ktoś był z innej chałupy. Ujku, stryjku to po rodzinie, a krzesny to jak szanowny panie, bo krzesny to był ktoś!"
"Trzy rocki mioł, małe grabki mu się zrobiło, grabił w drugą stronę, ale mioł zajęcie." Słychać te opowieści, prawda?



Znajdziemy tu 62 zdjęcia (w tym pamiątki) i 25 współczesnych portretów. Zdjęcia stare, nawet jeden ferrotyp (!), w większości rodzinne pamiątki, ale czasem zdarzy się zdjęcie z archiwów Tatrzańskiego Parku Narodowego (pocztówki). Coś jest tu szalenie podniosłego, godnego, wręcz szlachetnego - jak oni pozują, stoją wyprostowani. Wobec tych dawnych zdjęć, te współczesne to niestety dla mnie minus całej książki. Wiem, wiem, to są rozmówcy, to jest autentyk. To taka rodzinna pamiątka. Ale brakuje im tego skupienia, tej godności, tego momentu dłuższego, że to sesja fotograficzna. Zdjęcie nawet i pozowane, ale jakby znajomy ktoś robił, dla rodziny będzie. A może już widziałam serię portretów Bartłomieja Jureckiego "Twardy jak skała" o góralach i "Silna jak halny" o góralkach. O tym spojrzeniu mówię. 

Znów pamięć zbiorowa, jakby jeden rodzinny album. Przeżywamy to wszystko co bohaterowie, z pierwszej ręki historie. A tu fragment idealny na "te czasy": "Nikt gorączki nie mierzył. Mama ręką sprawdziła, czy czoło gorące, wtedy szmatkę zamoczyła w zimnej wodzie i głowę owinęła. Jak dusiło, to mama grule gotowane omaszczone skwarkami przykładała na klatkę. Na kaszel inhalacje z rosołu czy siana robiła, a jak już charczało, to bańki stawiała." 

- - - 
Trudno te publikacje gdziekolwiek właściwie zakwalifikować. Ani to książka fotograficzna, ani po prostu 'historia mówiona', ni to biografia - bo jednak zbiorowa. Tym lepiej! Bo znajdziemy tu życie, wspomnienia, niezawsze ułożone i uczesane, niewygładzone. Zdjęcia zebrane i ułożone, że można tylko właściwie je obejrzeć i tę historię z grubsza samą odczytać. 
Wspomniałam, że ewolucja. "Banany z cukru pudru"czyli pierwsza książka autorek była znakomitym pomysłem, zrobiona na ogromnej energii i może zbyt szybko. Gdy sięgamy po drugą "Na Giewont się patrzy" widać już czas i zmianę. Dopracowanie. Ale to "Marsz, marsz Batory" to dzieło absolutne. Wnioski wyciągięte (już bez zdjęć bohaterów), tytaniczna robota - więcej rozmówców, więcej zdjęć (znacznie lepiej opracowane do druku) i elementów graficznych. Wszystko to poukładane i nie traci żywiołu. Jeszcze tylko gdzieś z tyłu zaznaczyć, kto które zdania mówił i nie będę się już czepiać, nic a nic. Czekam na kolejną historię. Może teraz Gdynia, jej powstanie, pamiątki, letnicy?

Zachęcam do tej podróży. I w góry i na morze, a tak naprawdę w przeszłość, żywą i wspaniałą!
Idźcie czytać i oglądać: https://oficynawydawniczaoryginaly.wordpress.com/gdzie-kupic/

środa, 18 marca 2020

Photobomb 3 / Pojawianie się


Photobomb czy taka specjalna kompozycja? 
Czy pani zza okna była planowana w tym zdjęciu? Z jednej strony wygląda tak, jakby była tam niechcący, jak na bardzo wielu innych zbiorowych zdjęciach. Po prostu spogląda przez okno, akurat wtedy gdy zdjęcie robiono.
Z drugiej jednak strony - jest tutaj na nią miejsce, jakby zostawiono specjalnie. Pani z lewej strony "zostawia" miejsce tej w oknie. Pan w prawej próbuje w tym zdjęciu się znaleźć, chyba bardziej nawet niż delikwentka za oknem. Mają teraz wszyscy razem portret zbiorowy, z tą w oknie. Z pytaniem czy to celowe, czy niechcący zostaniemy. 

Przypomina mi to - może przez nazwę dosć aktualną dziś: zdjęcia astronautów z misji Apollo 11 podczas powitań na okręcie USS Hornet podczas kwarantanny. Oni w okienku specjalnie zmodyfikowanej przyczepy, a obok - prezydent Nixon, żony, albo jak tutaj - tort i orkiestra. Tylko, że oni oczywiście są najważniejsi w tych zdjęciach. Czy to samo się dzieje w tym obrazku na samej górze? 




Załoga Apollo 11 po wylądowaniu, „uczestniczy” w oficjalnym powitaniu przez prezydenta Nixona z Przenośnego obiektu do kwarantanny, Apollo 11, 24.07.1969 / fot. archiwum NASA 




- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

wtorek, 17 marca 2020

Photobomb 2 / Pojawienie się.



Photobomb - spróbuję krócej. Pojawienie się w czyimś zdjęciu. Tak jak tutaj. Orkiestra ustawiona skrupulatnie, prosze zwrócić uwagę na upozowanie pierwszego rzędu. Króluje precyzja i symetria. Jak panowie i młodzieńcy trzymają instrumenty. Elegancja.
A wtem podnieśmy wzrok i popatrzmy w okna. Miska i dzbanek pozostawione ot tak, zdecydowanie mało elegancko. Fotograf zaaferowany ustawieniem dwudziestu sześciu osób - nie popatrzył w górę? 
Centralnie, na środku, nie-do-odzobaczenia - stoi sobie kobieta i patrzy prosto w obiektyw. Jakby to jej zdjęcie robiono. Żadne niechcący, żaden momencik. Stoi i patrzy. Photobomb w pełni intencjonalne. Fantastycznie zmienia odbiór zdjęcia. 
Niemałego zdjęcia, dodam, u podstawy ma 22 centymetry. Zastanawiam się jak potem było użytkowane. Mój egzemplarz idealny. Czy inni delikwenci uwiecznieni tutaj, trzymali to zdjęcie w całości, czy jakoś odcinali te okna? A może to istotna pani? Może żona kapelmistrza? No chyba jednak nie. ;)





Szukam innych 'pojawień'. Przypomnę z poprzednich postów tę próbę definiowania czy nazwania.

Wychylanie, niechcący uwiecznienie się w zdjęciu. Wyjrzenie przez okno, drzwi, z zainteresowaniem dokładnie w momencie zwalniania migawki. Tego ostatnio szukam w starych zdjęciach. Nieprawdopodobne historie się same stwarzają. Najprościej o to w zdjęciach zbiorowych. Kiedy wszyscy się ustawiają, a to zawsze zajmuje dłuższą chwilę. Bywają osoby, które się gapią zza okna, firanki, stoją tam długo. Bywają całkiem niechcący, 'tylko wyjrzę na momencik'. Nazywam to sobie roboczo i hasłowo „photobombing”. A to nie jest ani ładne ani dobre. ‘Photobombing’ to pewnego rodzaju strategia nawet, wejścia komuś w zdjęcie – celowe działanie. Kiedy powiedzmy ustawiasz się na wakacjach, na jakimś tle, a zza Ciebie wskakuje w momencie kliknięcia ktoś z głupią miną, ktoś z kciukiem do góry, ktoś, kto dorobi uszy, czy inny ewidentny żart. Wikipedia proszę bardzo: https://en.wikipedia.org/wiki/Photobombing 

'Photobomb' stało się sławne i częste w 2014 roku, kiedy Collins English Dictionary uznało to określenie słowem roku. Bo też w dobie robienia selfie, szczególnie z selfiesticków, kiedy fotografowana scena jest szersza, łatwiej to wykonać. I częściej. Jednak określenie ‘photobombing’ zakłada celowe działanie tegoż, co się w zdjęciu chce pojawić. Nazywany przez badaczy czasem też aktem sabotażu.W XIX i w początku XX wieku to chyba jednak nie jest jeszcze takie celowe. Część tych osób ewidentnie powodowana jest ciekawością. Część może nawet nieświadomością bycia w tym kadrze.

Może to ‘pojawianie się’, ‘zjawienie się’? Jacek Dehnel zaproponował "apparitions". Jak zjawa. Wskazywał na upiorność, na pojawianie się, niby znikąd, z innego planu. Po angielsku krócej, prościej. Po polsku większy kłopot, bo ‘objawienie’ - to za dużo i kręci się gdzieś niebezpiecznie wokół religii, ‘zjawa’ - już zajęta przez duchy, ‘ukazanie’ – generalnie słabo leży. Może ktoś z państwa coś dorzuci do rozważań leksykalnych?

I też drobne ćwiczenie na dłuższy czas przebywania w domu. Otwórzcie albumy, poproszę. Popatrzcie tam po bokach, w oknach, najczęściej w zdjęciach zbiorowych - czy ktoś tam nie stoi? Nie pojawia się, nie wystaje, nie wygląda, nie udaje niewidzialnego? Chętnie obejrzę, co znajdziecie.  
Tu przypomnę dywagacje leksykalne i próby definicji. I polecam przepatrzenie własnych albumów. Na pewno ktoś tam wygląda zza drzwi, okna, załomu ściany.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 


niedziela, 15 marca 2020

Photobomb / Pojawienie się.


Autor nieznany, Zdjęcie rodziny "8+2", I ćw.XX wieku, Europa Środkowa / z archiwum jk.

Ojciec i matka i ósemka dzieci. I zaraz przypomina mi się genialna seria „8+2”. Chodzi o książki norweskiej pisarki Anne-Cathariny Vestly. Liczba się zgadza, przynajmniej w polskim przekładzie Mileny Skoczko dla wydawnictwa „Dwie siostry”. W oryginale to „Babcia i ośmioro dzieci”. Co by też może się zgadzało, gdy popatrzymy na to zdjęcie uważniej.
Jeszcze raz liczymy. Najpierw dorośli – ojciec górujący nad sceną, miejsce słuszne; oraz matka – równie należyte miejsce siedzące. I ośmioro dzieci: cztery dziewczynki i czworo chłopców, o ile to najmłodsze to męski potomek. Ale chyba tak, szorty, buty, z pewnością nie sukienka. Jest jeszcze jedna osoba na zdjęciu, wychyla się zza tła. Jest poruszona, nieostra, widać zaledwie fragment głowy i kawałek ramienia. Dla mnie to będzie babcia, bo taka mocna sugestia ze świetnymi książkami. Ale tak naprawdę, to raczej nie jest osoba z rodziny. Dlaczego miałabby się wychylać, a nie została zaproszona do zdjęcia? Gdyby faktycznie była babcią, jej miejsce byłoby w samym środku kompozycji, na krześle.

Kiedy to zdjęcie wykonano? Zgaduję, że w początku XX wieku. Pora letnia, wiosna, wczesna jesień. Ubrani są odświętnie. Może być, że niedziela i zaraz kościół, albo po prostu – przyjechał fotograf. Coś mi podszeptuje, że najprościej powiedzieć o komunii świętej i wtedy maj i sprawa załatwiona. Ale też żadne dziecko nie jest ubrane jak do komunii (może pierwszy z lewej chłopiec, ewentualnie), żadne nie jest tutaj w centrum uwagi. A w początku XIX wieku to jest już ogromnie ważna sprawa. A tu jednak zbiorowe zdjęcie, wszystkie dzieci na równych prawach. Czyli może po prostu fotograf przyjechał? I ku temu się skłaniam, szczególnie po chwili refleksji nad tym gdzie my właściwie jesteśmy. Na jakimś podwórku, jakiś róg domostwa. Ale ten róg, tam za oknem z lewej strony. No kto by tak zbudował? Popatrzmy uważnie na tło, na którym oni stoją. To nie jest ściana. To jest tło, tkanina napięta, parawan jakiś wysoki. Wyraźna nóżka z lewej strony, ba, wyraźna, jak już zaczniemy jej szukać. Ustawiono tło-parawan pod kątem do ściany z oknem, z tyłu pewnie ganek i wejście. I ta poruszona postać zza tła, tym bardziej wydaje się być tam niechcący.


Wychylanie, niechcący uwiecznienie się w zdjęciu. Wyjrzenie przez okno, drzwi, z zainteresowaniem cóż to za scena się dzieje, dokładnie w momencie zwalniania migawki. Tego ostatnio szukam w starych zdjęciach. Nieprawdopodobne historie się same stwarzają. Najprościej o to w zdjęciach zbiorowych. Kiedy wszyscy się ustawiają, a to zawsze zajmuje dłuższą chwilę. Bywają osoby, które się gapią zza okna, firanki, stoją tam długo. Bywają, jak owa babcia – niechcący, tylko wyjrzę na momencik. Nazywam to sobie roboczo i hasłowo „photobombing”. A to nie jest ani ładne ani dobre. ‘Photobombing’ to pewnego rodzaju strategia nawet, wejścia komuś w zdjęcie – celowe działanie. Kiedy powiedzmy ustawiasz się na wakacjach, na jakimś tle, a zza Ciebie wskakuje w momencie kliknięcia ktoś z głupią miną, ktoś z kciukiem do góry, ktoś, kto dorobi uszy, czy inny ewidentny żart. Wikipedia prosze bardzo: https://en.wikipedia.org/wiki/Photobombing 
'Photobomb' stało się sławne i częste w 2014 roku, kiedy Collins English Dictionary uznało to określenie słowem roku. Bo też w dobie robienia selfie, szczególnie z selfiesticków, kiedy fotografowana scena jest szersza, łatwiej to wykonać. I częściej. Jednak określenie ‘photobombing’ zakłada celowe działanie tegoż, co się w zdjęciu chce pojawić. Nazywany przez badaczy czasem też aktem sabotażu.
W XIX i w początku XX wieku to chyba jednak nie jest jeszcze takie celowe. Część tych osób ewidentnie powodowana jest ciekawością. Część może nawet nieświadomością bycia w tym kadrze.
Może to ‘pojawianie się’, ‘zjawienie się’? Jacek Dehnel zaproponował "apparitions". Jak zjawa. Wskazywał na upiorność, na pojawianie się, niby znikąd, z innego planu. Po angielsku krócej, prościej. Po polsku większy kłopot, bo ‘objawienie’ - to za dużo i kręci się gdzieś niebezpiecznie wokół religii, ‘zjawa’ - już zajęta przez duchy, ‘ukazanie’ – generalnie słabo leży. Może ktoś z państwa coś dorzuci do rozważań leksykalnych?

I też drobne ćwiczenie na dłuższy czas przebywania w domu. Otwórzcie albumy, poproszę. Popatrzcie tam po bokach, w oknach, najczęściej w zdjęciach zbiorowych - czy ktoś tam nie stoi? Nie pojawia się, nie wystaje, nie wygląda, nie udaje niewidzialnego? Chętnie obejrzę, co znajdziecie.  

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 



sobota, 7 marca 2020

Zamyślona.

Autor nieznany, Portret młodej, zamyślonej kobiety, pocz. XX wieku / z archiwum jk


Dziś mam przed sobą przepiękne zdjęcie. Oj to nie była produkcja rzemieślnicza, żadne amatorstwo. Tu jest wszystko: i piękno, i kunszt, i uczucie!

Ciekawe, co czytała i nad czym teraz myśli. Bo czytała, coś mi mówi, że to autentyczna chwila była. Nie weszła do zakładu fotograficznego, gdzie wśród póz możliwych, układów i rekwizytów – wybrała, że będzie siedziała z książką. Coś mi mówi, że to ktoś w domu zrobił. Nie z zaskoczenia, bo jest tutaj poza, bo jest moment wyraźny, gdy zdjęcie jest robione. Zastygła. Ale ta książka, to nie tylko rekwizyt. To było coś, co rzeczywiście było jej lekturą.

Przypomina trochę klasyczną figurę. Muza, może Polihymnia? Zamyślona, muza pieśni. Albo jednak Euterpe, od liryki, nowocześnie, już z początku XX wieku. Książka zamiast instrumentów. Jakbym ją już widziała, poznała w innych okolicznościach. Też siedziała zamyślona. Przywodzi też na myśl Sybillę Erytrejską, tę z sufitu Sykstyny. Znacznie drobniejsza, nie tak muskularna, ale podobnie gdzieś spokojna, poważna, może zrezygnowana?

Łagodna, miękko oświetlona, otulona tłem. Coś tu się zdarzyło po zrobieniu zdjęcia. Ktoś w ciemni popracował dłużej, tło rozmył na odbitce, może. Albo na negatywie. Ślady działań, jakby z emulsji ktoś farbę zrobił i pędzlem – gest malarza wykonał. Przypomina tym samym piktorialistów, chyba najbliżej do Gertrudy Kasebier. Że kobieta, liryczne ujęcie, być może. Najtrudniej przypisywać do skojarzeń jakieś twarde fakty. To wszystko tu płynie, owe przypomnienia są niewyraźne, w przybliżeniu, gdzieś pomiędzy. Nie ma wyraźnego desygnatu, ‘chodź usiądź, książkę tak, ręka tak, spójrz tam, zrobimy portret à la….’. A może, tylko nie znam pierwowzoru.

Biała bluzka z rękawami do łokcia, ciemna spódnica, włosy spięte opaską. Jesteśmy gdzieś na początku XX wieku. Oczywiście żadnego podpisu, opisu, odręcznych choćby cyferek. Tylko liniatura pocztówkowa, mówiąca, że wykorzystano połowę papieru na tę odbitkę. Ozdobnie obcięte brzegi.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 









środa, 4 marca 2020

Egzotyczna pamiątka


Autor nieznany, gdzieś w Południowo-Wschodniej Europie między 1900 a 1914 (?) / fot. z archiwum jk

Mam słabość do palm. "Robią" dla mnie zdjęcie. Od razu przykuwają wzrok i potem od razu muszę je mieć. [prosze, nie wykorzystujcie tego faktu przeciwko mmnie].
Także mi wystarczą palmy. Nieważne co właściwie się tam dzieje. Tutaj w sumie nic takiego. Pamiątka, może bardziej egoztyczna. Pan i pani pod palmą. To ich zdjęcie, oni są centralnym tutaj elementem, nawet jeśli nie do końca znajdują się w środku kompozycji. Jakby się tu fotograf zawahał, jakby nie wiedział - czy bardziej palma czy bardziej państwo.
Zawahał się, czy raczej automatycznie, lepiej powiedzieć - odruchowo, ustawił aparat w poziomie. Bo przecież w pionie miałoby to znacznie więcej sensu.
Dobra, nie jesteśmy od tego, żeby fotografa tutaj, sto lat później uczyć kadrowania, ale powiedzmy to głośno - mógł podejść kilka kroków bliżej. Taka ponadczasowa jak widać lekcja fotografii. Odruchowo robimy w poziomie, odruchowo stajemy daleko, odruchowo bohater w środku (no, prawie w środku).
A zatem amator wykonywał fotografię, zapewne kolega z wojska (zgaduję), drugiemu koledze na pamiątkę. Zgaduję, że to on jest bohaterem, a już niezupełnie ona. Chociaż może mi się zdaje? Może jednak ona trzyma go pod rękę? Czubki paluszków w rękawiczce? Może. Uśmiechnięci, radośni, no a jakżeby inaczej w tak ciepły i słoneczny dzień, i to jeszcze pod palmami.


Co wiemy z całą pewnościa, że koledzy żołnierze na prawo, wcale w tym kadrze pamiątkowym być nie powinni. Nikt im nie krzyknął - uwaga, zapozujcie! Robili swoje. A to też jest zagadka, co właściwie. Jeden trzyma w zębach papierosa, z wysiłkiem coś robi. Wygląda ta scena na zupełnie ponadczasowy gest polewania. Czy to łokieć kolegi, czy jego zacięcie i również łokieć, napięcie w ręce, czy po prostu znajomy widok. Z dzbanka do kufla, stawiam, bo nie widzę dokładnie.

Kim oni są? Na odwrociu oczywiście żadnej wskazówki, jedynie liniatura pocztówkowa. Gotowa do zapisania i wysłania pozdrowień. Ten pamiątkowy obraz najwyraźniej został z właścicielem. Skąd są? Pewnie można próbować definiować po mundurach. Mnie jednak mylą, a specjalistką od tego w ogóle nie jestem. Na moje oko, każdy z obecnych tu panów ma inny mundur - inne spodnie, inne czapki. A to mogłoby się zgadzać z Austro-Węgrami. Przynajmniej kołnierz i kieszenie, bufiaste nogawki się zgadzają. Przed pierwszą wojną. Moglibyśmy być już nad Adriatykiem, gdzieś na południu, gdzie ciepło. Zgaduję (posiłkując się obrazami mundurów z epoki), może ktoś precyzyjniej potrafi te mundury namierzyć.



Właściwie to bardziej frapuje mnie lewa strona kadru. Kosz nakryty kraciastą tkaniną. Czyżby zatem piknik? Państwo gotowi, panowie już polewają, teraz tylko znaleźć miłe miejsce w cieniu. Ale może ten kosz jednak odstawiony na bok, co się musiało wydawać fotografowi, że nie będzie go w kadrze... Amator?! Więc jeśli celowo porzucony, odstawiony, żeby go nie było, to może jednak tak zwane narzędzie pracy? A nie zaraz przyjemności. Bo najbardziej mnie zastanawia gdzie jest pani kapelusz. Warunki, rzekłabym, absolutnie konieczne do nakrycia głowy: czas - także mody i względów społecznych, pora roku i światło. No i co oni tam rozlewają, to też dobre pytanie. Przepustka i tak wygląda na całkiem udaną.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.

piątek, 21 lutego 2020

Kawiarnia na pastwisku

Autor nieznany, zdjęcie pamiątkowe rodziny w kawiarni / montaż / gdzieś w Europie? / po 1932, lata 1930te. / z archiwum jk



Komu się nigdy nie zdarzyło naświetlić podwójnie negatywu? Przypadkowo, niechcący. Nie zaniosło się w porę do laboratorium, nie oznaczyło, że zrobione. Wystawał kawałek kliszy, odłożona - znaleziona. O! To włożę do aparatu.
Albo ktoś zapomniał przewinąć. To trudniej zrobić paradoksalnie, bo ten odruch, że przesuwam. Muszę przesunąć, żeby zwolnić blokadę. No ale to tylko maszyna, coś się mogło popsuć, ząbek urwać. Cokolwiek.

Także zdarzyło się. Odkrycia dokonał laborant albo amator fotografii w ciemni. No i co dalej? Jeśli klient przyniósł do wywołania, trudno, robimy jak jest. Klient potem zdecyduje. Autor zdjęcia stoi przed tym efektem. Albo odkrył w ciemni albo właśnie odebrał odbitki z laboratorium. I co dalej?
Najpierw frustracja. Bo przecież błąd. Sprawdzamy aparat, wewnętrznie krzyczymy. Albo i zewnętrznie, że ktoś nam to zrobił. Zakładam wersję autorefleksji i autor poszukuje powodu usterki w ciszy, wiedząc, że to był jej/jego błąd. Nikt mu w laboratorium nic nie zepsuł. Pewnie negatyw dokładnie tak wygląda. A zatem stało się, bład nieodwołalny. I co dalej?

Zwykle takie nieudane lądują w koszu. Nikt tego w ramki nie wrzuci, nie oprawi. Zdarzyło mi się kiedyś źle ocenić już raz naświetlony negatyw. Właśnie ta klisza wystawała, zapraszając do użycia. Któż mógł pamiętać, że do podwójnego. Wyjazd z rodzicami w góry był. Owce, doliny, połonina, góry. Jakoś się zdarzyło, że ówczesny chłopak wkręcił tę kliszę do aparatu. Poszedł na koncert Piwnicy pod Baranami. Raz się nawet fajnie złożyło, bo scena grupowa wypadła akurat w dolinie. I to zdjęcie opublikował, że efekt fajny. Choć oczywiście kompletnie przypadkowy.

Ale z reguły, takie zdjęcia lądują w koszu. A to tu, przetrwało. Bo jakby się wpatrzeć, błąd błędem, oczywisty, ale widać cała scenę. A to znaczy widać bohaterów, ich miny. Dziewczynka z lewej strony jest najbardziej poszkodowana. Ale już jej babcia, brat, mama, ojciec i ddziadek - widoczni, jak to i tak mogło na zdjęciu bez montażu być widać. Role oczywiście zgaduję. Wszystko znów jest zagadką.
Pewnie Europa, przed II wojną. Jakieś miejsce, które by można nazwać atrakcją turystyczną, wnosząc po ilości stołów w tle, na jakimś ogromnym tarasie. Stroje wyjściowe, eleganckie. Moda lat trzydziestych. Plus nie bez znaczenia, nasza data dolna: 1932 rok. Na odwrociu tylko znak firmowy producenta papieru: Agfa Lupex. Te papiery wyszły w 1932 roku, używane często także w czterdziestych. Tyle na pewno wiadomo.

Zastanawia mnie ten ślad czy zarys budowli w tle. Wygląda jak ogród zimowy, oranżeria. Może to jest owa atrakcja? Może jesteśmy gdzieś w Schonbrunnie? Innym przypałacowym parku. Pastwisko jednak z innego porządku. Musiał być lat w tle. Zdjęcia obydwa i razem turystyczne, pamiętkowe, z różnych miejsc. Może się ten ząbek do przewijania jednak po cichu urwał.
Znów zagadki. Ale w samym zdjęciu jest to coś, przez co patrzę dłużej. Są jakieś skojarzenia, bo mamy podwójne treści. Z tym zaproszeniem do stworzenia własnych skojarzeń i z tym obrazem już państwa zostawię w spokoju.


- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.

piątek, 14 lutego 2020

Portret z indykiem

Autor nieznany, czas i miejsce nieznane, portret rodziny z indykiem / archiwum jk


I to jest koncepcja! I tu był za aparatem prawdziwy mistrz, prawdziwa mistrzyni. Przeanalizujmy...
Jesteśmy na wsi. Niezbyt bogato. Ale też niezupełnie ubogo. Wóz w tle, zaparkowany niedbale. Jakby fotografująca osoba nie zauważyła, że tam stoi. Jak często się to zdarza, żeby zapomnieć. Także status jakiś widać. Co prawda głównie oczywiście w rowerze i odświętnym ubraniu. Tło raczej nie o statusie, ale bardziej pewnie domyka kompozycję. Przemyślany kadr.
Może to akurat niedziela? Farmerzy Augusta Sandera zupełnie nierozpoznani z zawodu, eleganccy panowie na wycieczce. Tutaj trochę podobnie. Oni bardziej z biura wyszli, miastowy ubiór, elegancki. Więc pewnie zaraz kościół, albo już po. Niedziela.
Europa Środkowo-Wschodnia. Nawet może po prostu Polska. Jesteśmy po wojnie, jakieś lata 40te-50te, zgaduję. Te krawaty chyba, nie bez znaczenia jest i betonowa forma w tle, tylko że z nią mam większy kłopot z przypasowaniem do czasu, niż z krawatem. (I doczytałam, że owa betonowa cembrowina mogła być i od początku XX wieku, well...wracamy do krawatów). Albo po prostu trzymajmy się niedzieli.
Kto na zdjęciu? Stawiam, że babcia (druga od prawej), dziadek albo za aparatem, albo brak (być może powojenny?). Jest tu rodzeństwo, zapewne. O ile dwaj bracia - dwóch mężczyzn od lewej, nawet można ryzykować coś o bliźniakach. Trzeci mężczyzna, ten w centrum przedstawienia za bardzo różny od panów z lewej. Więc zgaduję, że mąż pani z samej prawej. No i ich pociecha, około sześcioletnia z frontu. Czyli pewnie pani z samej prawej to siostra panów z lewej. Synowie i córka pani babci. Co do babci i wnuka bezsprzecznie. Ojciec dziecka raczej też pewniak, bo przecież młodzież nie stanęłaby przy wujku, no może gdyby miał rower, a ten tu stoi po prostu. Heh, zgadywanki. Co ciekawe, tylko ci dwaj z lewej patrzą w aparat. Reszta gdzieś indziej, i każdy inaczej. Tu fotografujący może nie domagał. Ale mnie to nie dziwi.
Miał koncepcję pierwszego planu. Tu poszło skupienie. Trzeba wybaczyć, że nie skupił wzroku portretowanych. Skupił za to wzrok widzów. Skutecznie. Indyk. I próbuję wyobraźni, jako kompletnie miastowa osoba. Ale indyk się rusza dość powiedzmy ruchliwie, prawda? Nie da się jak z psem (no bo przecież nie z kotem), że zawołać, że wpłynąć na zachowanie.
Grupa portretowana wygląda dość statycznie, raczej ich nikt nie przestawiał z boku na bok. Że skoro indyk idzie, to 'hej, przesuńcie się wszyscy szybciutko w lewo, to się złapiemy z nielotem". Stali tam chwilę. Przestawić taką grupę niełatwo. I jeszcze ten rower.
Zatem owy indyk musiał wparadować niechcący. Fotograf mistrzowsko wyczekał na środek kompozycji. Moment iście decydujący. Ktoś z aparatem dokładnie wiedział co robi. Koncepcja albo reakcja na warunki zastane. Brawo.
Jakoś dotąd bardziej kojarzę, pewnie i państwo znacie takie ujęcia, że na pierwszym planie kładzie się cień fotografującej osoby. Najwyżej. Bo wiadomo, że buzie wystawić do światła, a że światło w plecy, to dobrze. A kto by zwracał uwagę na plan pierwszy. No, ten tu zwracał.
Im dłużej patrzę, tym dziwniejsze to zdjęcie. A jeszcze nie spytałam na głos, czemu akurat indyk? I co to może znaczyć? Zostanę w zachwytach.

[A, oczywiście rewers kompletnie czysty...]
- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.