środa, 25 listopada 2015

Rob Hornstra & Arnold van Bruggen / rozmowa

© Rob Hornstra / The Sochi Project

Szczególnie ważna była wystawa w Moskwie, nawet jeśli się nie odbyła.
„Projekt Soczi. Atlas wojen i turystyki na Kaukazie” to wielowątkowa opowieść o regionie, w którym odbyły się Zimowe Igrzyska Olimpijskie w 2014 roku. Od 2007 roku Arnold van Bruggen, dziennikarz i Rob Hornstra, fotograf spędzali wiele tygodni i miesięcy w okolicach poznając ludzi, ich prywatne historie, starając się zrozumieć specyfikę miejsca. Gdy po raz pierwszy przybyli do Soczi, nazywanej Florydą czy Costa del Sol Rosji, poraziło ich kompletne nieprzygotowanie miejscowości do goszczenia tak ogromnej międzynarodowej imprezy i klimat, zgoła nie pasujący do konkurencji zimowych. To były pierwsze, ale zdecydowanie nie ostatnie zaskoczenia. Zaczęli od kilkutygodniowej kuracji w sanatorium, by poznać lokalny koloryt. Kilka lat później starali się dotrzeć do partyzantów rezydujących w górach Północnego Kaukazu. Wszystko to z potrzeby zrozumienia: po co komu te Igrzyska, jak się zmienia ten skomplikowany narodowo i politycznie region.

© Rob Hornstra / The Sochi Project

Joanna Kinowska: ‘Projekt Soczi’ to bardzo złożona opowieść. To też w pewnym sensie nowoczesny wymiar dziennikarstwa. Nie posługujecie się klasycznym zestawem tekstu i fotografii, ale używacie twittera, znalezionych i archiwalnych zdjęć, nagrań z kamery przemysłowych, itd. Do czego są one wam potrzebne?


Rob Hornstra: Sądzę, że do około 2000 roku historie były opowiadane w bardzo tradycyjny sposób, co oznaczało tekst od 850 do 3000 słów i do niego kilka ilustracji, lub odwrotnie magazyny publikowały 8 do 10 zdjęć i nieduży tekst. W bardzo szczególnych przypadkach ludzie publikowali książki z szerszym materiałem. W tym podejściu nie było specjalnie miejsca na odróżnianie się, bo to był też główny sposób zarabiania pieniędzy. Pewnie gdybym urodził się 20 lat wcześniej, nasz projekt zamknąłby się w dużym materiale w magazynie. I właśnie to jest tak wspaniałe w tym czasie, w jakim jesteśmy teraz, możemy zupełnie wyzwolić się ze wszystkich konserwatywnych sposobów pracy. Możesz zrobić wszystko, nie musisz – ale możesz! W końcu zawsze pojawia się pytanie jaki jest najlepszy sposób na opowiedzenie historii. Fotografia to narzędzie, tekst również jest narzędziem. Jeszcze wiele innych rzeczy może być narzędziami, jeśli to jest możliwe może stać się częścią książki, wystawy czy strony www. Gdy znajdujemy świetny materiał wideo, być może cenniejszy niż moje zdjęcia, pokazujemy go na stronie albo wystawie. Koniec epoki tradycyjnej pracy, to najlepsze co mogło spotkać opowiadaczy historii i fotografów. Wyzwoliło nas.

© Rob Hornstra / The Sochi Project

© Rob Hornstra / The Sochi Project

Czy w takim razie określenie ‘dziennikarstwo’ to ciągle dobre słowo na to co robicie? Gdzie potem można pokazać tę opowieść?

Rob Hornstra: Dobre pytanie. Jaki rodzaj publikacji wydajemy? Rozmawiamy o tym, gdy decydujemy się na wydanie książki: nie chcemy książki fotograficznej, nie chcemy zwykłej książki z tekstem, chcemy zrobić książkę dokumentalną. To najlepsze określenie na to, co robimy. To doskonała kombinacja, połączenie strony internetowej, książki i wystawy, generują znacznie więcej uwagi widza niż tradycyjne środki.

W każdym opisie projektu pojawia się określenie ‘slow journalism’ – wolne dziennikarstwo. Co to znaczy?

Arnold van Bruggen: To rodzaj dziennikarskiej pracy, która nie reaguje na wydarzenia codzienne, ale stara się o ukazanie szerszej historii razem z tłem. Chodzi o to by nie robić materiału w jeden dzień, tak by ukazał się nazajutrz w gazecie. My staramy się zanurkować głęboko w cały region, dopiero po zebraniu bardzo wielu historii z większego obszaru, czujemy, że możemy opowiadać o tym temacie, mamy pewną wiarygodność. Zapewne w ciągu ponad pięcioletniej pracy nad projektem posługiwaliśmy się tysiącami definicji tego, czym jest wolne dziennikarstwo. Lubimy to określenie. Dobrze oddaje sposób naszej pracy, gdy pozwoliliśmy sobie na wydanie książki, spędzenie w regionie wielu tygodni, znowu i znowu, tak, że w końcu byliśmy w stanie opublikować jedną dużą książkę. To by było dziennikarstwo tła czy właśnie wolne dziennikarstwo.

Ile książek/publikacji wydaliście w związku z projektem?

Arnold & Rob: Dziewięć plus „An Atlas of War and Tourism In the Caucasus”. Niektóre z nich to nieduże rzeczy, jest też gazeta, aż po finalną wielką książkę.

Finałem projektu są trzy odsłony: książka, wystawa i strona www.thesochiproject.org. Czy opowiadają to samo, czy widz musi połączyć je ze sobą dla pełnego obrazu?

Rob Hornstra: W tym projekcie nie ma jednej ważniejszej rzeczy od drugiej. Wystawa i stroną są narzędziami by zdobyć największą możliwą i pozostającą w naszym zasięgu publiczność. Używaliśmy wielu więcej rozmaitych narzędzi w trakcie realizacji projektu w tym celu. Tak było na przykład z książeczką zawierającą kartki świąteczne (2010). Podobnie jest z gazetą, która leży przy wejściu na wystawę, którą widz zabiera do domu, ogląda ją tam albo komuś pokazuje. Nie myśleliśmy o jednym narzędziu – książce czy wystawie. Najpierw zastanowiliśmy się co chcemy osiągnąć, a potem czego potrzebujemy by to zrobić.
Jest tyle sposobów by dotrzeć z historią do odbiorcy. Jeśli tylko pozbędziesz się tradycyjnych pomysłów, to właśnie to co lubię. Jest sporo ludzi, którym to świetnie wychodzi, ale większość jest ciągle dość konserwatywna. To zresztą jedna z bardziej frustrujących mnie ostatnio rzeczy: fotografowie nie myślą nad tym co chcą powiedzieć, jaki efekt uzyskać. Myślą tylko „chcę wydać książkę fotograficzną”. Kiedy pytasz ich: w jakim celu to robią? – nie potrafią udzielić odpowiedzi. A to przecież najważniejsza sprawa!

Mieć coś do powiedzenia?

Rob Hornstra: Wiedzieć co i dlaczego to robimy. 99% książek fotograficznych jest robiona tylko dlatego, że ktoś chciał po prostu zrobić książkę. To widać, zwykle nie ma tam nic więcej.
Hornstra Rob, Bruggen Arnold van, The Sochi Project. An Atlas of War and Tourism in the Caucasus, Aperture Foundation, New York 2013 / fot. dzięki uprzejmości autorów


Nie tylko doświadczaliście i obserwowaliście, ale też coś konkretnego zmieniliście.

Rob Hornstra: Cóż, to tylko jeden przypadek. Khava opowiedziała nam ważną i osobistą historię. Mieliśmy z nią rodzaj umowy. Została bohaterką książki [„The Secret History of Khava Gaisanova” 2013] To była tak nietypowa, ważna sytuacja, że czuliśmy potrzebę odwdzięczenia. To fantastyczne jaki był odzew i jak szybko udało się zdobyć pieniądze. W niecałe dwa tygodnie mieliśmy dla niej lodówkę!  
Oczywiście robiliśmy wywiady i fotografowaliśmy wiele więcej osób dla których nie zrobiliśmy nic. Nie było naszą intencją ingerować i zmieniać życia tych ludzi. Naszym celem było opowiedzenie ich historii, co w dalszym biegu wypadków być może mogło mieć kontynuację, przynieść zmianę. Zdarzyły się przypadki, gdy ktoś czytając daną historię mówił, że chce pomóc tej konkretnej osobie. W rzeczywistości jednak my staraliśmy się po prostu rozmawiać z ludźmi, a potem nie tracić ich z oczu. Ale oczywiście – jeśli tego nie pokażesz, nic się nie zmieni. Dlatego sądzę, że nadrzędną rolą dziennikarzy i dokumentalistów, nawet artystów jest wskazywanie wrażliwych spraw i mówienie: popatrzcie na to chociaż, wiedzcie o tym, bądźcie świadomi co tam się dzieje. Jeśli oglądałeś Olimpiadę, wiedz, że to tylko fasada, za którą dzieje się mnóstwo rzeczy.

© Rob Hornstra / The Sochi Project


Projekt był przez lata wspierany czy w ogóle możliwy poprzez działania crowdfundingowe. To miało pewien wpływ na wasze działania i finalny kształt projektu, prawda?

Arnold van Bruggen: O tak, to wpłynęło na projekt na kilka sposobów. Rok w rok bardzo się spinaliśmy by wydać publikację podsumowującą. Przez nasze absolutne zamiłowanie do książek, pomysł z roku na rok był coraz większy. Te publikacje nadawały też tempo i układały się rozdziałami, coroczny deadline wpłynął na porządkowanie historii.  Innym wpływem jest na pewno włączenie części ‘travel journal’ do ekspozycji. Był to sposób naszej komunikacji z darczyńcami. To też bardzo wpłynęło na nasz sposób pracy. Byliśmy w ciągłym kontakcie ze wspierającymi projekt, dzieliliśmy się pomysłami, a ta grupa edytowała materiał na bieżąco.



Hornstra Rob, Bruggen Arnold van, The Sochi Project. An Atlas of War and Tourism in the Caucasus, Aperture Foundation, New York 2013 / fot. dzięki uprzejmości autorów

Rob, określiłeś „Sochi singers” jako prostą i do-strawienia historię, idealną dla World Press Photo, którą z resztą wygrałeś tym projektem. Jaki wpływ miała ta nagroda na twoją karierę i czy był też odczuwalny efekt na samym „Projektem Soczi”?

Rob Hornstra: Nagroda World Press Photo to najlepsze marketingowe narzędzie jakie może się zdarzyć dokumentaliście. Byłem zdumiony napięciem jakie jej towarzyszy, całym tym sprężeniem zwrotnym jakie odczuliśmy po tej wygranej. Jest ogrooooomne! Wszystko z tą nagrodą jest wspaniałe, poza jednym drobiazgiem – kompletnie nie pasuje do tego co robimy. Chcemy dostarczać wielowymiarowe opowieści, ale one nie mieszczą się w zainteresowaniach WPP. To jest dość staromodne podejście organizatorów, seria musi się zmieścić w 8 czy 12 obrazach. Mam nadzieję, że razem ze zmianą tradycyjnych mediów i sposobów opowiadania, kiedyś rozszerzą kategorię i zauważą też tych, którzy mają większe opowieści. Stąd moje zakłopotanie wynikające z tej nagrody. „Sochi singers” pasowały tam, dlatego z resztą wysłałem materiał. Nie mógłbym wysłać nic innego z całego projektu, to by nie miało żadnego sensu. Po co byłoby wysyłać serię „Empty Land”? Oczywiście byłem prze-szczęśliwy z tej nagrody.

‘Projekt Soczi’  był już bardzo często wystawiany. Który z pokazów był dla was szczególnie ważny?

Rob Hornstra: To by zdecydowanie była Moskwa, bez wątpliwości, ale tę wystawę odwołano. Co też było szalenie istotnym krokiem naprzód dla całego projektu, wpłynęło na kształt z pewnością, ale przede wszystkim zdobyło uwagę w samej Rosji. Czyli tak, szczególnie ważna była wystawa w Moskwie, nawet jeśli się nie odbyła.

W końcu udało się wam otworzyć wystawę w Moskwie, nie w Winzavod, ale w Centrum Sacharowa. Otworzyć zdalnie, na odległość…

Arnold van Bruggen: Tak, tego samego wieczoru otwieraliśmy symultanicznie wystawę w Amsterdamie i byliśmy połączeni poprzez skype z Moskwą. Było mnóstwo ludzi. To było fantastyczne.

Rob Hornstra: Ludzie pojawiali się tam nie tylko by obejrzeć wystawę, ale swoją obecnością wyrazić swoje zdanie.

Co się tak nie podobało w waszym przekazie? Odwołano wystawę, odmówiono wam wiz, itd…

Arnold van Bruggen: Domyślam się, że ocenzurowano naszą wystawę ze strachu. Tak to działa w Rosji. Jeśli montujesz wystawę, która jest znacznie bardziej krytyczna niż ci się pierwotnie zdawało - zgaduję dlaczego ministerstwo kultury musiało tak zareagować na to, nie spodziewali się pewnie, że poza opowieścią o Soczi dodamy wątek o Północnym Kaukazie. Winzavod to ogromna instytucja w Moskwie, ale jest ściśle związana z rządem.

Rob Hornstra (z lewej) i Arnold van Bruggen podczas spotkania na wystawie w Warszawie, grudzień 2014 / fot.jk


"Projekt Soczi" - wystawa, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa, grudzień 2014 / fot.jk

Macie swoich bohaterów w przeszłości, kogoś kto wywarł wpływ na to, co robicie dziś?

Arnold van Bruggen: Mam ich mnóstwo, a jednym z nich był z pewnością Kapuściński. To przez niego wylądowałem w Abchazji. Byłem szalenie zainspirowany opisem Suchumi w „Imperium”, to jak widział grecką świątynię w wodzie. Innym autorytetem był Robert Kaplan, który podróżując po świecie składał to wszystko w wielkie analizy. To były takie postacie dla mnie, które oczywiście stawiasz raz na piedestale, ale z czasem musisz je stamtąd zrzucić. Tak zrobiłem z obydwoma i Kaplanem i Kapuścińskim. Ich patrzenie na świat i sposób rozpalania, bardzo inspirowały.

Rob Hornstra: Oglądając się za siebie widzę mnóstwo inspiracji, wielu fotografów. Każdego dnia i w każdej chwili jeśli ktoś robi genialną książkę czy materiał, on zostaje w głowie. W przeszłości podziwiałem sposób dokumentalnej pracy Oliviera Chanarina i Adama Broomberga. Dziś są bardziej artystami konceptualnymi i nie zawsze ich dziś pochwalam. Magazyn ‘Colors’ był ważny, odkryłem, że to co jest tam pokazywane jest mi po prostu bliskie. Cenię bardzo Alexa Sotha, szczególnie za starsze książki. Dużo eksperymentuje i raz na jakiś czas wydaje piękne serie dokumentalne. Ważny jest też Jim Goldberg, który zdaje się wywarł na mnie największy wpływ. Zwykle jednak jestem niezwykle poruszony projektem, nie zaś osobą fotografa. Jeśli myślę o Goldbergu – widzę jego projekty, to samo z Sothem. Powinienem też wymienić współczesnych fotografów. Inspiruje mnie Rafał Milach, Daniel Weber robi świetne materiały, jest tak wielu znakomitych ‘opowiadaczy historii’ pracujących teraz, to samo z siebie jest inspirujące.

W trakcie pracy nad projektem wcielaliście się jako dziennikarze w różne role: kuracjusze z sanatorium, antropolodzy, prowadzący wywiad, portrecista czy fotograf pejzażu, itd., która z ról byłą ulubioną?

Arnold van Bruggen: trudno powiedzieć. Wszystkie były interesujące. Może inaczej było w Północnym Kaukazie, w którym tak bardzo długo szukaliśmy klucza do opowiedzenia o regionie. Chociaż to z kolei zaprowadziło nas w tak wiele miejsc. Opublikowaliśmy chyba ze trzy notatniki stamtąd, w sumie aż 4 książki o tym miejscu, to świadczy o naszym pogubieniu.

Czy któraś z sytuacji, w której się znaleźliście przysporzyła problemów, była niebezpieczna?

Arnold van Bruggen: Wiesz, tak. Za każdym razem gdy zbliżaliśmy się tam do gór, byliśmy aresztowani. W końcu oczywiście się tam nie dostaliśmy.

© Rob Hornstra / The Sochi Project

© Rob Hornstra / The Sochi Project

Hornstra Rob, Bruggen Arnold van, The Sochi Project. An Atlas of War and Tourism in the Caucasus, Aperture Foundation, New York 2013 / fot. dzięki uprzejmości autorów


Rob, posługujesz się różnymi gatunkami fotografii, czasem jako portrecista, pejzażysta, itd. W jaki sposób dobierasz sposób opowiadania? Czy to momentalna decyzja czy wynika z przygotowania?

Rob Hornstra: Wszystko zależy od tego co fotografuję, od miejsca, charakteru. Zależy od sytuacji i nie mam dobrego wyjaśnienia na to. Chociażby takie, że kiedy mam kaca, wolę używać wielkoformatowego aparatu, bo jest wolniejszy i wtedy nie ma znaczenia czy robię krajobraz czy portret.  Mam dwa aparaty, używam średniego i dużego formatu. Nie zawsze możesz fotografować wielkim. Jeśli widzę kogoś interesującego z czysto fotograficznego punktu - zwykle robię bardzo bliski portret. Jeśli zaś otoczenie jest ciekawe, więcej koncentruję się na nim, wtedy postać jest mniejsza. Czasem wypatruję struktur i porządku jak w „Sochi singers”.  Najczęściej na miejscu się rozglądam, zastanawiam się co jest interesujące i jak to zrobić. Uwielbiam robić zdjęcia papierów i notatek. Zawszę to robię wielkim formatem, wiem że to nie ma kompletnie sensu, ale i tak to ciągle robię.

Żadnych fotek na instagramie?

Rob Hornstra: Konto na instagramie założyłem już po „Projekt Soczi”, w następnym projekcie chyba go użyję, świetnie się nadaje na notatnik.

Co z włączeniem filmów do projektu, Arnold, masz w tym doświadczenie?

Arnold van Bruggen: Tak, powinienem robić ich więcej, ale filmowanie dokładnie podwaja czas spędzany w danym miejscu. Wiesz, rozmawianie i robienie zdjęć to ten sam czas.

Dziękuję za rozmowę i powodzenia z dalszymi, wspólnymi projektami.



"Projekt Soczi" - wystawa, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa, grudzień 2014 / fot.jk


środa, 18 listopada 2015

Taki lajf. [felieton]

Masz 15 lat. Oglądasz już filmy dla dorosłych. Jesteś właściwie doroślejszy od wszystkich, bo wiesz to samo co starsi, ale jeszcze nie masz odpowiedzialności. Pełna beztroska. Bez obawy, to nie odezwa do młodzieży, ale próba wyobrażeń i wspomnień. Cofnijmy się na moment do nastoletniości. Czy była tam fotografia? Czy ktoś ją stamtąd pamięta?

Kiedy miałam 13 lat na specjalnej lekcji w szkole pan żołnierz z błękitnych beretów i pan fotoreporter opowiadali nam o tym co się dzieje w Jugosławii. Zdjęcia oglądaliśmy na papierze, historie były dość dramatyczne. Nie pamiętam jak zareagowali inni, przeszło 90 osób z trzech klas, które słuchały ojców kolegi i koleżanki, zamiast siedzieć na lekcjach matematyki czy polskiego. Nie powiem, żeby mi się świat zmienił „na pstryk” od tych obrazów. Po prelekcji nie poszliśmy dyskutować i nie zgadzać się ze światem. Siedzieliśmy zdaje się grzecznie, nie było żadnych awantur. Nie było w naszych rękach żadnych sprzętów rejestrujących czy odtwarzających cokolwiek. Każdy się chyba cieszył, że nie ma tych dwu czy trzech lekcji. Możliwe, że powiedziało się o tym rodzicom po powrocie, pytanie czy bardziej o Sarajewie czy o tym, że „hurra nie było matmy”? Stare dzieje.

Te zdjęcia powróciły same przy następnej opowieści o kolejnej strasznej wojnie. One opowiadały coś innego, nie dawali tego w telewizji. Jakiś syf, jakaś bieda, głód, groby i uchodźcy. W ekranie raczej jakieś mundury i garnitury, trochę gruzów. Po latach poznałam pana fotografa od tamtych obrazów na nowo, i wszystkie te mechanizmy dotyczące fotoreportażu z konfliktu, procesy i historię.

Historia ta wróciła właśnie, oczywiście lubi się powtarzać. Gimnazjaliści AD 2014 oglądali zdjęcia z wojen i tego co ona zostawia: Sarajewo, Palestynę, Indonezję, RPA. Oglądali film o Jamesie Nachtwey'u. Potem mieliśmy pogadać, nie o historii czy wojnie, nie o polityce czy wojsku, tylko o fotografii. Korciło, ale jednak przywoływanie ckliwych własnych wspomnień o odmianie przeznaczenia nie wchodziło oczywiście w grę. Projekcję ciut zakłócała muza płynąca z telefonów i odgłosy chrupania. Jestem zdaje się obydwiema nogami już po drugiej stronie, w tym nudnym poważnym świecie, gdzie się gada o szacunku. Pamiętam przecież, że się wszyscy cieszyliśmy, kiedy nie było normalnych lekcji, gdy byliśmy na wycieczce w kinach na filmach: „Szeregowiec Ryan”, „Helikopter w ogniu”, „Czas Apokalipsy” czy „Pluton” [dopasujcie dekadę swojej młodości]. Ale pamiętam też, że wszystkim widzom wypadały przekąski z ust, cisza i zatkanie pełne. Ale to była udramatyzowana wojna, sztuczna i efektowna. Nic dziwnego, że siedzieliśmy z zapartym tchem. Sceny w „Fotografie wojennym” były niestety prawdziwe, mało podkręcone, nie robiły wrażenia. Nachtwey był świadkiem wydarzeń, które poskładał w książce „Inferno”, fotografował je by świat nie zapomniał i oby nigdy nie powtórzył tych historii.

OK, nie oczekuję padania na klęczki, oddawania czci, a nawet jedzcie i pijcie, na zdrowie! W końcu co pokolenie to inna wyporność. Jeszcze „niedawno” gorszono się na widok pola po bitwie w ujęciu Rogera Fentona, a „przedwczoraj” publikacją zdjęcia zmarłego reportera od ostrzału.


OK, ale masz te 15 lat, możesz wszystko. A tutaj cała widownia zwolniła się jednogłośnie z odpowiedzialności. Nie mogą nic, taki lajf. Są za młodzi, mają tylko masę lekcji, własne problemy, kieszonkowe nieduże, więc niby jak mieliby pomóc? Też tacy byliśmy, bez rzucania się. Jedna rzecz zaledwie nas różni – moc w rękach. Starsi nie mieli Internetu w kieszeni. Każde pokolenie zajmowało się sobą i nie ma tu nic nadzwyczajnego. Dziś się linkuje ciekawostki z życia gwiazd na potęgę, kręci się filmy zaangażowane z kibla telefonem, jest się permanentnie podpiętym do netu. Czy w tej sytuacji, doprawdy nie możesz jednak wszystkiego? Większość bajek zagranicznych kończy się nawołaniem: „bądźcie ciekawi świata, idźcie i odkrywajcie”. Gdzie to się zgubiło?! I najważniejsze: czy kiedyś wróci?  

październik 2014 dla Digital Photographer Polska 
dedykuję i dziękuję panom Włodzimierzowi Kasprzyckiemu i Jerzemu Gumowskiemu. 



niedziela, 8 listopada 2015

Kultura podpisu...



Używanie zdjęć w internecie, temat rzeka. Kwestie praw autorskich, licencji, odpłatności, itd, itp. Nauczyliśmy się bardziej przykładać do czytania dokumentów "polityka prywatności", nawet więcej patrzymy na regulaminy (których przecież nikt nie czytał?!). Uczymy się, dorastamy, internet także. Jest jedna zasadnicza sprawa jakiej internet dokonał na fotografii. Etam, zasadnicza. Drobiazg! Ale w szczególe tkwi diabełek.

Zdarzyło się to od któregoś momentu, nie od razu. Trudny jest do uchwycenia. Im bardziej internet się rozhulał, umożliwiał udostępnianie treści, autorzy zauważyli, że tracą kontrolę nad swoimi pracami. Podpis pod zdjęciem nie wklejał się, gdy zapisywany był plik. Na jakiś dyskach prywatnych lub nie, gromadziło się coraz więcej plików graficznych o tytułach przeróżnych. Jak kto był przytomny to wpisywał sobie dla pamięci autora, może datę, może źródło (to ostatnie, chyba tylko pracujący naukowo, nieprawdaż?). Generalnie jednak pliki anonimowe. To wtedy zaczęto podpisywać zdjęcia w zdjęciach. Nie, nie w metadanych zdjęcia, nigdzie nie zaszywając podpisu - tak uploadowali zdjęcia tylko profesjonaliści. Ale tak, ot po prostu: times new roman w którymś z rogów zdjęcia z nieodłącznym "©". Potem ewoluowały czcionki, kolory, rozmiary, dodawano adresy stron, a wreszcie znaki wodne. Co bardziej zapobiegliwi pisali kody uniemożliwiając użytkownikom stron na zapisywanie plików (jakby printscreenu zrobić nie można było a potem wyciąć obrazka w programie graficznym). Jest problem - jest rozwiązanie, bo nie może być pustki.

Dziś dysponujemy już ekstra zaawansowanymi metodami podpisywania zdjęć, a większość portali społecznościowych umożliwia udostępnianie plików z oryginalną treścią obok. Żeby autor był autorem.
Dobre praktyki do tej pory słabo się ucierają. A podpisać autora trzeba zawsze. Nie żadne "fot. archiwum", nie żadną instytucją. (mój ulubiony podpis to "materiały organizatora"). Fotografię wykonał fotograf, jakkolwiek by to nie brzmiało banalnie. Zawodowcy patrzą na temat oczywiście inaczej, z całą racją po ich stronie.

Potopu udostępniania nie zatrzymamy, z resztą to chyba wylewanie dziecka z kąpielą. Po to stworzono licencje creative commons. To znowu w kwestiach dobrych praktyk. Zdjęcia docierają do masowego odbiorcy. Im szerzej, tym lepiej. Jedni ubolewają, że ze swojej pracy nie mają należnego im zwrotu, inni ciągle uważają, że internet jest za darmo. To się jeszcze przez lata będzie ucierać i układać. Nie mam idealnego rozwiązania. Długo jeszcze będziemy powtarzać: podpisz autora, podpisz autora, podpisz autora..., dopisz źródło, dopisz źródło, dopisz źródło...

Ale dziś tylko dobre praktyki z dawnego sposobu używania fotografii. Tak, to prztyczek dla autorów podpisujących zdjęcia w ich obrębie. Wszystkie te przykłady mają co najmniej sto lat. Wszystkie poczynione amatorsko. I ten amator jednak nigdy po zdjęciu niczym nie pisał, choć jak widać pisał dużo, bo tak też przez lata używano fotografii. Przy zbiorowych zdjęciach, ewentualnie po latach amator-właściciel dostawiał dyskretny krzyżyk nad główką zmarłego. Tyle pisania po zdjęciach.



zdjęcia nieznanych autorów, ze zbiorów własnych, rep. jk