wtorek, 29 września 2015

Zbiory pod opieką...


Zbiory Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego w końcu września 2015 wyglądają jak na zdjęciach. Ktoś przeniósł je (ratował!) do miejskich magazynów, udostępnił grzecznościowo by ratować cenne pamiątki, teraz gmina chciałaby ratować, ale nie może, bo właściciel, ale kto się zna i wie jak to zrobić, nieodebrane telefony, jakieś szczątki kolekcji w serwisach aukcyjnych, nikt nie wie jak i którędy, znikły, pojawiły się... nie wnikam, nie zajmuję się dziennikarstwem śledczym. Na dole linki do artykułów dla chętnych dociekania. 
Życzę sformatowanego dysku i zaprzepaszczenia wszystkich cyfrowych (nie podejrzewam ich o posiadanie analogowych pamiątek) archiwów rodzinnych wszystkim tym, którzy przyłożyli choćby jeden paluszek do tego, by te zbiory tak wyglądały...





fot. Adam Gryczyński, dzięki uprzejmości autora

linki:
wrzesień 2015:
"Cenne zbiory rzucone na stos"  - Gazeta Wyborcza, Kraków
"Odzyskano antyki z Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego" - policja
"Dewastacja zabytkowych zbiorów fotograficznych" - TVP Kraków

przed wrześniem 2015:
"Apel Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego" - Fotopolis.pl
"Historia w skupie makulatury" - DziennikPolski24
"Archiwa KTF zniknęły, odpowiedzialność też" - Gazeta Wyborcza Kraków


poniedziałek, 21 września 2015

[felieton] Potęga dystrybucji


Z początkiem fotografii zawsze był problem. Data dzienna umowna jej wynalezienia istnieje, ale co do pomysłodawcy sprawa się komplikuje. Mamy zapisane, że 7 stycznia 1839 roku ogłoszono wynalazek pana Daguerre’a, ale też wiemy, że 10 lat wcześniej pan Niepce zrobił pierwsze zdjęcie. Niby nic, dwóch ojców. Ale co wtedy z panem Talbotem, który w podobnym czasie opracował metodę pozytywowo-negatywową, de facto technikę, dzięki której fotografia jest dziś tu gdzie jest. Czyli wszędzie. Czyli ojców trzech. Żaden problem, moglibyśmy dodać do tego grona jeszcze wynalazcę koloru a potem także fotografii cyfrowej by mieć pełen panteon.

Wynalazcy poszczególnych technik w międzyczasie – ten od żelatyny, od kliszy, od polaroida i małego obrazka, patrząc z perspektywy nie bardzo się globalnie i finalnie liczyli. Owszem ważne to były momenty, konstruujące i w skutkach oczywiście brzemienne, ale jednak pchały fotografię po prostu naprzód, jako taką nie kazały nam przewartościować tego czym fotografia jest i co ze sobą niesie.

Ze wszystkich dotychczasowych ojców, wydaje się, że Talbot miał najwięcej do powiedzenia. Niedoceniony i wyśmiany, musiał długo czekać na uznanie. Teraz zdaje się ciągle słyszymy jego chichot. Długo by się fotografia nie obroniła, gdybyśmy ciągle robili pojedyncze sztuki – może nawet i na papierze i na czym chcecie, ale jednostkowe, jednorazowe, unikalne, niepowtarzalne. Każde z tych słów zaprzecza niemal słowu fotografia w potocznym jej rozumieniu! Nawet polaroidy i instaxy pieczołowicie przefotografujemy i skanujemy, by powielić i zachować. Jednostkowe jest nieużytkowe, jest ekstrawagancją, ekskluzywną zabawą.

fotograf nieznany, siedmiokrotny portret kobiety, ze zbiorów własnych / rep.jk

Siłą obrazu fotograficznego jest jego wszędobylskość. Reprodukowalność do wytarcia negatywu. Technika cyfrowa zresztą szalenie nam pomaga w powielaniu. Tak jak muzycy nie muszą się martwić, że taśma się w końcu urwie po nałożeniu dodatkowej ścieżki w utworze [Queen w utworze "Bohemian Rhapsody" dotknęli tej granicy], tak i laborant ma łatwiej w życiu. Po włożeniu do skanera negatyw możemy odłożyć do szafy pancernej albo specjalnej lodówki, jako fetysz i precjoza, coś co straciło swą użyteczność. Jest w końcu w postaci cyfrowej, reprodukowany bez zahamowań.
Dość często ostatnio powtarzane są wątpliwości – co jest z tą galerią i wystawą takiego, że marzy się fotografom? Ileż to osób odwiedzi wystawę, kilka tysięcy w porywach. Książka i katalog szczególnie wielbione w ostatnich latach są w jakich nakładach? Setki czy nieduże tysiące kopii? Publikacja bierze też górę nad wystawą, z reguły tymczasową i nietrwałą, bo przecież papier przetrwa, w bibliotekach się ostatnie dekady i stulecia. Przetrwa nie-przetrwa, wszystko można zdokumentować i zapisać, wirtualne zwiedzanie, czytanie, etc. Nie w tym rzecz. Ile osób tam zajrzy? Ile osób tam dotrze? Ile zareaguje i się przejmie?

Najwięcej szczęścia miał dotąd Jacques Henri Lartigue. Wystawa w Museum of Modern Art w Nowym Jorku w 1963 to oczywiście był sukces i całkiem dobra frekwencja, ale jego materiał znalazł się w tygodniku LIFE. Nie byle jakim, tylko tym, który miał największy nakład, bo informowano akurat o zabójstwie JFK. Efekt: Lartigue trafił do każdego amerykańskiego domu, miliony egzemplarzy. Wystawa „Family of Man”, która objechała 38 państw w ciągu kilku lat i zgromadziła 10 milionową publiczność, wpisując się na listę UNESCO i kończąc swój żywot jako stała wystawa w Clervaux – ciągle blado przy tym jednym numerze tygodnika wygląda.


Reprodukujemy i powielamy, chcemy masowości i wciskania tego obrazu wszędzie. Robimy po to, by ktoś to obejrzał. Ale czy ta fotografia musi się położyć pod nogi Kowalskiemu by ją chciał obejrzeć?

linki:
"Family of Man" w ramach Steichen Collections 

czerwiec 2014 dla Digital Photographer Polska

czwartek, 17 września 2015

[felieton] To staroświeckie słowo: fotografia.




Prosta sprawa, trzymasz w ręku magazyn poświęcony fotografii. Wiesz doskonale co to jest i nie trzeba żadnej definicji podawać. Akademicy i badacze niech się martwią. Zdjęcia były „od zawsze” no i będą już zawsze.
Nie bardzo mam tę pewność. Świat fotografii kwitnie, na razie, ale jakaś apokalipsa się szykuje. Wiadomo, że zawsze będzie gorzej niż było. Złote czasy zawsze są minione. Dla piłki nożnej, prasy i mediów, dla muzyki, tak samo dla fotografii.

Kiedy powstawały wielkie wynalazki zawsze wieszczono szybki upadek poprzedniego sposobu na coś. Samochód, radio, telewizja, Internet. Teraz pędzimy. Lodówki mówią i wysyłają ci spis zawartości, prysznic gra muzykę i pokazuje wiadomości, w kieszeniach mamy już nie tylko telefony, ale całe komputery. Aparaty same wiedzą co i kiedy chcesz sfotografować, programy pozwalają ci ustawić ostrość dawno po zrobieniu zdjęcia, aplikacje oznaczają znajomych, podają współrzędne itd. Ciągle jednak musimy mieć ze sobą aparat, pamiętać go zabrać, naładować baterię, wyczyścić kartę. Wszystko się zmienia na user friendly. Ciekawe, kiedy aparat sam sięgnie po prąd?
Fotografia technologicznie zmieniła się nie do poznania. Definicja robi się problematyczna. Mówiło się o niej jeszcze kilka lat temu, że potrzebuje: kamery, światła i fotografującą osobę. Potrzebę kamery, aparatu odrzucono już dawno. Światło tak właściwie nie jest już konieczne. A fotografujący? Tym bardziej!

Nowe aparaty nie potrzebują twojej decyzji. Robią zdjęcie przed tobą, może też trwać zapis ciągły. Nie musisz aparatu trzymać w ręce – może wisieć na szyi, być wpięty w ubranie, przyczepiony do czapki/kasku, możesz mieć go na nosie – w okularach. Nie trzeba niczego przerywać ani łapać chwil w ich trakcie. Można to zrobić dowolnie później, z tak zwanej kanapy, zza biurka. Nie musisz być tajnym agentem, wystarczy pogrzebać w sieci. Dziś trzeba poszukać, już nie pogrzebać. Być może jutro znajdziemy te urządzenia w dużych sieciówkach elektroniki?

Wiem, że to problem akademików i badaczy, oni się biedzą nad nową definicją od dłuższego już czasu. Cyfrowa rewolucja pozmieniała więcej niż nam się wydaje. To nie tylko brak ciemni i pachnących chemią odbitek, to nie tylko zwijane filmy. To też zbędność umiejętności ale i zbędność fotografującego. No i to staroświeckie słowa: fotografia, pisanie światłem, fotograf – piszący. Nie mamy innych jeszcze, stara gwardia będzie bronić okopów zawzięcie.

W tym sensie idzie jakiś koniec. Tego co wiemy i znamy. Koniec tabliczek z przekreślonym aparatem, koniec punktów w regulaminach, że nie wolno robić zdjęć. Jeśli aparat masz w okularach kto to zauważy? Kto to sprawdzi i kto zabroni?  Ha, a może aparat w soczewkach kontaktowych?

zdjęcie wykonane za pomocą aparatu/kamery w okularach, 2013, fot. Maciek Nabrdalik, dzięki uprzejmości autora

Maciek Nabrdalik zrobił eksperyment. Pojechał robić zdjęcianie biorąc aparatu. Miał puste ręce, a materiał i tak powstał. Robił zdjęcia – właściwie robiły to jego okulary. Musiał tylko odwracać głowę. Nie musiał nic naciskać [poza włączeniem funkcji], nic ustawiać, ostrzyć, zmieniać ustawień. Patrzenie.  To nie były zdjęcia, to był ruchomy obraz. Trzeba go było pociąć, zrobić stopklatki. Jakość jeszcze nie jest szałowa, obraz jest nieduży, zamazany, potrzeba jeszcze mu dużo światła. Okulary można kupić w Internecie i w sieciówkach. Mnóstwo zabawy. To rok 2014, sam początek. Za rok mamy mieć okulary od googla w sprzedaży. Poczekajmy kilka lat, a obraz z okularów uda się jakościowo wypracować jak z ekstra profesjonalnej lustrzanki. Szkoda mi urzędników i tych co będą próbowali bronić nas przed używaniem takich urządzeń: w szkole, w domu, w urzędzie, w pracy. Przedefiniujemy nie tylko fotografię, ale też prywatność. Ale się będzie działo!


marzec 2014 dla Digital Photographer Polska


W styczniu 2015 Google postanowił zakończyć produkcję Googleglass, niemniej ciągle pracują nad unowocześnieniem projektu. więcej 

poniedziałek, 14 września 2015

[felieton] Białe plamy




Palec pod budkę...

Tak, nie ma zdjęcia. Nie, nikt nie zapomniał go wstawić. To nie przypadek, po prostu brak, nie ma. Prostokąt ani za mały ani nie za duży. W sam raz, by ilustrować tekst, nawiązać, podbić, być może przyciągnąć twój wzrok. Pusty prostokąt ma dokładnie to samo znaczenie co zdjęcie. Gdyby tutaj było. Pusty prostokąt nawet lepiej przyciąga wzrok. W prasie  przywykliśmy – jeśli nie reklama, to zdjęcia, rzadziej ilustracje, ale zawsze jest jakiś żywy element obok liter. Tu go nie ma, a jednak najlepiej ilustruje powód powstania tego felietonu: po co nam zdjęcia w prasie? Albo inaczej: czy ktoś dziś jeszcze zwraca uwagę na zdjęcia w prasie?

Bo gdyby zwracał – to by wiedział, że kondycja fotografii newsowej jest nie najlepsza. Że reportażu nie oglądamy już w prasie codziennej. Że zdjęcia coraz częściej przegrywają z reklamą. A gdyby się jeszcze podrapać po głowie, pewnie udałoby się spostrzec, że trudniej żyje się też fotoreporterom, mniej zarabiają, a konkurencja wciąż rośnie.

Problem w tym, że chyba nikt z poza środowiska na te zdjęcia nie patrzy i ich nie ocenia. Były kiedyś, są też dzisiaj. Może faktycznie dziś są trochę inne, no i co? Tak jak zmienił się język redaktorów - pozwalają sobie na różne literackie triki - podobnie pewnie jest z fotografią… Nikt spoza society tego tematu nie pragnie poruszać. Środowisko co najwyżej przebąkuje o dniu bez fotografii. Reporterzy odgrażają się, że kiedyś zastrajkują - nie zrobią i nie wyślą.

Jeden taki strajk już się zdarzył. Mini gest z rzędu kuriozalnych. I co? I trudno, nie było kilku zdjęć. Zastąpiono je agencyjnymi albo z archiwum. Jakoś było i jakoś to będzie. Nikt nawet nie zauważył, chyba, że zaplątał się spacerowo w okolice protestu. Tymczasem, w dzień otwarcia najważniejszych targów fotograficznych Paris Photo, odbywających się podczas Mois de la Photo w Paryżu Liberation rzuciło wyzwanie swoim czytelnikom. 14 listopada 2013 dziennik ukazał się bez zdjęć. Gazeta, jak gazeta: teksty, nagłówki, paginy, ale zamiast zdjęć – białe prostokąty. Wywołali burzę, lawinę i gremialne zainteresowanie zwykłych czytelników*.

Gest totalny. Nie zniknęła tylko ilustracja. Zniknęła informacja. Udowodnili, że fotografia jest nie tylko miłym przerywnikiem, obrazkiem do zawieszenia oka, gdy nudzi nas tekst. Jest informacją, porcją wiedzy, czyjąś pracą, interpretacją faktów. Przez dekady nierozłącznie związana z prasą wyrobiła sobie w niej niezbywalne miejsce. Gest Liberation został oczywiście opatrzony artykułem z dość smutną genezą i jeszcze smutniejszą prognozą. Ten gest przypomina zabawę z przedszkola „palec pod budkę…” 

Zastanawiam się głośno, czy w Polsce taki gest byłby możliwy. Czy ktoś by to zauważył, potrafił wyciągnąć wnioski. W końcu mieszkańcy dużych miast zaczęli buntować się przeciw wielkoformatowym reklamom zasłaniającym budynki. Zaczęły im przeszkadzać, zasłaniać architekturę. Być może, kiedyś dorośniemy do sprzeciwu wobec zbyt żarłocznym reklamom w gazetach… Tym przesłaniającym zdjęcia? Czy gotowi bylibyśmy zapłacić za gazetę 3 razy tyle by nie było w niej reklam, za to świetne teksty i zdjęcia?** Palec pod budkę (nieśmiało)…


*W Moskwie „Kommiersant” w 2005 roku też wyszła z białymi plamami. Nie chodziło tylko o zdjęcia  wtedy. Był to dość widoczny protest samej redakcji wobec rozgrywki politycznej by tę gazetę wykończyć.
** Redaktor naczelny podrzucił przykład „XXI” „to magazyn reporterów z dobrymi tekstami i dobrą fotografią, który nie przyjmuje żadnych reklam, sprzedaje prawie cały nakład, mimo że jest drogi. To taki fenomen, którego nikt nie rozumie.”

grudzień 2013

Jest dobra okazja do przypomnienia białych plam. Okazuje się, że różne są odcienie tej bieli, inne genezy, inne protesty. W Polsce sierpniowa dyskusja o okładce "Faktu", który przebił bezmyślnością wszystko - już przycichła. Początek sierpnia to wielki gest niemieckiego tabloidu "Bild" - i głos w dyskusji - czy potrzebujemy pewnych zdjęć. O tym będzie okazja jeszcze pogadać. Tymczasem odsyłam do aktualnego - wrześniowego 2015 numeru Digital Photographer Polska. 
no i linki:




Rosja, dziennik "Komiersant" z białymi stronami w ramach protestu przeciwko decyzji sądu w 2005 roku, fot. Krzysztof Miller /materiały prasowe wystawy "Ludzie, przemiany, wydarzenia - 20 lat fotografii Gazety Wyborczej za: Fblog

piątek, 11 września 2015

[felieton] Zdjęcie z niedźwiedziem.

Postanowienia noworoczne są przereklamowane, szczególnie im głębiej w rok. Jeśli już sobie coś obiecuję, to zwykle około września, i podobnie różnie z zapałem. Dzięki za ogromne zainteresowanie i wszystkie mniej lub bardziej delikatne zachęty do wrzucania tutaj nowych słów, poważnie, nie miałam w świadomości jak rozliczacie za częstotliwość postów! Mam mały kompromis: wrzucę tu felietony pisane dla dwumiesięcznika Digital Photographer Polska. Trochę, by nie uciekły, ale także by miały okazję być skomentowane, podjęte przez Was do dyskusji. Na razie temat powakacyjny, idealnie się zgrywa. Wracamy, zrzucamy zdjęcia z karty, wypakowujemy gadżety i pamiątki przywiezione z daleka, no i ile oczywistych-oczywistości przywieźliście? 

Fotograf nieznany, Hel 1932, ze zbiorów własnych, rep.jk

Po co się fotografować z niedźwiedziem?

Oznaką kiczu w malarstwie jest na przykład przysłowiowy jeleń na rykowisku, najlepiej w zachodzącym słońcu. A w fotografii? Mody się chyba zbyt szybko zmieniają, trendy rosną i upadają. Zawsze znajdzie się coś doprawdy przedziwnego i wystrzałowego, co powoduje w oglądającym silniejsze bicie serca. Ale może jednak jest coś masowego, świadczącego o płytkim ale i wesołym podejściu do fotografii?

A może fotografowanie się z niedźwiedziem? Miś jest ponadczasowy, w pewnym sensie. Jest szalenie tutejszy i swojski. Kiedyś, za młodu kojarzył mi się tylko i wyłącznie z górami. W końcu pasował do parków narodowych południa, bywał też na pocztówkach, czasem na znakach na szlaku, nie mówiąc o występowaniu na żywo w scenerii górzystej. Pewnego jednak razu spotkałam takiego niedźwiedzia w Warszawie, co już mocno zachwiało przekonaniem o pochodzeniu. Da się to też wyjaśnić, jest duże zoo, a wybieg dla niedźwiedzi jest wizytówką tego parku. Nie znalazłam jednak żadnego sensownego wyjaśnienia na kolejne spotkanie futrzastego modela – w Sopocie, a potem w Kołobrzegu i jeszcze w Ustce! Niedźwiedź – koniecznie biały panuje niepodzielnie w polskiej fotografii turystyczno-pamiątkowej. Byłby zatem odpowiednikiem owego jelenia w malarstwie, króla kiczu. [Dlaczego nie fotografujemy się z jeleniami? To raczej pytanie retoryczne.]

Fotografowanie się z symbolem miejsca dowodziło zawsze obecności, odwiedzin, udanych wakacji. Są miejsca, w których nie wyciągnięcie aparatu jest wręcz uznawane za dziwactwo. Jak powstrzymać się przed sfotografowaniem wieży Eiffla, fontanny di Trevi, Mony Lisy? Przed fotografią z resztą, ówcześni nieliczni turyści szkicowali sobie w notatnikach odwiedzane miejsca. Mniej utalentowani nabywali ryciny a czasem i płótna na pamiątkę. Fotografowie bardzo szybko zareagowali na tę potrzebę. W kurortach i odwiedzanych miejscach znane zakłady z okolicznych miast otwierały swoje filie, przybywali też mniej zorganizowani, ale również przedsiębiorczy ludzie. Ci jeździli z tłami i ustawiali je pod daszkiem. Czasem malowane były chwilę wcześniej. I tak z końca XIX wieku i całego XX mamy w albumach niezliczone ilości Jasnej Góry, samolotów (z różnych miejscowości), niedźwiedzi a nawet wielorybów! W ‘samolotach’ czy ‘wielorybach’ wycinało się dziury na głowy urlopowiczów. Nikomu nie przyszło do głowy by korzystać z widoku zastanego, naturalnego, tego, po który się przybyło. Malowana Jasna Góra, czasem bardziej lub mniej udana, ale zawsze nie ta autentyczna w tle. Wracając do niedźwiedzia, ten pojawił się całkiem wcześnie i od razu jako model. Nie miał prekursora z kartonu w okienkiem na głowę. Od razu futro i zawsze białe. Obok zaś lokalny fotograf. Z czasem wystarczał sam model w futrze. Zmieniał dodatki w zależności od okazji: mogła się pojawić czapka świętego Mikołaja, mógł parasol lub przeciwsłoneczne okulary. Tak by przyciągnąć klienta. Bywały też krótkotrwałe mody na stroje ludowe czy holyłódzkich bohaterów.

Niedźwiedź na Krupówkach i na Monciaku to silna tradycja, czasem powracający temat każdych wakacji. Zwykle do niedźwiedzia dodawało się jakąś tabliczkę ze znakiem, nazwą, datą. Wtedy już była pełnia szczęścia. Dziś zaś, w cyfrowej nadprodukcji i jej możliwościach, trochę to jednak dziwi… W końcu, kilka dekad temu może nie każdy miał aparat. Fotograf wysyłał zdjęcie, tę unikalną pamiątkę. Dziś nie trzeba płacić nikomu 2 czy 5 złotych by udawał kogokolwiek w zdjęciu wykonanym własnoręcznie. Można sobie wkleić po powrocie do domu każdą istotę w to zdjęcie. Niedźwiedź u nas, ale Beduin pod piramidami, malarz z beretem pod wieżą Eiffla, centurion pod Koloseum, itd. A jednak, tradycja ciągle żywa i uniwersalna. I dalej nie wiem, czy coś poza nią jeszcze trzyma nas przy fotografowaniu się z przysłowiowym niedźwiedziem.



dla Digital Photographer Polska, luty 2014
http://digitalcamerapolska.pl/