Joanna zaprosiła mnie już kilka tygodni temu do współtworzenia tego bloga, ale jakoś co miałem pomysł na napisanie czegokolwiek wartościowego, to na końcu pierwszego zdania (a ja - co jest moją wadą - tworzę szalenie długie zdania) zdawałem sobie sprawę, że albo znowu marudzę, albo kogoś obrażam. I to kompletnie nie konstruktywnie. A to blog o obrazie, piszą tu ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, których chcą coś zmienić (być może) w jakiś cichy sposób. Nie ma w Polsce wielu publikacji, które w sposób przystępny opowiedzą amatorowi, miłośnikowi fotografii coś o rzeczy w poważnej fotografii (tu od razu odpieram możliwy atak, że ktoś robi fotografię niepoważną - jest muzyka pop, jest rock, jest muzyka poważna). Pewnie jest - tylko niemal - kolekcjonerski Kwartalnik Fotografia o dość małym zasięgu i raz na rok Format. Rodzą się inicjatywy non-profit. Z kilku celów: zróbmy coś w końcu, bo rośnie matołectwo albo zróbmy coś w ogóle, bo jest nic. Pewnie jeszcze inne się znajdą.
Tak czy siak - pisałem o tym kiedyś w komentarzu na blogu pana Jureckiego, lecz spotkałem się z niezrozumieniem (bo i tak się nie uda) - z uświadamiania o fotografii wyjdzie nic, jeśli nie wyjdzie się do ludzi. O ile maturzysta będzie wiedzieć mniej więcej, co to był kubizm, może nawet fowizm, o tyle nie będzie miał wiedzy o piktorialiźmie albo na przykład Zofii Rydet.
Wyjście do ludzi nie oznacza monotonnego głosu naszych teoretyków, używania słów, których nikt nie rozumie (ja mało błyskotliwy nie jestem, ale czasem mam problem wielki z czytanio-rozumieniem naszych tekstów teoretycznych). Czy ktoś zaczepiony na ulicy zrozumie manifesty Natalii LL? Gwarantuję, że nie. A takiego pana, jak Jiří Šigut? Na 90% zrozumie większość, choć jego prace nie są łatwe, tematyka może odstraszać lub wywoływać poczucie naruszenia tabu.
Ten przydługi wstęp dotyczy jednej rzeczy. Kilku. W 1997 roku, w czasie powodzi, telefony komórkowe - o ile ktoś miał, nie miały wbudowanej kamery. Aparaty - o ile ktoś miał, były drogie i nie dla każdego. Gazety były i miały (nawet lokalne) w dużej części foty, które ogląda się do dzisiaj, bo da się na nie patrzeć. Podobnie z pierwszej powodzi, którą pamiętam, czyli 1985 rok. W 2010 roku każdy ma możliwość rejestracji obrazu. Każdy ma przy sobie przynajmniej jedno narzędzie, które oferuje taką funkcję. Mamy dziesiątki różnych mediów, których nie było 13 lat temu. Dziesiątki gazet, stacji telewizyjnych, portali informacyjnych. Właśnie mijająca powódź, z wyjątkiem osadu rzecznego i masy śmieci, bakterii, drzew, martwych zwierząt i ludzkich tragedii zostawi po sobie setki tysięcy zdjęć z tzw. dziennikarstwa obywatelskiego. Z punktu widzenia np. mojego to zjawisko szkodliwe, bo zabiera w końcu pracę specjalistom, a na pewno powoduje liche zarobki. Z punktu widzenia wydawcy to obłęd, bo obywatelski reporter cieszy się z samego faktu publikacji jego zdjęcia podpisanego jego "nick'iem", pod którym podrywa dziewczyny na portalu społecznościowym i pod którym morduje kolegów na serwerze gier. Z punktu widzenia odbiorcy - o ile nie jest fotografem (lub po prostu kimś o nieco wyższej wrażliwości) - te rzeczy są bardziej prawdziwe, niż dobre foty podpisane imieniem i nazwiskiem znanego fotoreportera.
Sytuacja ta jest dość mocno znana na rynku pornograficznym. Najlepiej sprzedają się produkcje amatorskie: im aktorki bardziej naturalne, aktorzy nie są super herosami, tym lepsza sprzedaż i szansa na błyskawiczne pieniądze i sukces. Ale przede wszystkim liczy się to, że to właśnie nie są aktorki, tylko "ta konkretna kobieta, być może moja sąsiadka", a to nie jest aktor, tylko "być może pan z placu co sprzedaje plastiki".
Czym się różnimy zatem od produkcji porno? Porno nauczyło się w tym żyć i znalazło swoją drogę.
I tu muszę przyznać rację, że nie musimy zaczynać od nowa przy pomocy teoretyków.
Na koniec link z popularnej wyszukiwarki po wpisaniu frazy: Powódź 2010 - konia z rzędem temu, kto znajdzie w pierwszej dziesiątce znajdzie coś, co nie jest fotografią z telefonu komórkowego, albo jest jak z telefonu komórkowego, mimo podpisu poważnej agencji.
PS. To tylko moje spostrzeżenie i punkt widzenia. Nikogo do tego nie chcę przekonywać, nikomu opowiadać jak jest. W tym akurat momencie widzę to w ten właśnie sposób.
wtorek, 25 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
przede wszystkim dlatego, że fotografia - jak żadne inne medium w tym stopniu - jest pospolita i artystyczna, ma zatem dłuższą drogę do bycia zaakceptowaną jako czyjś środek wyrazu, przemyślanej wypowiedzi na konkretny temat. zapytani na ulicy ludzie ciągle jako naszego naczelnego artystę uznają Matejkę i Chopina. a fotografia? przecież się nią posługują, też tak potrafią, ba, lepiej umieją.
OdpowiedzUsuńintrygujące porównanie znalazłeś.
ale to przejściowe. za jakiś czas będą lepsze kamery w telefonach i większe możliwości video. ludzie - ci pstrykający świadkowie wydarzeń - porzucą fotografię na rzecz filmu. oby. a póki co nad uświadomieniem fotograficznym narodu dalej pracujmy ;)