Shore Stephen, The Nature of Photographs, wyd. Phaidon Press Limited, [wydanie drugie] London-New York 2007.
Autor: Stephen Shore, profesor w Bard College w Annandale-on-Hudson, New York. Miłośnik pisania Joshna Szarkowskiego. Fotograf znakomity. Teoretyk? Raczej fotograf-filozof. W posłowiu (finałowych podziękowaniach) zdradza, że nad książką pracował wiele lat i nie byłaby możliwa bez lektury Szarkowskiego właśnie, a także bez kilku lat uczenia w Bard.
Zawiera indeks: artystów, których prace znalazły się w książce. Niektóre z nich są omawiane szerzej, inne są pozostawione nam do zrozumienia już bez kół ratunkowych. Wśród autorów wyróżniają się: Walker Evans, Lee Friedlander, William Eggleston i oczywiście Stephen Shore. Zdjęcia mają oddzielnie swoją listę pochodzenia.
Bibliografia: brak. Jako książka wynikająca z przemyśleń autora, z jego obserwacji i oglądania zdjęć – nie potrzebuje żadnego spisu literatury dodatkowej. Jest tylko jedna pozycja konieczna do rozwinięcia myśli Shore’a – mianowicie wspominana wielokroć przez niego – „The Phorographer’s Eye” Johna Szarkowskiego. Reszta „bibliografii” jest zdecydowanie wizualna – i oczywiście umieszczona w stosowym miejscu.
Stron 138, w tym tylko 41 stron z tekstem, z czego większość zawiera jedno, no może trzy zdania. To książka do patrzenia. Przeczytać ją można bowiem w 15 minut, ale - co bardzo polecam – lepiej trawić ją miesiącami.
Grupa docelowa: (anglojęzyczna, och przydałoby się tłumaczenie tej książki). Odbiorcą publikacji jest zwykły widz, uczestnik kultury, człowiek otoczony zdjęciami. Książka nie wymaga żadnego przygotowania i nigdzie dalej nie prowadzi. Pozostawia czytelnika z ciekawymi spostrzeżeniami, zostawia mu czas i miejsce oraz podrzuca przykłady „zastosowania”. Niczego nie wyjaśnia kategorycznie, nie ma tutaj odpowiedzi jak się robi zdjęcia, co zrobić by robić je lepiej, jak się z nimi trzeba obejść później. To książka, która dostarcza podpowiedzi do tego jak można patrzeć na fotografie. Czy warto myśleć o kompozycji czy kolorze? Czy ważne jest światło albo cienie? Ale przede wszystkim: dlaczego?!
Shore posługuje się w książce klasyczną ikonologią i ikonografią, tych samych, których używa historia sztuki do wyjaśnienia obrazów ze średniowiecza, rzeźb barokowych czy architektury modernizmu. Aspekt techniczny został zepchnięty do minimum. Profesor omawia w bardzo prostych słowach trzy kategorie-poziomy obrazu: „physical”, „depictive” i „mental”. Fizyczna warstwa czyli przedmiot, który powstał, bo zaszły procesy fizyczno-chemiczne. Druga warstwa jest „obrazująca” – przedstawiająca, czyli to miejsce zastanowienia nad wyborami osoby fotografującej: punkt widzenia, kadr, moment wykonania zdjęcia oraz głębia ostrości. Ostatni poziom – to odczytanie czyli zrozumienie obrazu. Ta warstwa „opracowuje w szczegółach, oczyszcza oraz pogłębia naszą percepcję poziomu przedstawiającego” – słowem – interpretuje.
Tłumacząc czym jest ikonografia, a dalej ikonologia w historii sztuki (a nie zagłębiając się w pisma Aby Warburga czy Erwina Panofskiego), najczęściej używa się prostego przykładu: wyobraźmy sobie zatem: obraz malowany olejem na płótnie, zakomponowany w pionie. Widać wnętrze drewnianego budynku a w nim grupę trzech osób oraz kilka zwierząt. Postacią główną jest kobieta siedząca w centrum przedstawienia trzymająca niemowlę na ręku, mężczyzna siedzi obok, zwierzęta (owca, koń, krowa) flankują scenę. Przedstawienie dość ciemne, postać kobiety i niemowlęcia rozświetlone.
Tę scenę - bez względu na to kto i kiedy ją stworzył – każdy uczestnik kultury natychmiast rozpozna jako „narodzenie Jezusa”. Na poziomie zrozumienia-odczytania obrazu grupa kobieta-dziecko-mężczyzna stają się Marią-Jezusem-Józefem, wraz ze swoimi historiami. Oczywiście ikonografii (czyli rozpoznawania wizualnych elementów) i ikonologii (umiejętności odczytania znaczeń) używamy wszyscy w zupełnie potocznym życiu – wiemy i uczymy dzieci po czym poznać, kto jest ważny w danym obrazie – pewnie ma koronę, jest większy od innych, stoi w centrum itd.
Shore – wracając do fotografii – przykłada te narzędzia do obrazów, które jak żadne inne – są nam najbliższe. Zanim bowiem zetkniemy się z malarstwem najczęściej znamy już zdjęcia (nie wspominając, że najczęściej malarstwo znamy poprzez zdjęcia). Shore podejmuje ogromne wyzwanie (które w historii sztuki udało się na prawdę nielicznym) – narzędzia naukowe przekłada na język prosty i popularny, rozkłada go na elementy pierwsze a potem oddając w ręce czytelnika – pokazuje jak można go używać, abstrahując od trudności i zawiłości, aparatu naukowego czy wikipedii. Pozostawia daleko w tle historię i wszelkie wynikające z niej wartościowanie prac. Obok siebie występują zdjęcia anonimowych autorów jak Cindy Sherman czy Brassaia.
Shore nie odnosi się do żadnych filozofów czy teoretyków. Jego zdania są najczęściej proste. O fotografii opowiada absolutne minimum. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że współautorem książki zostaje każdy widz, czytelnik. Niesamowite wrażenie jak inaczej patrzy się na zdjęcia po tej lekturze.
Na okładce: Kenneth Josephoson, 1972. Słynne zdjęcie, ze słynnej serii. Właściwie na okładkę takiej publikacji trudno wyobrazić sobie lepsze. Jedyne jakie mi przychodzi do głowy w ramach zamiennika to może tylko Andrzej Różycki z „Konkluzji fotograficznych”. Wracając do Jodephsona: fotografia przedstawiająca rękę trzymającą zdjęcie, a zdjęcie zastępuje nam widok. Trudno o lepszą metaforę do zbioru rozważań o naturze zdjęć, czyli: „po co?”, „dlaczego?”, „jak?” oraz „co widać?” i „czego nie widać?”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz