Mam aparat, więc pstrykam. Znam alfabet, więc piszę. O fotografii, bo mam aparat i znam alfabet.
O Agencji Magnum pisać łatwo. Największy prestiż. Najlepsza. Mityczna i legendarna, itp. Często robią wystawy, dużo wydają, prasa ciągle jest pełna ich zdjęć. W Newsweeku ukazała się korespondencja z Berlina, Max Fuzowski napisał o wystawie Magnum. Shifting Media (do 19 września) „Uchwycić nieuchwytne” Max Fuzowski w Newsweek, 15 sierpnia 2010/nr 33 s.82-84
Właściwie o samej wystawie jest niewiele. W tekście więcej miejsca zajmują historie gwiazd agencji: Robert Capa, Henri Cartier-Bresson i Alex Majoli. I błędy.
Drugie zdanie artykułu, o Capie: Był jedynym fotografem, który odważył się towarzyszyć alianckim wojskom podczas pierwszego dnia lądowania na plażach Normandii w czerwcu 1944 roku.Capa w autobiografii inaczej to ujmuje...: Spośród setek korespondentów wojennych, tylko kilkudziesięciu zostało wybranych by towarzyszyć pierwszej części inwazji. Wśród nich było czterech fotografów, byłem jednym z nich /Capa, s.132/ A po wszystkim dodaje: Dowiedziałem się, że jedyny inny korespondent wojenny fotograf przypisany do plaży Omaha zdążył wrócić jakieś dwie godziny przede mną, nie opuścił swojej łodzi, nawet nie dotknął plaży. W tej chwili był już w drodze powrotnej do Londynu ze swoją sensacją /Capa, s.149-152/. Był to najprawdopodobniej Bert Brandt, jego zdjęcia John G. Morris (fotoedytor Life, wówczas przedstawiciel agencji/pisma z Londynu) uznał je za niezbyt interesujące, bo zrobione z dziobu jego łodzi szturmowej podczas desantu, który na plaży nie napotkał na opór nieprzyjaciela. /Morris, s.17/
Do inwazji z pierwszą falą przypisanych było czterech fotografów. John G. Morris pamiętał dokładnie: Przy obsłudze inwazji aliantów w Normandii pracowało dwunastu fotoreporterów z agencji depeszowych i sześciu zatrudnionych przez "Life". W dniu rozpoczęcia operacji z pierwszym rzutem amerykańskiej piechoty mogło wylądować we Francji tylko czterech fotografików, przy czym nam udało się zdobyć dwa miejsca - dla Boba Landry'ego i Roberta Capy. (...) Pozostali fotoreporterzy "Life" podzielili się w następujący sposób: Frank Scherschel został ze swoimi kumplami z sił powietrznych, David Scherman wybrał marynarkę wojenną, George Rodger towarzyszył wojskom brytyjskim dowodzonym przez generała Bernarda Montgomery'ego, a Ralph Morse został przydzielony do Trzeciej Armii generała Pattona, ponieważ jednak miała ona wylądować na normandzkich plażach nieco później, wsiadł tymczasem na desantowy okręt ratowniczy, mający wyławiać rannych - których można było się spodziewać wielu. (...) Film Landry’ego – jak również jego buty – zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. /Morris, s.15-17/
Dnia 6 czerwca 1944 roku wykonano na plażach Normandii wiele więcej zdjęć niż te, które się zachowały. Jest tylko osiem klatek z ponad setki zdjęć Capy, filmy Landry’ego przepadły. Słyszałem, że czwarte miejsce wśród pierwszego rzutu fotoreporterów dostał ktoś z agencji AP, ale żaden z ich dziennikarzy nie lądował tego dnia w Normandii – wspominał Morris. Może był to Peter Carroll albo Weston Hayes?
Więcej zdjęć z D-day (bez Capy)
Na pewno zatem Capa nie był „jedynym” fotografującym tego dnia plaże Normandii. Nie był pierwszym, który te plaże tego dnia oglądał. Był pierwszym, którego „udane” zdjęcia z nieprawdopodobnej rzezi na plaży oznaczonej nazwą Omaha dotarły do agencji. Był prawdopodobnie pierwszym z fotoreporterów, którzy tego dnia odważyli się zejść tam na ląd.
Odwaga... to oddzielny temat. Capa wspominał: zatrzymałem się na chwilę na pochylni aby zrobić pierwsze prawdziwe zdjęcie inwazji. Operator barki, który w zrozumiałym pośpiechu zamierzał wynieść się stamtąd w cholerę, opacznie odebrał moje robienie zdjęć jako wahanie i dopomógł mi się zdecydować dobrze wycelowanym kopniakiem w tyłek. (...) Pocisk wybuchł jeszcze bliżej. Nie odważyłem się patrzeć poza wizjer mojego Contaxa i gorączkowo robiłem zdjęcia klatka po klatce. Pół minuty później aparat się zaciął – skończył się film. Sięgnąłem do torby po kolejną rolkę i mokrymi rękami, trzęsącymi się rękami zniszczyłem film zanim zdołałem go włożyć do aparatu. Zrobiłem przerwę na chwilę... i wtedy mnie to dopadło. Pusty aparat trząsł mi się w rękach. To był nowy rodzaj strachu, który wstrząsał mną od stóp do włosów, wykrzywiając mi twarz. (...) Nie myślałem i nie decydowałem. Po prostu wstałem i pobiegłem w stronę łodzi. Wbiegłem do morza pomiędzy dwoma ciałami i woda sięgnęła mojej szyi. (...) Trzymałem aparaty wysoko nad głową i właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że uciekam. Próbowałem się odwrócić ale nie mogłem spojrzeć w stronę plaży i mówiłem sobie ‘tylko osuszę ręce na tamtej łodzi’. /Capa s. 140; 148/ Pierwsze minuty filmu Stevena Spielberga „Szeregowiec Ryan”, wzorowane także na tych kilku ujęciach Capy, próbują oddać ten niewyobrażalny poranek.
Wracając do artykułu, dalej w tekście autor przekonuje na tych zdjęciach widać, dlaczego właśnie Bresson jest uważany za ojca nowoczesnej fotografii. Wcześniej zdjęcia reporterskie bywały pozowane. [za przykład ojcostwa służą fotografie z ZSRR z 1973 roku].
Chciałabym się dowiedzieć kto i dlaczego widzi w Bressonie ojca nowoczesnej fotografii? A może chodzi o powojenny fotoreportaż, czy to byłoby za mało? Zdanie o pozowaniu jest jednak wybitne. Bez przesady, Bresson nie był w żadnym wypadku pierwszym, który jakoś zerwał z pozowaniem zdjęć. W dodatku ktoś uznany za „ojca powojennego fotoreportażu”, czyli Eugene Smith, „pozował” czasem zdjęcia, prosząc by jeszcze raz zaorano pole, jeszcze raz przejść przez ulicę, itp. W porównaniu ze Smithem Bresson miał czas, czekał na swoje ujęcie.
Dyskusyjne jest także twierdzenie o opracowaniu przez Bressona teorii o momencie decydującym już w latach czterdziestych. Książka „Images à la sauvette” została wydana w 1952 roku i zawierała zdjęcia od końca lat 40. Jednak ta koncepcja została spisana, przez Bressona po namowach przyjaciół po 1950 roku. W latach 40tych możemy mówić w pewnym sensie o wypracowaniu tej koncepcji.
Autor artykułu przekonuje dalej: Bresson postulował też, aby zawsze znajdować temat. Jeden i konkretny, i dopiero do niego robić zdjęcia. Tak narodził się fotoreportaż. Bardzo późno się on narodził wg tej wersji, dopiero w 1952 roku jeśli wierzyć autorowi. Tymczasem za pierwsze zdjęcia reporterskie uznaje się prace Rogera Fentona, następnie Alexandra Gardnera, Mathew Brady, a to są lata o wiek wcześniejsze, 1855 – 1861. Bresson nie był niestety ani ojcem, ani matką, ani wynalazcą reportażu. Był znakomitym fotografem, a przy tym opisał swój sposób na robienie zdjęć. Nie sposób odmówić mu charyzmy oraz przecenić zasługi dla rozwoju fotoreportażu, znakomitego wyczucia czasu i miejsca.
W drugiej części artykułu autor skupia się bardziej na wystawie i na Magnum AD 2010. Trudniej dyskutować z tym co zachwyca, co powinno być obierane za tematy do zdjęć, ale Fuzowski próbuje: To, czego najbardziej dziś brakuje fotografom Magnum, to innowacyjność i wizja. Żaden z członków agencji nie jest fotografem tej klasy co Andreas Gursky, obecnie autor najdroższych zdjęć świata.
Żeby być równym Gurskiemu wg tej logiki należałoby sprzedawać prace drożej... Ale wiemy o co chodzi, nie czepiając się słów. A jednak...a jakiej klasy fotografem jest Gursky? Do tej pory autor pisał tylko i wyłącznie o fotoreportażu. A Gursky fotoreporterem nie jest. Tworzy obrazy kolekcjonerskie, wielkoformatowe. To najdroższe zdjęcie świata mierzy 207 x 307 cm.
Mówienie o randze fotografa wg stanu jego konta to jednak dość zwodnicze kryterium i nie świadczy o kompetencji dziennikarskiej autora tekstu. Trzecie miejsce w zestawieniu najdroższych fotografii świata zajmuje bowiem... Dmitri Miedviediev.
O Agencji Magnum pisać łatwo. Największy prestiż. Najlepsza. Mityczna i legendarna, itp. Często robią wystawy, dużo wydają, prasa ciągle jest pełna ich zdjęć. W Newsweeku ukazała się korespondencja z Berlina, Max Fuzowski napisał o wystawie Magnum. Shifting Media (do 19 września) „Uchwycić nieuchwytne” Max Fuzowski w Newsweek, 15 sierpnia 2010/nr 33 s.82-84
Właściwie o samej wystawie jest niewiele. W tekście więcej miejsca zajmują historie gwiazd agencji: Robert Capa, Henri Cartier-Bresson i Alex Majoli. I błędy.
Drugie zdanie artykułu, o Capie: Był jedynym fotografem, który odważył się towarzyszyć alianckim wojskom podczas pierwszego dnia lądowania na plażach Normandii w czerwcu 1944 roku.Capa w autobiografii inaczej to ujmuje...: Spośród setek korespondentów wojennych, tylko kilkudziesięciu zostało wybranych by towarzyszyć pierwszej części inwazji. Wśród nich było czterech fotografów, byłem jednym z nich /Capa, s.132/ A po wszystkim dodaje: Dowiedziałem się, że jedyny inny korespondent wojenny fotograf przypisany do plaży Omaha zdążył wrócić jakieś dwie godziny przede mną, nie opuścił swojej łodzi, nawet nie dotknął plaży. W tej chwili był już w drodze powrotnej do Londynu ze swoją sensacją /Capa, s.149-152/. Był to najprawdopodobniej Bert Brandt, jego zdjęcia John G. Morris (fotoedytor Life, wówczas przedstawiciel agencji/pisma z Londynu) uznał je za niezbyt interesujące, bo zrobione z dziobu jego łodzi szturmowej podczas desantu, który na plaży nie napotkał na opór nieprzyjaciela. /Morris, s.17/
Do inwazji z pierwszą falą przypisanych było czterech fotografów. John G. Morris pamiętał dokładnie: Przy obsłudze inwazji aliantów w Normandii pracowało dwunastu fotoreporterów z agencji depeszowych i sześciu zatrudnionych przez "Life". W dniu rozpoczęcia operacji z pierwszym rzutem amerykańskiej piechoty mogło wylądować we Francji tylko czterech fotografików, przy czym nam udało się zdobyć dwa miejsca - dla Boba Landry'ego i Roberta Capy. (...) Pozostali fotoreporterzy "Life" podzielili się w następujący sposób: Frank Scherschel został ze swoimi kumplami z sił powietrznych, David Scherman wybrał marynarkę wojenną, George Rodger towarzyszył wojskom brytyjskim dowodzonym przez generała Bernarda Montgomery'ego, a Ralph Morse został przydzielony do Trzeciej Armii generała Pattona, ponieważ jednak miała ona wylądować na normandzkich plażach nieco później, wsiadł tymczasem na desantowy okręt ratowniczy, mający wyławiać rannych - których można było się spodziewać wielu. (...) Film Landry’ego – jak również jego buty – zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. /Morris, s.15-17/
Dnia 6 czerwca 1944 roku wykonano na plażach Normandii wiele więcej zdjęć niż te, które się zachowały. Jest tylko osiem klatek z ponad setki zdjęć Capy, filmy Landry’ego przepadły. Słyszałem, że czwarte miejsce wśród pierwszego rzutu fotoreporterów dostał ktoś z agencji AP, ale żaden z ich dziennikarzy nie lądował tego dnia w Normandii – wspominał Morris. Może był to Peter Carroll albo Weston Hayes?
Więcej zdjęć z D-day (bez Capy)
Na pewno zatem Capa nie był „jedynym” fotografującym tego dnia plaże Normandii. Nie był pierwszym, który te plaże tego dnia oglądał. Był pierwszym, którego „udane” zdjęcia z nieprawdopodobnej rzezi na plaży oznaczonej nazwą Omaha dotarły do agencji. Był prawdopodobnie pierwszym z fotoreporterów, którzy tego dnia odważyli się zejść tam na ląd.
Odwaga... to oddzielny temat. Capa wspominał: zatrzymałem się na chwilę na pochylni aby zrobić pierwsze prawdziwe zdjęcie inwazji. Operator barki, który w zrozumiałym pośpiechu zamierzał wynieść się stamtąd w cholerę, opacznie odebrał moje robienie zdjęć jako wahanie i dopomógł mi się zdecydować dobrze wycelowanym kopniakiem w tyłek. (...) Pocisk wybuchł jeszcze bliżej. Nie odważyłem się patrzeć poza wizjer mojego Contaxa i gorączkowo robiłem zdjęcia klatka po klatce. Pół minuty później aparat się zaciął – skończył się film. Sięgnąłem do torby po kolejną rolkę i mokrymi rękami, trzęsącymi się rękami zniszczyłem film zanim zdołałem go włożyć do aparatu. Zrobiłem przerwę na chwilę... i wtedy mnie to dopadło. Pusty aparat trząsł mi się w rękach. To był nowy rodzaj strachu, który wstrząsał mną od stóp do włosów, wykrzywiając mi twarz. (...) Nie myślałem i nie decydowałem. Po prostu wstałem i pobiegłem w stronę łodzi. Wbiegłem do morza pomiędzy dwoma ciałami i woda sięgnęła mojej szyi. (...) Trzymałem aparaty wysoko nad głową i właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że uciekam. Próbowałem się odwrócić ale nie mogłem spojrzeć w stronę plaży i mówiłem sobie ‘tylko osuszę ręce na tamtej łodzi’. /Capa s. 140; 148/ Pierwsze minuty filmu Stevena Spielberga „Szeregowiec Ryan”, wzorowane także na tych kilku ujęciach Capy, próbują oddać ten niewyobrażalny poranek.
Wracając do artykułu, dalej w tekście autor przekonuje na tych zdjęciach widać, dlaczego właśnie Bresson jest uważany za ojca nowoczesnej fotografii. Wcześniej zdjęcia reporterskie bywały pozowane. [za przykład ojcostwa służą fotografie z ZSRR z 1973 roku].
Chciałabym się dowiedzieć kto i dlaczego widzi w Bressonie ojca nowoczesnej fotografii? A może chodzi o powojenny fotoreportaż, czy to byłoby za mało? Zdanie o pozowaniu jest jednak wybitne. Bez przesady, Bresson nie był w żadnym wypadku pierwszym, który jakoś zerwał z pozowaniem zdjęć. W dodatku ktoś uznany za „ojca powojennego fotoreportażu”, czyli Eugene Smith, „pozował” czasem zdjęcia, prosząc by jeszcze raz zaorano pole, jeszcze raz przejść przez ulicę, itp. W porównaniu ze Smithem Bresson miał czas, czekał na swoje ujęcie.
Dyskusyjne jest także twierdzenie o opracowaniu przez Bressona teorii o momencie decydującym już w latach czterdziestych. Książka „Images à la sauvette” została wydana w 1952 roku i zawierała zdjęcia od końca lat 40. Jednak ta koncepcja została spisana, przez Bressona po namowach przyjaciół po 1950 roku. W latach 40tych możemy mówić w pewnym sensie o wypracowaniu tej koncepcji.
Autor artykułu przekonuje dalej: Bresson postulował też, aby zawsze znajdować temat. Jeden i konkretny, i dopiero do niego robić zdjęcia. Tak narodził się fotoreportaż. Bardzo późno się on narodził wg tej wersji, dopiero w 1952 roku jeśli wierzyć autorowi. Tymczasem za pierwsze zdjęcia reporterskie uznaje się prace Rogera Fentona, następnie Alexandra Gardnera, Mathew Brady, a to są lata o wiek wcześniejsze, 1855 – 1861. Bresson nie był niestety ani ojcem, ani matką, ani wynalazcą reportażu. Był znakomitym fotografem, a przy tym opisał swój sposób na robienie zdjęć. Nie sposób odmówić mu charyzmy oraz przecenić zasługi dla rozwoju fotoreportażu, znakomitego wyczucia czasu i miejsca.
W drugiej części artykułu autor skupia się bardziej na wystawie i na Magnum AD 2010. Trudniej dyskutować z tym co zachwyca, co powinno być obierane za tematy do zdjęć, ale Fuzowski próbuje: To, czego najbardziej dziś brakuje fotografom Magnum, to innowacyjność i wizja. Żaden z członków agencji nie jest fotografem tej klasy co Andreas Gursky, obecnie autor najdroższych zdjęć świata.
Żeby być równym Gurskiemu wg tej logiki należałoby sprzedawać prace drożej... Ale wiemy o co chodzi, nie czepiając się słów. A jednak...a jakiej klasy fotografem jest Gursky? Do tej pory autor pisał tylko i wyłącznie o fotoreportażu. A Gursky fotoreporterem nie jest. Tworzy obrazy kolekcjonerskie, wielkoformatowe. To najdroższe zdjęcie świata mierzy 207 x 307 cm.
Mówienie o randze fotografa wg stanu jego konta to jednak dość zwodnicze kryterium i nie świadczy o kompetencji dziennikarskiej autora tekstu. Trzecie miejsce w zestawieniu najdroższych fotografii świata zajmuje bowiem... Dmitri Miedviediev.
Wróćmy jednak do klasy Magnum. Najbardziej uwierającym autora artykułu fotografem Magnum jest Alex Majoli: jedna z najjaśniejszych gwiazd Magnum (dlaczego taka jasna?). Pokazał zdjęcia w Yours Gallery, poprowadził warsztaty dla młodych fotografów. Majoli jest pewny siebie, nastawiony na autopromocję. (...) chętnie korzysta ze statusu celebryty. Udziela wywiadów, prowadzi kursy mistrzowskie.
Majoli był w Warszawie w 2009 roku by promować zbiorową (ośmiu fotografów Magnum) wystawę pod tytułem „Nieobojętny świat” wg pomysłu francuskiej Fundacji Orange (więcej o wystawie) Galeria zorganizowała spotkanie autorskie, na które przybył tłum słuchaczy. Wywiady? Te w Warszawie? Były dwa, tak powiedział mi sam fotograf. Czyli z moim całe trzy. Kursy mistrzowskie? Co to w ogóle znaczy? Może chodzi o starodawny system kształcenia rzemieślników? Nie czepiając się znowu słówek, faktycznie Majoli prowadzi warsztaty, ma nawet agencję-szkołę-pracownię-kolektyw „Cesuralab” w miejscu gdzie mieszka, we Włoszech. W tym roku adept tej pracowni Luca Santese zdobył jedną z nagród World Press Photo.
Majoli był w Warszawie w 2009 roku by promować zbiorową (ośmiu fotografów Magnum) wystawę pod tytułem „Nieobojętny świat” wg pomysłu francuskiej Fundacji Orange (więcej o wystawie) Galeria zorganizowała spotkanie autorskie, na które przybył tłum słuchaczy. Wywiady? Te w Warszawie? Były dwa, tak powiedział mi sam fotograf. Czyli z moim całe trzy. Kursy mistrzowskie? Co to w ogóle znaczy? Może chodzi o starodawny system kształcenia rzemieślników? Nie czepiając się znowu słówek, faktycznie Majoli prowadzi warsztaty, ma nawet agencję-szkołę-pracownię-kolektyw „Cesuralab” w miejscu gdzie mieszka, we Włoszech. W tym roku adept tej pracowni Luca Santese zdobył jedną z nagród World Press Photo.
Kwestia konsultacji portfolio, pomoc w ułożeniu zdjęć, czy po prostu chęć zapytania o coś fotografa wydaje się w Polsce czymś należnym bezpłatnie... Podczas spotkań autorskich, także naszych lokalnych twórców, zawsze ustawia się kolejka osób po autograf, po radę i po rzut oka w portfolio. Trzyletni program edukacyjny w Zachęcie dostarczył mi solidnych dowodów by twierdzić, że doskonałym pomysłem jest wycenienie swojego czasu, zaproszenie: „do szkoły, w której uczę; na warsztaty, które prowadzę; na płatne konsultacje, których udzielam”.
A celebryta? Tak nazwała go w „Dzienniku” Anna Theiss. Cóż to dla niej znaczy? To twórca osadzony w nowych dekoracjach popowego artysty-bohatera. Przyjaźni się z piosenkarką Cat Power, ma apartament w Nowym Jorku i dba, by opowiadać swe historie z wyrazistością celebryty.” A dalej „Majoli, jak przystało na gwiazdę, jeździ po świecie, oferując lokalnym fotografom konsultacje, 150 euro za godzinę.
Spytałam kiedyś Martina Parra (zdecydowanie najjaśniejszą z najjaśniejszych gwiazd Magnum) czy zdarzyło mu się kiedyś zostać rozpoznanym na ulicy? (A to jest według mnie kategoria podług której można oceniać celebrytów). Roześmiał się głośno. – Na szczęście świat mnie nie zna, może jedynie w tym elitarnym świecie fotografii, w którym się znajdujemy. Zdarza się, że jestem rozpoznawany, kiedy robię zdjęcie – ale tylko w świecie sztuki, na jakiś wydarzeniach artystycznych, otwarciach wystaw... Ale tak, kiedy idę i robię zdjęcia na ulicy, to dość rzadkie. A Majoli? Trudno go nie zauważyć. Ma prawie dwa metry wzrostu. Jest zapraszany na wystawy i wykłady, jeździ po świecie. Ot, życie celebryty, albo... dobrze prosperującego fotografa.
Majoli nie ma specjalności, co było tradycją agencji przekonuje Fuzowski. Jaką zatem specjalność obrał Bresson? Jednym razem fotografuje pogrzeb Ghandiego, innym leniwe popołudnie w Paryżu lub Coco Chanel. A jakiej specjalizacji jest Josef Koudelka? Jest fotografem wojennym ale i teatralnym, znakomitym fotoreporterem i pejzażystą. Można tak wymieniać długo i trafiamy na samych dobrych i wszechstronnych fotografów. Problem specjalizacji został opacznie odebrany przez autora tekstu. W początkach Magnum chodziło o specjalizację w obszarze, jego specyfice, wskazanie domeny – Rodger wybrał Afrykę i Bliski Wschód, Bresson to co bardziej na wschód od Rodgera, Seymour został w Europie i wyraził gotowość do tematów w Stanach, a Capa stwierdził, że może jechać wszędzie. Jakoś trzeba sobie było poradzić z ograniczeniami w zdobywaniu informacji o świecie oraz w poruszaniu się pod koniec lat czterdziestych XXw.
Fuzowski ocenia Majoli: Jednak jego zdjęcia nie różnią się znacznie od tych, które pstrykają etatowi fotografowie New York Times. A to bardzo dobre zdjęcia. (tak na marginesie i raczej trudno nazywać fotogreporterów NYT "pstrykającymi").
Ale do sedna: nie idzie o to całkiem kto lepsze a kto droższe... Magnum jest znakomicie zarządzane. Idzie z duchem czasu. I tak ponad pół wieku! Nowe media od razu potraktowali jako szansę, nie zaś zagrożenie. Jedni z pierwszych stworzyli serwis fotokastów, który dziś ma każda szanująca się gazeta i liczący się fotoreporter. Wydają albumy tematyczne, monograficzne, wystawy zbiorowe i indywidualne i ciągle raportują o świecie. Tym aktualnym. Są na bieżąco. Ustanawiają ciągle standardy i przesuwają granice myślenia o fotografii prasowej. Mało kto może dziś pokazać wystawę o ostatnich pięćdziesięciu latach złożoną ze znakomitych zdjęć, tych zrobionych w latach 1950tych ale i tych wykonanych w 2009 roku. Zapraszam do poczytania opinii Martina Parra o Magnum, tego samego Parra, którego onegdaj przyjęcie do agencji wzburzyło Philipa Jones Griffithsa [list]
Bresson podkreślał: Magnum to wspólnota ludzi myślących, współdzielenie wartości humanistycznych, ciekawość tego co dzieje się na świecie, szacunek do tego co się dzieje i chęć opisania tego wizualnie. [wolne tłumaczenie; w oryginale: Magnum is a community of thought, a shared human quality, a curiosity about what is going on in the world, a respect for what is going on and a desire to transcribe it visually.]
Nie sądzę by czytelnik Newsweeka potrzebował uogólnień i jasnego wskazania co jest dobre a co złe. Szczególnie na polu fotografii, na którym Magazyn ten ma bogatą i piękną historię. Artykuł pana Fuzowskiego podważył moją wiarę w to, że artykuły o przysłowiowej fizyce kwantowej, biochemii czy gospodarce są rzetelne. Posiadanie konta osobistego nie upoważnia do pisania o bankowości, wychowywanie dziecka nie robi z nas specjalistów w pedagogice początkowej...itp. O fotografii pisze się łatwo. Przecież wszyscy robimy zdjęcia.
więcej lektur
papierowe
A celebryta? Tak nazwała go w „Dzienniku” Anna Theiss. Cóż to dla niej znaczy? To twórca osadzony w nowych dekoracjach popowego artysty-bohatera. Przyjaźni się z piosenkarką Cat Power, ma apartament w Nowym Jorku i dba, by opowiadać swe historie z wyrazistością celebryty.” A dalej „Majoli, jak przystało na gwiazdę, jeździ po świecie, oferując lokalnym fotografom konsultacje, 150 euro za godzinę.
Spytałam kiedyś Martina Parra (zdecydowanie najjaśniejszą z najjaśniejszych gwiazd Magnum) czy zdarzyło mu się kiedyś zostać rozpoznanym na ulicy? (A to jest według mnie kategoria podług której można oceniać celebrytów). Roześmiał się głośno. – Na szczęście świat mnie nie zna, może jedynie w tym elitarnym świecie fotografii, w którym się znajdujemy. Zdarza się, że jestem rozpoznawany, kiedy robię zdjęcie – ale tylko w świecie sztuki, na jakiś wydarzeniach artystycznych, otwarciach wystaw... Ale tak, kiedy idę i robię zdjęcia na ulicy, to dość rzadkie. A Majoli? Trudno go nie zauważyć. Ma prawie dwa metry wzrostu. Jest zapraszany na wystawy i wykłady, jeździ po świecie. Ot, życie celebryty, albo... dobrze prosperującego fotografa.
Majoli nie ma specjalności, co było tradycją agencji przekonuje Fuzowski. Jaką zatem specjalność obrał Bresson? Jednym razem fotografuje pogrzeb Ghandiego, innym leniwe popołudnie w Paryżu lub Coco Chanel. A jakiej specjalizacji jest Josef Koudelka? Jest fotografem wojennym ale i teatralnym, znakomitym fotoreporterem i pejzażystą. Można tak wymieniać długo i trafiamy na samych dobrych i wszechstronnych fotografów. Problem specjalizacji został opacznie odebrany przez autora tekstu. W początkach Magnum chodziło o specjalizację w obszarze, jego specyfice, wskazanie domeny – Rodger wybrał Afrykę i Bliski Wschód, Bresson to co bardziej na wschód od Rodgera, Seymour został w Europie i wyraził gotowość do tematów w Stanach, a Capa stwierdził, że może jechać wszędzie. Jakoś trzeba sobie było poradzić z ograniczeniami w zdobywaniu informacji o świecie oraz w poruszaniu się pod koniec lat czterdziestych XXw.
Fuzowski ocenia Majoli: Jednak jego zdjęcia nie różnią się znacznie od tych, które pstrykają etatowi fotografowie New York Times. A to bardzo dobre zdjęcia. (tak na marginesie i raczej trudno nazywać fotogreporterów NYT "pstrykającymi").
Ale do sedna: nie idzie o to całkiem kto lepsze a kto droższe... Magnum jest znakomicie zarządzane. Idzie z duchem czasu. I tak ponad pół wieku! Nowe media od razu potraktowali jako szansę, nie zaś zagrożenie. Jedni z pierwszych stworzyli serwis fotokastów, który dziś ma każda szanująca się gazeta i liczący się fotoreporter. Wydają albumy tematyczne, monograficzne, wystawy zbiorowe i indywidualne i ciągle raportują o świecie. Tym aktualnym. Są na bieżąco. Ustanawiają ciągle standardy i przesuwają granice myślenia o fotografii prasowej. Mało kto może dziś pokazać wystawę o ostatnich pięćdziesięciu latach złożoną ze znakomitych zdjęć, tych zrobionych w latach 1950tych ale i tych wykonanych w 2009 roku. Zapraszam do poczytania opinii Martina Parra o Magnum, tego samego Parra, którego onegdaj przyjęcie do agencji wzburzyło Philipa Jones Griffithsa [list]
Bresson podkreślał: Magnum to wspólnota ludzi myślących, współdzielenie wartości humanistycznych, ciekawość tego co dzieje się na świecie, szacunek do tego co się dzieje i chęć opisania tego wizualnie. [wolne tłumaczenie; w oryginale: Magnum is a community of thought, a shared human quality, a curiosity about what is going on in the world, a respect for what is going on and a desire to transcribe it visually.]
Nie sądzę by czytelnik Newsweeka potrzebował uogólnień i jasnego wskazania co jest dobre a co złe. Szczególnie na polu fotografii, na którym Magazyn ten ma bogatą i piękną historię. Artykuł pana Fuzowskiego podważył moją wiarę w to, że artykuły o przysłowiowej fizyce kwantowej, biochemii czy gospodarce są rzetelne. Posiadanie konta osobistego nie upoważnia do pisania o bankowości, wychowywanie dziecka nie robi z nas specjalistów w pedagogice początkowej...itp. O fotografii pisze się łatwo. Przecież wszyscy robimy zdjęcia.
więcej lektur
papierowe
+ Robert Capa, Slightly Out of Focus, wyd. The Modern Library, New York 2001
+ John G. Morris, Zdobyć zdjęcie. Moja historia fotografii prasowej, tłum. Świerkocki M., wyd. Cyklady, Warszawa 2007
+ Clement Cheroux, Henri Cartier-Bresson, wyd. Thames&hudson, London 2008.
internetowe
+ o wizycie Alexa Majoli w Warszawie+ znakomity i ważny blog o fotografii prasowej z New York Times’a
+ rozmowa z Alexem Majoli - marzec 2009/wersja angielska; polska w MIEJSCU
+ blog Alexa Sotha – kategoria MAGNUM
+ LIFE o przygotowaniach i pierwszych dniach inwazji w Normandii
+ John G. Morris, Zdobyć zdjęcie. Moja historia fotografii prasowej, tłum. Świerkocki M., wyd. Cyklady, Warszawa 2007
+ Clement Cheroux, Henri Cartier-Bresson, wyd. Thames&hudson, London 2008.
internetowe
+ o wizycie Alexa Majoli w Warszawie+ znakomity i ważny blog o fotografii prasowej z New York Times’a
+ rozmowa z Alexem Majoli - marzec 2009/wersja angielska; polska w MIEJSCU
+ blog Alexa Sotha – kategoria MAGNUM
+ LIFE o przygotowaniach i pierwszych dniach inwazji w Normandii
jasny gwint. aż strach teraz czytać o czymkolwiek, na czym się nie znam, a co mnie interesuje. Myślę, że to jest wyraźne wołanie o brak na rynku prasowym publikacji dla amatorów, w której znajdzie sięmiejsce na poważniejsze zagadnienia, jak w czeskiej prasie, gdzie do DigiFoto pisze np Vladimir Birgus. Tylko tam z drugiej strony nie ma nagonki jednego teoretyka na drugiego. Puścisz w jednej gazecie jednego, to w drugiej zaraz będzie reakcja i ośmieszenie spod pióra drugiego. Wiadomo o jakich panów mi chodzi. Część tego braku uzupełniają samozwańca, jak pisma darmowe w sieci, Kwartalnik Fotografia też jest małą łatką (ale z wyraźną dziurą po zmarłym Zjeżdżałce). Część raz na jakiś czas wspomaga Format z wrocławskiej ASP, ale to wszystko za mało.
OdpowiedzUsuńBrawo J.!
OdpowiedzUsuńNawet kupilem wersje cyfrowa tego numeru, gdy przeczytalem o artykule pana Fuzowskiego na fotoreporterzy.net. W pierwszym odruchu wzburzenia, postanowilem, ze napisze sprostowania wprost na biurko rzeczonego dziennikarza, jednak ilosc przeklaman, dziecinnych uogolnien, przemieszanych z wyobrazeniami autora po prostu mnie przerosla. Wielkie dzieki za ten wpis!
OdpowiedzUsuń@ Wojtek: kiedy już sobie coś napiszę i pomyślę, że uczyniłam jakiś kroczek w stronę...przychodzisz Ty i pokazujesz bezkres oceanów... ;)
OdpowiedzUsuń@ Jarek: walczyłam ze sobą dwa tygodnie. przegrałam. post jest też w skrzynce redakcji i Pana Autora. wiesz, gdyby to był "Przegląd Tygodnia w Węgrowie" albo "Głos Trzebiatowa", ale to Newsweek... popatrzę gdzie Fotoreporterzy.net się wypowiedzieli. dzięki.
@ Łukasz: dzięki.
"(Cartier Bresson) Uważał, że w fotografii trzeba uchwycić konkretną chwilę. I czekał na nią nawet godzinami." BUCHACHACHACHA :))))))))))))))
OdpowiedzUsuńhttp://fotoreporterzy.net/tekst/2010/08/17/pstryk/#comments
OdpowiedzUsuńNo cóż, ponoć moje słowa dają do myślenia:) to autentyczna wypowiedź trzeźwego kolegi ze szkoły:)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńartykuł masakra. tym bardziej Cię podziwiam za tak długą "analizę". a zakup newsweeka pewnie sobie odpuszczę... ;)
OdpowiedzUsuńNiestety, dyletanctwo coraz bardziej powszechne. W każdej dziedzinie.
OdpowiedzUsuńbyć może jest też tak, że nikt nie ma racji. Dla mnie złe jest to, że ktoś niekompetentny bierze się za rzecz, której nie rozumie. Ponieważ ma władzę nad czytelnikami, to jego bzdury staną się prawdą. Podawane są fakty, wymyślone, ale fakty. Szkoda, że nikt nie zajmuje się emocjami. Szufladkowanie - owszem, wszędzie. Kreatywne nawet. Ale nikt nie pisze w popularnej prasie o emocjach. Może to było by lepsze, aby zamiast silić się na wiedzę, której brak, lepiej mówić/pisać o emocjach.
OdpowiedzUsuńMoże dlatego 95% ludzi nie widzi nic w fotografiach, które nie mają być z założenia ozdobnymi.
Ten artykuł pięknie współgra z obecną formułą konkursu Newsreportaż. Kolejne brawa za udaną lobotomię na polskiej fotografii.
OdpowiedzUsuń